Przejdź do komentarzyWilkołak
Tekst 7 z 11 ze zbioru: Spotkania
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2014-04-20
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń2490

Już dawno Bieszczady przestały być tym czym były kiedyś - osnutą mgłą, tajemniczą krainą przyciągającą jak magnes zbłąkane dusze, które wybrały życie `poza nawiasem`.

Dziś, poza nielicznymi oazami spokoju, jest tam jak wszędzie - zadeptane ścieżki, zgraje `turystów`, którzy po roku siedzenia za biurkiem, nagle porywają się na zdobycie takiej Tarnicy najtrudniejszą trasą. Potem goprowcy ściągają ich ze szlaku, śmigając w tę i z powrotem qadami, na których rozposcierają się cielska grubasów o trupiobladych twarzach w stanie przedzawałowym - niedoszłych zdobywców szczytów niewysokich w sumie gór.

Ale moja kochana żonka - Justyna, od pewnego czasu ględziła mi wciąż o jakimś luksusowym ośrodku spa - jak to teraz zwą - właśnie w Bieszczadach, z wyśmienitą kuchnią, basenem i.t.p., oraz - co miało stanowić zachętę dla mnie - doskonale zaopatrzonym barem, któremu szefował mistrz Polski w robieniu drinków. Nawet nie przypuszczałem, że są organizowane zawody w tym `sporcie`, w dodatku za drinkami nie przepadam, preferuję czysty, zdrowy alkohol, jak wódka, whiskey czy tequilla w ostateczności (ma tę wadę, że na drugi dzień po wypiciu tego trunku okrutnie odbija mi się kaktusem).

W końcu uległem. Żonie po całych dniach tyrania w pieprzonej korporacji też się coś od życia należy...Zarezerwowałem więc pokój i w drogę.

W dalsze trasy jeżdżę tylko nocą, uwielbiam prowadzić, słuchając klasycznego jazzu, oglądać w świetle reflektorów fantasmagoryczne kształty drzew, uśpionych budynków i ten moment, gdy ciemność nocy powoli przeistacza się w szarość zamglonego świtu...

Tylko ta mgła w Bieszczadach jakaś inna - szaroniebieska, gęsta, o zapachu buczyny. Gdzieś się pali, czy co? - pomyślałem. Dopiero gdy minąłem ogromny kopiec drewna, osnuty chmurą błękitnego dymu, zrozumiałem, że to słynne wypalanie węgla drzewnego. Obok kopca stał barak, koło którego krzątało się dwóch umorusanych od stóp do głów czarnym pyłem ludzi. Więc to strażnicy wielkiego ognia, no może raczej pilnują, żeby nie powstał wielki ogień, ale na swój użytek tak ich nazwałem - fajnie w sumie brzmi...

W końcu dotarliśmy na miejsce. Śniadanie, całkiem niezłe, Justyna od razu na jakieś błotne kąpiele, ja postanowiłem się przespać.

Oczywiście obiad przespałem, więc żonę spotkałem dopiero na kolacji, ona potem od razu na masaże, ja do baru.

Mistrz Polski w pełni zasługiwał na swój tytuł. Jego drinki tak mi posmakowały, że siedziałem tam w sumie dwie doby, doskonale się bawiąc i poznając mnóstwo ludzi, których, jak to zwykle bywa po opuszczeniu takiego przybytku, kompletnie nie pamiętałem.

Trzeciego dnia łeb pękał niemożebnie... Zjadłem cokolwiek na śniadanie, raczej wmusiłem w siebie jajecznicę, popływałem z Justyną w basenie i poczułem się na tyle lepiej, że postanowiliśmy pójść na spacer.

Nie nadawałem się ze zrozumiałych względów na dłuższą wycieczkę w góry, więc poszliśmy tylko pozwiedzać okolicę kompleksu hotelowego. Dziwiło mnie, że na terenie ośrodka chyba co drugi napotkany człowiek na mój widok śmiał się do rozpuku i - Cześć Marek, jak zdrówko, co słychać i takie tam... Co ja w tym barze wyprawiałem? Chyba raczej nie chcę wiedzieć - cholerne drinki, w życiu już do ust nie wezmę żadnej mieszanej alkoholowej mikstury... Justyna tylko raz spojrzała na mnie znacząco. Nie zadawała żadnych pytań. I dobrze. I tak nic sensownego nie mógłbym odpowiedzieć. Kochana żona.

Podczas naszej wycieczki trochę zbłądziliśmy i dziwnym trafem natrafiliśmy na wypalaczy węgla drzewnego, których mijaliśmy w drodze do hotelu trzy dni temu.

Postanowiłem pogadać: - Dzień dobry - mówię. Jeden z nich, o twarzy zabójcy, spojrzał na mnie przeciągłym wzrokiem i rzekł: - Dla kogo dobry, to dobry, mógłby być lepszy...Tu spojrzał na kolegę, który ledwie powłóczył nogami - od razu widać, że jest bardzo ` zmęczony `...

Dwa razy nie trzeba było mi powtarzać, po drodze mijaliśmy jakiś sklepik, zostawiłem więc Justynę na pastwę dwóch `strażników wielkiego ognia` - znam Ją dobrze, w razie czego wiedziałem, że sobie poradzi. (Zajęcia krav magi, fundowane przez korporację w ramach tzw. ` integracji zawodowej `, na które pilnie uczęszczała, coś jednak dały - nie zapomnę jak jednym ciosem w gardło powaliła mnie na ziemię, gdy żartowałem sobie z Jej sportowych ciągotek... Ona też, jak później mówiła ` tylko żartowała ` - nie spodziewała się aż tak spektakularnego efektu...).

Wróciwszy ze sklepu, z flaszką pod pachą, zastałem żonę zażarcie dyskutującą z owymi dwoma. Na widok wódki ich twarze rozpromieniły się i rzucili się jeden przez drugiego na poszukiwania ` szkła `, jak to określili.

- Wiesz co, powiedziała Justyna - to całkiem zakręceni ludzie - jeden z nich mówił, że jest doktorem filozofii, a drugi, że żyje tutaj, bo lubi wilkołaki...

Ta, doktor filozofii, pomyślałem, a ja profesor Harvardu...

Wrócili po chwili z czterema słoikami, chyba po musztardzie i już rozlewać wódę... My z Justyną jednym głosem - dziękujemy, ale nie pijemy. Oni, o dziwo, ucieszyli się, ich oczy aż krzyczały : - Super, będzie więcej dla nas!

Wychynęli duszkiem po jednym słoiczku, poprawili zaraz drugim i flaszka pusta...

No nic, pomyślałem, na pewno nie będę gnał po następną...

Pierwszemu, niby filozofowi, język się rozwiązał - piękną, trochę staromodną polszczyzną mówił o jaskini cieni Platona, dlaczego Hitler uwielbiał muzykę Wagnera, jakim cudem Kant, nigdy nie ruszywszy się z Królewca, pisał o wszechświecie...Przyjemnie się go słuchało...

Drugi natomiast bredził coś o wilkołakach, w końcu umilkł i zasnął.

Postanowiliśmy z Justyną się zbierać - zmierzchało już. - Musimy iść - powiedziałem. - Rozumiem - odpowiedział filozof - jak chcesz zobaczyć prawdziwe Bieszczady, wpadnij kiedyś pod wieczór - dodał. - Dobrze, przyjdę na pewno, odpowiedziałem, myśląc coś zgoła innego...

Następny dzień w hotelu upłynął na pływaniu, masażach, maseczkach i takich tam dyrdymałach.

A ja cały czas myślałem o tych dwóch i prawdziwych Bieszczadach...

Pod wieczór spytałem Justynę, czy nie wybrałaby się ze mną w odwiedziny do ` strażników wielkiego ognia `. Nie chciała. - Pójdę więc sam, powiedziałem. - Dobrze, tylko nie pij już, proszę - odpowiedziała. - Dobra, masz to jak w banku. I tak już chlania miałem dosyć na miesiąc chyba...

Zarzuciłem więc kurtkę na plecy i w drogę. Szybko dotarłem na miejsce.

Byli obaj, nawet nie znałem ich imon, wyglądali, jakby na mnie czekali...

Filozof powiedział - Wiedziałem, że wrócisz, po czym głęboko zajrzał mi w oczy i rzekł - Naprawdę chcesz zobaczyć prawdziwe Bieszczady? Zastanów się, to może być niebezpieczne...

Aż ciarki przeszły mi po plecach...- Tak - powiedziałem, raz kozie śmierć...

- Dobrze, ale ja muszę pilnować kopca, pójdziesz więc z Krzychem.

A więc to Krzychu...

Krzychu bez słowa podniósł się ze stołka, na którym przycupnął i oznajmił : - Chodź, pokażę ci uroczą polankę, niedługo wzejdzie księżyc, a widoku tego miejsca w jego świetle nie zapomnisz do końca życia, obiecuję ci...

A więc i Krzychu umie całkiem składnie mówić...

Ruszyliśmy więc czym prędzej, przedzierając się przez jakieś zarośla, krzaki, które kłuły i drapały niemiłosiernie, aż w końcu dotarliśmy na miejsce.

Cóż, polanka jak polanka, taka sobie...

- Poczekaj na księżyc - rzekł Krzychu.

Gdy znalazł się w jego blasku, Krzychu zaczął się raptownie zmieniać, wyrosły mu kły, ciało pokryło gęste futro, oczy zamieniły się w płonące, czerwone ślepia. Nawet nie zdążyłem wydać głosu ze ściśniętego strachem gardła, a Krzychu - wilkołak - rzucił się na mnie i wpił zębiskami w szyję...

Obudziłem się w pokoju hotelowym.

- I co, fajnie było, poznałeś prawdziwe Bieszczady, zapytała Justyna, szarpiąc mnie za ramię - wstawaj - zaraz śniadanie!

- Sam nie wiem, miałem chyba jakiś straszny sen...

Gdy poszedłem do łazienki i zacząłem się golić, dostrzegłem dwie krwawe plamki na szyi. Nie przejąłem się tym zbytnio, jakiś komar widocznie udziabał.

Po jakimś tygodniu wróciliśmy do domu i życie toczyło się dalej, jak gdyby nigdy nic...

Tylko, że od czasu tamtej wycieczki  lubię sobie poskowyczeć, tak co miesiąc, do księżyca w pełni...


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×