Przejdź do komentarzyZwierzyniec. Towarzysze po dysze
Tekst 9 z 23 ze zbioru: Wrocławski przeplataniec
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2011-07-13
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń3477

Zwierzyniec


Wrocław, koniec maja 1985


Lew rzuca od czasu do czasu spod wysokiego czoła łakome spojrzenie w kierunku dwóch sarenek. Srebrząca się już miejscami czarna grzywa opada mu wtedy na twarz. Więc ruchem wdzięcznym, a władczym, zarzuca sobie tę artystyczną gęstwinę z powrotem do tyłu, ukazując w ruchu swój wydatny nos, ostry i wykrzywiony niczym orli dziób.

Dwie papugi, wdzięcznie gestykulując, nieprzerwanie i namiętnie rozprawiają, klepiąc banały o Mannie i o Kafce.

Przy wodopoju małej czarnej zgrabna się wdzięczy antylopa. Na razie jeszcze sama, ale miejsce obok, jej myślami i spojrzeniami, jest już zagrzane. Jakby czekało na tego, dziś zapewne jedynego.

Spojrzenie lwa jest górne, lotne i zarazem drapieżnie, zaczepne. Wszak to intelekt wielkokalibrowy, znający nośność i siłę rażenia swojego arsenału.

– Ach, antylopa chce być jeszcze dziś wieczorem schrupana.

Paw czuje, jakby ktoś nagle ukłuł go ostrą szpilką, a może strzykawką z jakimś zabójczym jadem, w samo serce.

– Czemu na mnie nie patrzą z podziwem, tylko na tego starego capa? Co z tego, że ma on zasługi, skoro nie są one jego zasługą, lecz jego podejrzanych koneksji?

Chrupie słodkie ciasteczko mała wiewióreczka i oczkami na wszystkie strony toczy. Oj, nic nie ujdzie bezkarnie uwadze jej oczu.

– Kocham sarenkę, a do legowiska przywabiam, swoimi sposobami, tę, która mi się akurat nawinie – to śliczną żonę byka, gdy mąż wyjeżdża w teren, to muflonową, czasem tapirzycę, ale ona jest za bardzo kapryśna – tak po kilku piwach, zwierza się stary hipopotam koledze niedźwiedziowi.

– A wy, kolego, jak w tych sprawach sobie radzicie, jeśli kolega pozwoli zapytać?

– Cóż, najczęściej muszę radzić sobie sam, to może wstydliwe, ale tak chyba lepiej, niż tak, jak robi to tych dwóch. – Wskazał wzrokiem na dwóch młodych wilczków, którzy obłapiali się pod stolikiem łapkami, skrobali delikatnie pazurkami i patrzyli sobie w oczka maślanymi ślepkami.

– Albo jak tamte dwie. – Wzrok obydwu powędrował w kierunku dwóch lisiczek przy stoliku w najdalszym kącie, łaszących się do siebie i szepczących coś sobie nawzajem miłego do uszek za parawanem szeroko otwartego, pro forma, tygodnika ilustrowanego.

I tak od jasnych brzegów południa, aż do ciemnych otchłani nocy, w miejscu od kultury, czuło się niemal zawsze podskórny, a czasem głębszy zew natury.

Czuł się tutaj jak stary zwierz w rodzimej dżungli. Siadł w mieniącym się zmiennymi kolorami i nastrojowymi upojnymi melodiami „piekiełku u Żanetki”. Zajrzał, jak inni, z wysokości podwyższonego stołka w opaleniznę jej nęcąco rozchylającego się w dekolcie trójkąta biustu, tej ponętnej lwicy, „królowej baru”.

– Proszę, panie Olgierdzie, co podać?

Poczuł, jak wzrok Żanetki jednym błyskiem w mig uchwycił najpierw to, co dało się odczytać z zewnątrz, a potem poprzez szczeliny jego oczu dotarł do samego środka tego, co w nim siedziało. Dla niej klient po takiej wstępnej lustracji prawie nie miał już tajemnic.

– Przepraszam, tylko moment.

Popatrzył na zegarek.

– Pani Żanetko, za chwilę muszę niestety już wyjść, więc proszę tylko o dwie pięćdziesiątki żytniej i małą wodę. I od razu płacę.

– Czyżby jakieś problemy? Ma pan dziś wyjątkowo smutną minę, a nie dopuszczam myśli, aby pan miał kłopoty.

– Żadnych, pani Żanetko. Po prostu jestem może poważny, gdyż nazbyt trzeźwy.


– W roku 1971 na innej ulicy, odległej stąd o około półtora kilometra, była restauracja „Złota Kaczka”. Tam trzydziestoletni mężczyzna, przybyły do Wrocławia z Warmii Mazur, który zaczynał pisać wiersze i opowiadania, po kilku kieliszkach żytniej i kilku kuflach piwa, zwanego fullem wrocławskim, został uroczyście, chociaż nieformalnie, mianowany obywatelem tego miasta. Potem jednak dom ze „Złotą Kaczką” został zburzony, gdyż stał w poprzek budowanej tędy estakady.


Towarzysze po dysze


Przeniósł się w myślach ponownie do istniejącego kiedyś w budynku naprzeciwko zamkniętego kilkanaście lat temu klubu dziennikarza. Wypił wtedy jedną pięćdziesiątkę, popijając łykiem wody, wypił drugą, popił wodą, zapłacił i wyszedł.

Zapadł jesienny zmierzch. Jego siwy fiat 125 stał niedaleko od klubu w zatoczce parkingu przed pedetem. Wsiadł do auta, zapalił silnik i ruszył. Tuż za nim pojawił się niemal zaraz siwy polonez, którego wcześniej nie zauważył. Gdy wyjeżdżał na Świdnicką, dostrzegł, że siwy polonez skręca tuż za nim. Za jego przednią szybą widział twarze dwóch mężczyzn.

W innej sytuacji nie zwróciłby na to uwagi. Ale teraz był po wódce i prowadził auto. Więc nie czuł się komfortowo, gdyż miał nieczyste sumienie. A to wyzwalało podejrzenia, zaś jego intuicja wyczulała go na drobne, z pozoru nieznaczące szczegóły.

– Czyżby to byli tak zwani smutni panowie? Jeśli to są oni, nie jest to zwykły przypadek. Oni też przychodzą po cywilnemu do klubu. Może ktoś z nich zauważył, że wypiłem i wsiadłem za kierownicę? A może nie oni zauważyli, że wypiłem, lecz ktoś „życzliwy” im to powiedział? – myślał.

Skręcili za nim w ulicę Świerczewskiego. Trzymali się bardzo blisko niego. Za blisko – pomyślał. – Gdybym nagle zahamował, wpadliby na mnie.

Nie skręcili w żadną z bocznych ulic, na co miał nadzieję. Był więc cały czas spięty. Na początku ulicy Podwale zaczęli go wyprzedzać, ale nie zdążył jeszcze pomyśleć, że dlatego go mijają, iż on, będąc spięty, jechał zbyt powoli.

– Stało się, mam pecha – pomyślał wtedy, gdy po wyminięciu go, za szybą ich poloneza pojawiła się wystająca na zewnątrz ręka i zaczęła wymachiwać lizakiem ze znakiem „Stop”, nakazując mu gestami, aby zjechał za nimi na pobocze ulicy.

– Plutonowy milicji obywatelskiej Igrek Zet – odezwał się mężczyzna, który wysiadł z poloneza, błyskając mu przed oczyma jakimś zafoliowanym dokumentem.

– Obywatelu kierowco, proszę okazać dokumenty – wymowny gest ręką – i zapraszam do naszego wozu. Kontrola trzeźwości.

Serce biło mu jak kowalski młot, miał wrażenie, że oni słyszą te uderzenia i on jest już na wstępie przegrany, gdyż mają jego niedawne przewinienie jak na dłoni.

– Proszę dmuchać. – Balon alkomatu okazał się jakiś taki kanciasty, a ustnik jakby nie pasował do jego ust, którymi nieudolnie dmuchał, brzuch balonu pęczniał i pęczniał, lecz było mu wciąż za mało powietrza. Gdy niemal zabrakło mu tchu, milicjant kazał sobie podać tę karykaturę balonu.

Czekał teraz na jego słowa, jak na wyrok, jak na spodziewanie szybkie uderzenie pioruna. Mężczyzna mruknął coś i pokazał alkomat swojemu towarzyszowi. Przez chwilę jakby się nad czymś zastanawiali i szeptem naradzali.

– W porządku, dziękujemy panu.

Wysiadał z ich auta jak nieprzytomny, jakby kompletnie pijany, trzymając w ręku dokumenty, z którymi w pierwszej chwili nie wiedział, co począć. Długo nie ruszał z miejsca, zaskoczony i zdziwiony, zastanawiając się nad tym, co się stało, zanim nieco ochłonął.


Nagle przypomniał sobie nieżyjącego już Czesia T., z którym kiedyś przez kilka lat pracował w jednym biurze.

Czesiu miał zwyczaj na kilka minut przed wyjściem z pracy wypijać setkę wódki i wsiadał do samochodu, którym jechał do domu na obiad. Mieszkał niedaleko, w odległości około dziesięciu minut jazdy autem. Gdy go koledzy pytali, czy nie boi się kontroli trzeźwości, Czesław, zaciągając z lwowska, odpowiadał:

– Stary, ja mam to opracowane naukowo! Zanim ta wypita przed chwilą setka wódki pojawi się, co nie daj Boże, w postaci jakichś promili w mojej krwi, upłynie co najmniej dziesięć minut. A za dziesięć minut, ja już nie będę za kierownicą, lecz przy stole nakrytym przez moją Krysię do wspólnego obiadu. A gdyby przed upływem tych dziesięciu minut zatrzymali mnie na ulicy i kazali dmuchać w alkomat, wynik będzie zerowy. Musi być zerowy! To jest naukowo udowodnione! Według wskazań alkomatu będę czysty jak łza!

– A ta setka wskazana jest na kilka minut przed obiadem. Ale lepiej, że tego moja Krysia nie widzi.


Po chwili już znowu znalazł się na wysokich stołkach vis a vis biustu Żanetki, a za jej plecami mrugały do niego kolorowymi napisami magiczne buteleczki z wszystkich stron świata.

W pewnej chwili nie wiedział czy śni, czy naprawdę słyszy dialog.

– No i co towarzyszu powiecie? Byliście może dzisiaj w powiecie?

– Tak, ale skąd towarzysze to wiecie?

– Mamy swoje sposoby. Towarzysz sekretarz zawsze ma rację, nawet jak jej nie ma – zapamiętajcie to sobie. A wasz sekretarz szczególnie, gdyż on wie, że należy być mocnym w górę, a nie w dół. I on do tych mocnych w górę należy. On jest mocny w województwie i w stolicy, i dlatego nie musi być mocny w mieście i gminie.

Widziano was ostatnio znowu w podejrzanym towarzystwie, a nie byliście na czynie partyjnym! Nie chodzi tylko o tego waszego nowego, pożal się Boże, przyjaciela, hrabiego Feliksa. Ale po ostatnim pochodzie pierwszomajowym w kawiarni „Kolorowa” na dancingu po waszym czerwonym krawacie tańczyły dziewczęta podejrzanej reputacji, które uczyliście wymyślonego przez was tańca koziołków. Taniec koziołków! Toż to jakaś dziecinada, kompletna błazenada i wielka kompromitacja! I to kto wymyślił? Nie jakiś niedouczony, kilkunastoletni pętak, lecz prawie czterdziestoletni, poważny magister i członek naszej partii. Ten wasz nowy taniec polegał na koziołkowaniu od jednego końca parkietu na drugi i z powrotem. Do tego z jakimiś okrzykami i wrzaskami, jakby was kto obdzierał ze skóry. Toż to cyrk, a nie taniec. Najgorzej, że tak się to spodobało niektórym waszym naśladowcom, że dla porządnych tancerzy zabrakło miejsca.

– W dodatku zaczęliście uczyć tego tańca pewną towarzyszkę z NRD, goszczącą we Wrocławiu na obchodach święta pierwszomajowego na zaproszenie egzekutywy KW. Na pewno ją najpierw spiliście, bo inaczej nie wyobrażam sobie, aby zgodziła się wziąć udział w takich wygłupach. Wiecie, co to będzie za afera na skale międzynarodową, gdy po powrocie do NRD opowiedzą o tym tańcu inni towarzysze, którzy byli w składzie delegacji?

Gdy Olgierd zaczął nieudolnie coś tłumaczyć, posłyszał kategoryczne:

– Proszę nie dyskutować, tylko raczyć natychmiast wykonać!

– Towarzysze po dysze, towarzyszki po dwie dyszki i do roboty!

  Spis treści zbioru
Komentarze (3)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Okazuje się, że i PRL miewał swój urok :-)))
Nie tęsknię wprawdzie za ówczesną, grożącą atomową pieczarką, marnotą, mimo to: uśmiechnąć się można. Albo nawet trzeba :))))
avatar
Wzorcowy przykład prozy wspomnieniowej.

Info dla młodych Czytelników:

towarzysze

- z rosyjskiego /w transkrypcji fonetycznej/ "tawarissi",
- z niemiecka "Kameraden"
- i z francuska "camarade"

- to w całej XX-wiecznej Europie powszechnie rozplenione dyżurne słowo, u nas w Polsce o zdecydowanie "czerwonym" pejoratywnym znaczeniu, chociaż idea ludzkiej solidarności /czyli wzajemnego koleżeństwa/ jest synonimem wspierania się i tzw. "braterstwa".

Tytułowi towarzysze po dysze - to tacy "towarzysze" za 10 zł, czyli twoi koledzy tylko z nazwy. Za PRL-u (a to właśnie tamtych czasów dotyczy narracja) za dychę mogłeś kupić pęto niezłej kiełbasy bez polepszaczy, utrwalaczy, GMO, barwników, środków spulchniających, glutaminianu sodu etc., etc.

Analogicznie towarzyszki za 2 dyszki to "dziewczynki" po 20 zł = dwa pęta myśliwskiej = za bzykanko)
avatar
Czy zestaw zwierząt w tym zwierzyńcu (vide tytuł) kogoś nam d z i s i a j przypadkiem nie przypomina?
© 2010-2016 by Creative Media
×