Przejdź do komentarzySzumszczyzna w jeden dzień
Tekst 3 z 5 ze zbioru: Szumskie zapiski
Autor
Gatunekpublicystyka i reportaż
Formaproza
Data dodania2015-12-31
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń3075

III. Szumszczyzna w jeden dzień


Myślę, że świeżym jeszcze ideom pomarańczowej rewolucji i wyrosłej na jej glebie solidarności polsko-ukraińskiej czy jeśli kto woli, ukraińsko-polskiej, co poza nieco innym akcentem w każdym z tych określeń, w swym najgłębszym sensie wychodzi na jedno - na wspólne dobro obydwu narodów, umęczonych zwłaszcza przez imperialne dążenia obcych w czasie setek lat, na licznych i niebezpiecznych zakrętach historii, zawdzięczam życzliwe przyjęcie w siedzibie Administracji Rejonu Szumskiego przez jej samego szefa, pana Wasyla Andrijewicza Petruka, a także to, że otrzymałem do dyspozycji na cały dzień wygodny samochód terenowy, UAZ nowego typu. Bez tego niemożliwe byłoby zobaczenie przeze mnie i opisanie tylu miejsc, leżących na terenie Szumszczyzny. Spośród osób z naszej pielgrzymki, zabrała się ze mną Halina z Wałbrzycha, moja sąsiadka z autokaru, z wykształcenia magister Wydziału Geografii Uniwersytetu Wrocławskiego, której ojciec pochodził spod Łucka.  Jedzie z nami dobroduszny i zawsze zapracowany pan Kazimierz, gospodarz odbudowanego kościoła rzymsko-katolickiego pod wezwaniem Niepokalanego Poczęcia NMP i zarazem gospodarz domu, w którym zamieszkałem na czas pobytu w Szumsku z kilkoma innymi pielgrzymami.

Gdy wyruszaliśmy w drogę, poczułem, jakby życzliwie żegnało nas poważne oblicze mistrza Tarasa Szewczenki,  którego przed budynkiem administracji rejonu miałem okazję znowu spotkać, gdy mijałem pomnik górujący nad placem przed budynkiem.

Naszym kierowcą jest Leonid Winiczuk, a nieformalnym, by tak rzec, szefem całej wyprawy jest wysoki, bystro- i niebiesko-oki, najmłodszy z nas, gdyż mniej więcej trzydziestolatek, Sergij Siniuk. Sergij jest poetą, pisarzem, bibliotekarzem, animatorem żywego słowa, czyli czasami również staje się aktorem, ale jak się niebawem przekonam, także historykiem-amatorem, który w niejednym mógłby sprostać historykowi zawodowemu.  Nie pytam Sergija, czy może jest spokrewniony z naszą popularną aktorką, Anną Seniuk. Nie pytam nawet wtedy, gdy dowiaduję się, że siostra jego małżonki Łesi i jej matka, pracują właśnie od jakiegoś czasu w Warszawie. Skojarzenie jego nazwiska z nazwiskiem naszej aktorki przychodzi mi dopiero po powrocie do kraju. Jego córka Ola ma 11 lat i oprócz normalnej nauki w szkole podstawowej, pobiera lekcje nauki w  szkole muzycznej. Gra już wiele utworów Bacha i Chopina. Syn Andrij, pucułowaty i uroczy kilkumiesięczny bobas, jakby miniatura taty,  urodził się prawie dokładnie w czasie ukraińskiej pomarańczowej rewolucji.

Ruszamy spod siedziby administracji rejonu, okazałego, reprezentacyjnego  budynku, odziedziczonego po siedzibie komitetu rejonowego byłej partii rządzącej z czasów sowieckich. Sergij  przez całą drogę opowiada o zwiedzanych zabytkach i wspomina związanych z nimi ludzi oraz wydarzenia z historii, a swoje opowieści urozmaica czasami  dowcipami czy humorystycznymi anegdotami, chwilami nie pozbawionymi również bardziej lub mniej aktualnych aluzji politycznych.

Niektóre z humorystycznych powiedzeń Sergija, są popularne tak samo w Rosji, jak i na Ukrainie, jak choćby to, które wypowiada za kilka godzin,  gdy po obiedzie siedzimy przy aromatycznych kubkach  herbaty – „Herbata nie wódka, dużo nie wypijesz”.

Zwrócił moją uwagę wielki szacunek i jakiś sentyment Sergija do marszałka Józefa Pilsudskiego. Wyraża się o nim - „dziadek Piłsudski”. Ma uznanie dla koncepcji marszałka federacji Polski i Ukrainy. Twierdzi, że marszałek ponoć chciał, aby hymnem Polski był jeden z utworów Chopina, a nie mazurek Dąbrowskiego, lecz nie zdążył dokonać tej zmiany.

Wyjechawszy poza teren miasta, kierujemy się drogą prowadzącą do miejscowości Łanowce, siedziby leżącego na południe, sąsiedniego rejonu. Mijamy miejscowość Krugolec, drogowskaz na Bryków,  za którym niedaleko leży rezerwat przyrody „Bobrowy Raj”.  Można go dokładniej zwiedzić, wybierając się w pieszą wycieczkę w dół rzeki Wilii.  Słuchając opowieści Sergija, przez kilka chwil wyobrażam sobie te wszystkie rozlewiska, mokradła i tamy, z powalonych przez zmyślne bobry wielkich drzew, na odludnym uroczysku rzeczki Kumy, widzę siebie płynącego duszohubką pomiędzy meandrami głównego koryta rzeczki, wsłuchuję się w wielką ciszę zaklętej i osłoniętej przed intruzami świątyni przyrody,    ale już po chwili przejeżdżamy przez wieś Bykowce i muszę zmienić długość fal, na których psychika i dusza odbierają to, co mnie tu co krok na pradawnym Wołyniu, dziś spotyka.

–„ Ludzie mówią, że cerkiew w Bykowcach została zbudowana z  materiału drewnianego soboru prawosławnego z Szumska, rozebranego w XIX wieku, na którego miejscu postawiono wtedy murowany kościół rzymsko-katolicki”- informuje Sergij.   Kilkanaście kilometrów na wschód, zaczyna się już obwód chmielnicki. Tam do roku 1939, zaczynały się dawne tereny Związku Radzieckiego. Granica   przebiegała zaledwie w odległości siedmiu kilometrów od Szumska, był to więc ścisły teren przygraniczny.   Po obydwu stronach drogi, widzimy wielkie łany żyznego czarnoziemu, zieleniące się i złocące na rozległym, pofałdowanym oceanie pól, poprzecinanym rozmaitymi uprawami zboża, buraków, kukurydzy, gryki. - „Wilia swoim korytem przecina i dzieli Szumszczyznę jakby na dwie minikrainy. Na żyzny, czarnoziemny  południowy wschód, i  mniej urodzajne, leżące na północnym zachodzie jakby mnipolesie, gdzie znacznie więcej lasów i piasków” – mówi Sergij. Gdy pytamy go o cel obsadzania po obydwu stronach dróg gęstym szpalerem drzew i krzewów, które obserwujemy na wielu odcinkach przebywanej przez nas  trasy, wyjaśnia, że jest to sposób na zapobieżenie zwietrzeniu gleby, w miejscach gdzie  nie jest ona tłusta i zwięzła. –„Tę technikę zapobiegania zwietrzeniu gleby, przejęli od Ukraińców także kanadyjczycy” – dodaje. A myśmy myśleli, że celem tych nasadzeń w czasach radzieckich było zamaskowanie „przed inostrańcami”, terenów położonych przy drogach.

Przed wjazdem do miejscowości Dederkały Wielkie, które stanowią pierwszy z głównych etapów naszej jazdy, zwraca moją uwagę jakże piękna, artystycznie wykonana drewniana obudowa studni, w kształcie czegoś w rodzaju mniniwieżyczki, pomalowanej  jakże fantazyjnie w zielone, niebieskie, żółte i brązowe wzory. Ta maleńka budowla, zdaje mi się wyrażać w sposób bardzo konkretny, artystyczną duszę tutejszego ludu.  W roku 1939,  tylko trzy kilometry dzieliły tę miejscowość  od granicy ze Związkiem Radzieckim.

Majątek należał do rodu Dederkałów (Dederków, Dederkalskich), co najmniej od XVI wieku. Z biegiem czasu  doszło do jego rozdrobnienia, ale jego część, (Dederkały Małe) pozostała w rękach rodziny pierwszych właścicieli do I połowy XIX wieku. Z tego rodu wywodził się biskup miński, Jakub Ignacy Dederko, żyjący w latach 1753-1829.

To w Dederkałach, w części majątku należącej w I połowie XVIII wieku  do Kołłątajów,  urodził się i spędził dzieciństwo Hugo Kołłątaj, o którym nieco więcej informacji zamieszczonych zostanie w rozdziale „Związani z tą ziemią”. Prawdopodobnie pozostałości po jego rodzinnym pałacu, z którego został, jak i z całego  majątku, wydziedziczony za swoją działalność dla dobra narodu, a sprzeczną z wolą ówczesnej władzy, to budynki w chutorze Obory, który niebawem zwiedzimy, a gdzie mieści się dzisiaj Szpital nr 2, obsługujący rejon południowy rejonu szumskiego. Prowadzi doń okazała stara aleja kasztanowa, a wokół zabudowań rozpościera się dawny park, z którego niestety w czasie II wojny światowej, i zaraz po wojnie, wycięto sporo starych drzew.

W salach stoją zabytkowe piece z kafli ozdobnych, w niektórych wiszą wyszywane ikony, pochodzące z leżącego na północ, w sąsiednim rejonie zdołbunowskim,  Dermania, gdzie urodził się Ułas Samczuk, wybitny pisarz ukraiński, autor głośnej trylogii „Wołyń”, wydanej w latach 1932-37. Reprint tej książki, wydanej w roku 1938   przez Wydawnictwo „Rój” w Warszawie, miałem szczęście kupić następnego dnia w Ostrogu,  w ośrodku „Wołanie z Wołynia”, prowadzonym przez księdza Witolda Kowalowa. Reprint został wydany w roku 2005, dla uczczenia setnej rocznicy urodzin pisarza. Dermań,  Samczuk nazywał „królową wsi Wołynia”.

–„ Dederkały mają lepsze połączenie telefoniczne ze światem, aniżeli stolica rejonu – Szumsk. Tędy bowiem z woli Stalina zostało poprowadzone międzynarodowe łącze telefoniczne. Jedziemy też prowadzącą przez Dederkały szosą strategiczną, Biała Cerkiew - Krzemieniec - Brody. Do roku 1961, właśnie w  Dederkałach mieściło się centrum administracyjne obecnego rejonu szumskiego. Potem ziemie te należały do rejonu krzemienieckiego, a w roku 1965 utworzono rejon szumski” – słyszę.

Idziemy wzdłuż starego muru klasztornego, za którym widać kompleks wiekowych budynków i wieżę świątyni, dzisiejszej cerkwi, tworzący zamknięty czworobok z dziedzińcem pośrodku. Przez kilka wieków znajdował się  w tym kościele obraz Chrystusa Ukrzyżowanego, który zasłynął z wielu cudów i dlatego przyciągał wielkie rzesze wiernych. Gdzieś prawdopodobnie można odszukać dawne zapisy na ten temat. Odszukanie ich jest prawdopodobnie tylko kwestią czasu. Jaka szkoda, że wiele dawnych ksiąg i dokumentów,  zaginęło w licznych zawieruchach dziejowych, które tragicznie doświadczyły nie tylko milionów ludzi, ale także ich dzieł, niejednokrotnie urastających do rangi świętości, z racji duchowego ich wymiaru– w tym także książek i przedmiotów sztuki.

Dawny klasztor reformatów i kościół, ufundował w roku 1735, jeden z właścicieli innej części tutejszego majątku, Antoni Wyszpolski. Władze carskie zamknęły klasztor w roku 1891, a więc znacznie później niż inne podobne obiekty, a barokowy kościół p.w. „Podwyższenia Krzyża”, prawdopodobnie projektu znanego jezuickiego architekta Pawła Giżyckiego, oddały prawosławnym. Tutaj, w salach klasztoru  mieściło się także od roku 1891, przeniesione z Ostroga rosyjskie seminarium nauczycielskie, w którym, jak słyszę, uczył się wybitny malarz ukraiński - Andronik Łazarczuk, którego grafiki zdobią wiele książek. W roku 1920 świątynia wróciła do katolików, a w części budynków klasztoru, ulokowana została  jednostka polskiego Korpusu Ochrony Pogranicza.

W czasie II wojny światowej, większość zabytkowej zabudowy Dederkałów runęła niestety w gruzach. Zginęło tu w walkach wielu żołnierzy Armii Czerwonej, którzy zostali pochowani na miejscowym cmentarzu.   Jakże często, dopiero na cmentarzach zwycięża idea zgodnego sąsiedztwa zmarłych, stających za życia po przeciwnych stronach jakby tylko po to, aby zadawać sobie wzajemnie cierpienia i  śmierć. Wydaje się jednak, że wciąż za mało ta prawda dociera do współczesnych żyjących, chociaż może w stosunkach polsko-ukraińskich w ostatnich czasach, jakkolwiek z trudem i nie bez przeszkód, zaczyna przebijać jakieś światełko optymizmu.

W pomieszczeniach klasztoru mieściło się więzienie, a za czasów sowieckich było tu profilaktorium leczniczo-robocze, zwłaszcza dla alkoholików, które jednocześnie stanowiło nieoficjalne - jak mówi Sergij – „źródło taniej siły roboczej”.

W Dederkałach od roku 1943, działał oddział polskiej samoobrony, którym dowodził miejscowy proboszcz, ks. Józef Kuczyński. Polacy przetrwali tu do nadejścia Armii Czerwonej w lutym 1944 roku, a ks. Józef Kuczyński został aresztowany przez NKWD i skazany na wiele lat łagru. Cudowny  obraz  Jezusa Dederkalskiego został przez repatriantów polskich wywieziony i umieszczony w kościele w Krzywiźnie koło Kluczborka, skąd został w roku 1986 skradziony. Losy oryginalnego obrazu są do dziś nieznane, a na jego miejscu znajduje się obecnie, wykonana niedawno kopia.

Od roku 1993, przekazane dla potrzeb cerkwi prawosławnej zdewastowane budynki  klasztorne, powoli remontowane, przywracane są przez mnichów do potrzeb życia religijnego i  duchowego. Mijamy następnie budynek, w którym mieści się rada miejscowej gminy.

Zatrzymujemy się potem na chwilę przed zabytkową drewnianą cerkwią p.w. Wniebowstąpienia Pańskiego, ufundowaną w roku 1740 przez Jakuba Kołłątaja.

Gdy niebawem przechodzimy przed budynkiem szkoły, widzimy pomnik nauczycielki, która zgodnie z umieszczonym na nim napisem, zginęła z rąk OUN. Sergij nie wyklucza, że mogła ona zginąć z rąk NKWD, gdyż pomnik stanął w czasach, gdy - jak mówi –„szukano nieraz na siłę bohaterów walki z Niemcami albo z OUN”.

Kiedy wyjeżdżamy z Dederkałów, widzimy pośród rozciągających się na kilka kilometrów przed nami wzgórz, cerkiew oraz klasztor p.w. Św. Jana Jałmużnika, położone w Zahajcach Małych, zbudowane w latach   1623-37 . Jadąc w kierunku wsi  Zahajce Wielkie, wielkim łukiem okrążamy Zahajce Małe i przejeżdżamy przez wieś Miziuryńce, gdzie mieściła się kiedyś, znana i bogata biblioteka, położona nad rozległym stawem,  skąd pochodzi dyrektor Muzeum Tarnopolskiego, Wenedykt Ławryniuk.

Według słów Sergija, tędy prowadzi szlak jampolski, znany z powieści współczesnego  pisarza ukraińskiego Andrija Babiucha, urodzonego w Miziurińcach, który obecnie mieszka we wsi Kochanówka, w niedalekim rejonie łanowieckim. Robimy pętlę po rozległych polach, jadąc polnymi drogami, niemal bezdrożami, obsadzonymi starymi drzewami orzechów włoskich. Miejscami widać wyżłobione jary, tajemniczo  wijące się wśród pól, porośnięte gęstwiną krzewów. Mijamy łany gryki, pszenicy, buraków, kukurydzy.

Wkrótce jesteśmy w Zahajcach Wielkich, gdzie mijamy stawy rybne, dzierżawione od państwa przez gospodarstwo rybackie. Zahajce Wielkie mają ponad siedemsetletnią historię, gdyż znane są już w połowie XIV wieku. W XVI wieku należą do książęcego rodu Ostrogskich, potem do Bohotywinów,  którzy mieli tu zamek, nie zachowany do naszych czasów. Zahajce, wniesione w I połowie XVII wieku przez Irenę z Bohotywinów, jako posag Konstantemu Jarmolińskiemu, przeszły następnie na Błędowskich i wreszcie na Skibickich, od których kupił je gen. Kajetan Bóbr-Piotrowicki, który wybudował tu obszerny pałac.

Pałac został obszernie opisany we wspomnianej już wcześniej książce Romana Aftanazego „Dzieje rezydencji na dawnych kresach...” Słynął on jako jedno z bardziej znanych miejsc życia towarzyskiego,  za czasów następcy Kajetana, Teodora, który został marszałkiem szlachty wołyńskiej. Jego żona, wyjątkowej urody i talentu do flirtów, Joanna Bobrowa z Morzkowskich, przeszła do literatury jako romantyczna muza, najpierw poety Zygmunta Krasińskiego, po romansie z którym pozostawała w separacji z mężem. Potem kochał się w niej, prawdopodobnie bez wzajemności, gdy przebywali w tym samym czasie w Paryżu, Juliusz Słowacki, którego poznała wcześniej w Dreźnie. To zagadkowa poetycka Zosia, z utworów tego wielkiego romantycznego poety.

W zachowanej części pałacu mieści się obecnie dom kultury.  Pod pałacem znajdują się wielkie piwnice. Jego pełny, pierwotny  urok, oddają kolorowe rysunki Napoleona Ordy, wydane staraniem Ossolineum. Dobrze, że dzięki zachowanym do naszych czasów reprodukcjom tego malarza, możemy odtworzyć sobie zaginiony bezpowrotnie świat, widoki nie tylko tej, ale i wielu jeszcze innych pięknych kresowych rezydencji, zniszczonych w czasie licznych dziejowych burz. Według R. Aftanazego, po długotrwałym procesie, zakończonym w roku 1933, pałac przeszedł za symbolicznym odszkodowaniem na własność Skarbu Państwa i nadany został osadnikom wojskowym, którzy zniszczyli wiele pozostawionych w nim cennych przedmiotów, a część zabytkowych budowli, zdewastowali.

Nie zachował się jeden z najpiękniejszych swego czasu parków przyklasztornych.   Niedaleko parku, jest widoczna drewniana cerkiew, p.w. Podwyższenia Krzyża Św., z roku 1864.

Przejeżdżając przez rzeczkę do Zahajców Małych, stajemy przed cerkwią i klasztorem Św. Jana Miłościwego o charakterze obronnym, o pond dwumetrowej grubości murach i z otworami strzelniczymi;  murach tak skonstruowanych, że kule armatnie ześlizgiwały się po ich powierzchni, nie czyniąc szkody budowli. Założony tu został w roku 1626, przez archimandrytę kijowskiej Ławry Peczerskiej, Piotra Mohyłę, prawosławny klasztor. Gdy w roku 1721, spalił się klasztor p.w. Św. Zofii w Łucku, tutaj, według słów Sergija,  przeniesione zostało seminarium duchowne kościoła rzymsko-katolickiego, zamienione po zaborach przez Rosjan w seminarium kościoła prawosławnego. Była tu także wielka biblioteka, której zbiory zabrano do Ławry Poczajowskiej.

Jeszcze dziś,  widać opodal ślady wałów po dawnym zamku Bohowitynów. Na polach pod Zahajcami, widoczny jest samotny grób, zwany Hanusiną mogiłą. Legenda mówi, że spoczywa w nim młoda dziewczyna, Hanusia, która w chłopięcym przebraniu służyła w wojsku kozackim, i tu poległa w czasie walki.

Jedziemy w kierunku miejscowości Szumbar przez pola, na których widać plantacje, między innymi soi, kukurydzy i grochu. Dawniej uprawiano tu także chmiel, gdy w najbliższej okolicy były dwa browary. Dziś chmielarstwo przeniosło się w okolice Ostroga, gdzie jeszcze zachował się jeden z dawnych browarów. Część rodu Bohowitynów, którym król Zygmunt Stary w roku 1513 nadał dobra szumbarskie, nosiła przydomek Szumbarskich. Na górze wybudowany został zamek, wokół którego rozpościerało się miasteczko, należące po kolei do Czartoryskich, Wiśniowieckich i Błędowskich. Do dziś zostały po nim niewielkie ślady – resztki fundamentów i pozostałości wałów. W roku 1727  stanął tu klasztor trynitarzy i kościół ufundowany przez Franciszkę Błędowską, który został skasowany przez władze carskie w roku 1832. W czasie zaborów, miasteczko podupadło i stało się niewielką wsią, jaką jest do dziś. W okresie międzywojennym, w kościele koncentrowało się życie parafii rzymskokatolickiej.   W roku 1943, w akcjach UPA, zniszczone zostały zabytkowe grobowce, m. innymi Błędowskich i Ledóchowskich, a kościół został spalony i nie odbudowany.  We wsi pozostała dawna drewniana cerkiew, p.w. Św. Łukasza, z roku 1779.

Z Szumbara jedziemy przez stary las grabowo-dębowy, w kierunku wsi Bykowce, gdzie wkrótce zatrzymujemy się przed dawnym pałacem Czosnowskich, w którym dziś mieści się karczma, klub, sklep i poczta. Z gruzów zburzonego kościoła rzymsko-katolickiego, usypano kilkudziesięciometrowy odcinek bocznej drogi, który po chwili pokazuje nam pan Kazimierz. Był tu kościół protestancki, zamknięty przez bolszewików, a w latach 90-tych, oddany wiernym. Patrząc w kierunku północnym, widzimy stąd górę, na której stał dawny Stary Szumsk.

Upał daje się nam we znaki, toteż po opuszczeniu Bykowców postanawiamy zatrzymać się gdzieś na chłodne napoje. Zatrzymujemy się przy obwodnicy na obrzeżach Szumska, przed prywatnym hotelikiem „Miraż”. Kierowca i pani Halina piją kawę, reszta naszej grupy raczy się doskonałym piwem marki „Obołoń”.

Następnie ruszamy w dalszą trasę, omijając bokiem wieś Cyrankę i sam Szumsk.  Jedziemy trasą w kierunku Ostroga,  do Suraża, odległego o pięć kilometrów od Szumska w kierunku północno-wschodnim, leżącego do roku 1939, podobnie jak zwiedzane przed półtorej godziny Dederkały, tuż nad granicą polsko-sowiecką.

Suraż, był jeszcze w wieku XVI wymieniany jako własność książąt Massalskich, potem w II połowie  tegoż wieku przeszedł w ręce księcia Konstantego Ostrogskiego, który wybudował tu obronny zamek, będący centrum dóbr, z których dochody były przeznaczane na utrzymanie słynnej Akademii Ostrogskiej, istniejącej do dnia dzisiejszego. Gród w Surażu jako miejsce walk w różnych okresach, jest wymieniany kilkakrotnie w dziele Michała Stryjkowskiego z XV wieku „O początkach, wywodach, dzielnościach, sprawach rycerskich i domowych słynnego narodu....”, wielokrotnie wykorzystywanym przez historyków ruskich. Jak twierdzi Sergij, na żywym w tamtych czasach konflikcie pomiędzy prawosławiem a katolicyzmem, wyrośli wspaniali pisarze polscy, tacy jak Piotr Skarga, i ukraińscy, jak żyjący tu w XVI wieku  Wasyl Maluszycki – Surażski, pisarz, twórca słynnej Biblii Ostrogskiej. Dzięki prowadzącemu handel drewnem i popierającemu rzemiosło zakonowi jezuitów, w ręce których przeszedł z czasem Suraż, miejscowość uzyskała po pewnym czasie status miasteczka. Jezuici w 1730 roku wybudowali barokowy kościół, którego projekt przypisuje się Pawłowi Giżyckiemu, a także klasztor i cerkiew unicką. Miejscowość podupadła po kasacie zakonu jezuitów w roku 1773, zostając do dziś niewielką wsią, a dobra zakonu przeszły najpierw w ręce Komisji Edukacji Narodowej, a potem przechodziły kolejno w ręce rodów Miełżyńskich, Strojnowskich, Karwickich i Rakowskich. Potem zostały skonfiskowane przez rząd carski, a kościół zamieniono w cerkiew. Po I wojnie światowej kościół powrócił do parafii katolickiej, zaś dziś jest znowu cerkwią p.w. Narodzenia Bogurodzicy.

Oprowadza nas po obiekcie, pokazuje niektóre szczegóły i opowiada o zachowanych zabytkach, miejscowy prawosławny duchowny, Petro Drobocki Andrijewicz, w czarnej, na czas upału, przewiewnej szacie. Wspomina o swoim bracie przyrodnim, mieszkającym w Poznaniu, zrodzonym z ojca Polaka i matki Ukrainki, który jest ateistą. Gdy pop Petro, czasami odwiedza w Poznaniu brata, wyczuwa, jak bratu bardzo przeszkadza to, że on jest kapłanem.

Według tradycji, w czasie budowy kościoła adaptowano na ten cel część zamku Ostrogskich. Podobno dzisiejsza kaplica przycerkiewna, to część  dawnej wieży zamkowej. Dochodzą do niej obwałowania zamku. Nie wiadomo, gdzie podziały się zabytkowe organy. Chodzą słuchy, że wiele zabytkowych ikon z cerkwi, do dziś znajduje się w prywatnych domach.  Jeden z krzyży z kaplicy cerkiewnej, umocowano, za zgodą odpowiednich władz kościelnych, na wieży rzymskokatolickiego kościoła w Szumsku. W czasach sowieckich była w niej kuźnia. Widać w pobliżu ślady umocnień ziemnych, niegdyś otaczających zamek. Niżej widać płynącą w dole Wilię i panoramę Szumska. Przechodzimy potem obok ogrodzeń bardzo starego cmentarza, na którym, jak wynika z informacji Sergija, w roku 1904, pochowany został, między innymi, Teofil Strutyński, słynny XIX wieczny krajoznawca, jeden z pierwszych, piszących o osobliwościach tych stron. Od roku 1912, w pobliżu Suraża znajduje się zajmujący prawie cztery i pół hektara, ogród dendrologiczny, objęty całkowitą ochroną rezerwat przyrodniczy, zwany „Surażską daczą”.

Jak mówi Sergij, znajduje się na jego terenie największa w Europie sosna, nazwana imieniem ukraińskiej poetki, Łesi Ukrainki, oraz dwa dęby, liczące po ponad 350 lat, nazwane imieniem Tarasa Szewczenki.

Wyobrażam sobie, jak w dzień śpiewają w nim ptaki, a w nocy słychać oddechy licznych duchów starych drzew, w których od wieków drzemią zaczarowane tajemnice. Teren ten łączy się w sposób naturalny, z wielkim kompleksem, słynnych z wielu powodów,  Lasów Antonowieckich, w których kierunku niebawem się udajemy. Nie pojedziemy do leżącej poza granicami rejonu szumskiego, w odległości zaledwie kilku kilometrów na północny wschód od Suraża, wsi Wilia, gdzie urodził się i mieszkał do roku 1914, znany radziecki pisarz socrealistyczny,  Mikołaj Ostrowski, autor najsłynniejszej bodaj jego powieści -„Jak hartowała się stal”. Znajduje się tam, między innymi, jego popiersie z brązu i muzeum poświęcone  pamięci pisarza. Jest też we wsi drewniana cerkiew pounicka z roku  1785, przebudowana w roku 1869.

Natomiast na południowy zachód od Szumska, w dzisiejszym rejonie szumskim, leży jeszcze jedna miejscowość, o nazwie Wilia. Obydwie wsie leżą nad rzeką Wilia, pierwsza w  dolnym, a druga w górnym jej biegu, pierwsza w zdołbunowskim,  druga w szumskim rejonie. Kiedy wsie należały do jednego rejonu administracyjnego, odróżniano je przymiotnikami - Górna i Dolna.

Z Suraża udajemy się do północnej, jak się niebawem okaże, najbardziej malowniczej z przyrodniczego i krajoznawczego punktu widzenia, części rejonu szumskiego. Zanim się tam dziś znalazłem, już wcześniej moją wyobraźnię podsycały wiadomości o bodaj najstarszych w tym rejonie, a mało znanych ogółowi zamkach na górach Unijas i Stożek, znanych już na przełomie X – XI wieku. O ile Szumsk był w przeszłości  grodem także o charakterze handlowym, zagubione w głuszy lasów i gór krzemienieckich, Stożek i Unijas były grodami wyłącznie  obronnymi, a także wykorzystywanymi w celach myśliwskich – rzecz ważna w dawnych czasach, kiedy to polowanie stanowiło bardzo ważny czynnik zaopatrzenia dworu i drużyn wojskowych w mięso.

Po wyjeździe z Suraża, widzimy po lewej las na wzgórzach, w okolicach wsi Onyszkowce -  stanowiący rezerwat słowików. Teraz wyobrażam sobie przez chwilę, jak w szałasie zawieszonym wysoko pomiędzy konarami starego dębu, klonu, jesionu albo lipy, spędzam dzień i noc, próbując wczuć się w rytm tego miejsca, naznaczony bogatymi odgłosami, nie nękanej przez pazerność  człowieka przyrody, także nieskażonym  śpiewem słowików. Uczę się też odróżniać słowiki rdzawe od szarych,  nie tylko po wyglądzie, ale i po śpiewie. Tylko czy w tych rejonach, można spotkać słowiki rdzawe, które żyją w zasadzie na zachód od Wisły? Tego pytania nie mogłem zadać Sergijowi, gdyż przyszło mi ono do głowy po powrocie do Wrocławia, gdy przeglądałem atlas ptaków.

Udajemy się w kierunku północnym, do miejscowości Kuty (dawniej nazywanej także Kąty). Jak się przekonuję, na mapie operacyjnej w skali 1: 300 000, wydanej w roku 1928 przez polski Wojskowy Instytut Geograficzny, której reprint zakupiłem już po powrocie do Wrocławia,  miejscowość ta figuruje jako Kuty. W czasie jazdy widzimy, jak nad niektórymi polami unoszą się kłęby i smugi dymu. To rolnicy wypalają słomę po niedawno ukończonym zbiorze rzepaku, podobnie jak to dzieje się miejscami i u nas. Także nasi rolnicy, jakby nie chcą przyjąć do wiadomości, jak wielkie szkody dla kurczącego się wciąż świata przyrody, wyrządza widowiskowe i wygodne, przy braku zapotrzebowania na słomę, dawniej cenny surowiec, wypalanie suchych traw i słomy. Wypalanie traw jest zabójcze zwłaszcza dla owadów, ptaków, drobnych gadów i ssaków. Do wypalania traw popycha człowieka jakaś pierwotna, głęboko zakorzeniona siła, coś prawie tak silnego,  jak instynkt. Sam, podczas wyjazdów na wieś do Starej Huty, muszę czasami powstrzymywać się,   przed nachodzącą mnie znienacka silną chęcią, podpalenia rowu, czy łąki z suchą trawą.

Z niewielkiego wzgórza, na które wznosimy się wkrótce po minięciu wsi Waśkowce, widać w dole Kuty, jak na dłoni. Za nimi, jakby w wielkim pomniejszeniu, widnieją budynki, sady i pola,   dawnej wsi Iserna, dziś zwanej Kucianką. Za wsią, nad stawem zasilanym rzeczką, jakby przytulony do skraju lasu, znajduje się popularny wśród mieszkańców rejonu, obiekt rekreacyjny.

Na niewielkim placyku w środku wsi Kuty, mijamy na rozwidleniu dróg niewysoki kopczyk, jaki pozostał po naszym kościele parafialnym, p.w. Świętego Józefa Oracza, w którym w roku 1940-tym zostałem ochrzczony - „W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego”. Góruje nad nim niebieski krzyż, udekorowany  różnokolorowymi wstążkami, a u podstawy otacza go naokoło, wystająca po bokach część kamieni dawnego muru, otaczającego kościół. Tyle zostało z miejsca, w którym jako  ziemskie niemowlę zostałem przeniesiony w sferę świata duchowego i  poświęcony Bogu. Naprzeciwko, jakby niemy świadek, wpatrzony oknami w to miejsce tragedii sprzed ponad sześćdziesięciu lat, widnieje   biały budynek z niebieskimi kolumienkami, w stylu staropolskich dworków kresowych. To dawna, doskonale z zewnątrz zachowana plebania, dziś stanowiąca prywatny dom mieszkalny. Nieopodal, po przekątnej, dawny budynek popularnej niegdyś Kasy Stefczyka. W samym środku wsi, zwraca uwagę nowowybudowana cerkiew prawosławna, należąca do metropolii moskiewskiej.

Ponieważ w planie mamy odrębny dzień, poświęcony na pobyt w Kątach i Isernej, nie zatrzymujemy się tu dłużej, lecz jedziemy w kierunku rozległego kompleksu Lasów Antonowieckich, rozciągających się na północnym skraju Gór Krzemienieckich. Lasy te stanowiły podczas II wojny światowej ważną ostoję i bazę dla UPA.  Oprócz starodrzewia, napotykamy miejscami stosunkowo młody, zaledwie pięćdziesięcioletni las. Jak mówi Sergij, Niemcy w czasie walk z UPA, zrzucali tu bomby zapalające i znaczna część starego boru spłonęła.

Wschodnia część Gór Krzemienieckich znajduje się na terenie rejonu szumskiego. –„ Kiedyś góry te były nazywane Górami Szumskimi, a widoczne w dolinie, dziś już osuszone łąki, były niegdyś grząskimi, lecz bardzo pożytecznymi torfowiskami. W tamtych lasach były tu zakłady produkcji torfu, dające utrzymanie i opał dla wielu ludzi. Jesteśmy na terenie Lasów Iłowieckich.  – Lasy Antonowieckie i Iłowieckie, to są zielone płuca rejonu szumskiego. W czasie II Rzeczypospolitej była tu tak zwana strefa osadnictwa wojskowego” – informuje Sergij.  Jedziemy w kierunku wsi Iłowicy przez rozległą, bezludną, porośniętą roślinnością łąkową  Dolinę Iłowiecką, po której bokach ciągną się pasma górskie, a środkiem płynie rzeczka Iłowica. Sielski krajobraz przypomina Szwajcarię. Rzuca się w oczy, że to raj dla turystyki pieszej i rowerowej. Przez całą drogę, nie napotkamy jednak ani jednego turysty. My okazujemy się w tej chwili jedynymi, którzy pragną poświęcić trochę czasu na poznawanie i podziwianie, rozpostartych tu jak na dłoni cudów natury.

Jedziemy przez jakiś czas przez teren, stanowiący rezerwat czernicy. Ta niepozorna czarna jagoda, towarzyszyła mi od dzieciństwa. Z racji osobistych wspomnień z najwcześniejszych lat życia, spędzonych wśród wyrosłych na tej ziemi, nieobecnych już członków najbliższej rodziny,  czernica stała się w mojej świadomości wręcz wzruszającym symbolem wielu rzeczy – pachnącego dywanu lasu, rodzinnych stron i domu, legendarnego i realnego Wołynia, także wszystkiego najlepszego, co człowiek zawdzięcza nieskażonym przez miasta i przemysł, leśnym ostojom.

Gdy dojeżdżamy do Iłowicy Małej, Sergij informuje, że pod koniec XIX wieku osiadła tu szlachta z Łanowców, której majątki po powstaniu styczniowym zostały skonfiskowane przez rząd carski. Jeden z przodków tego szlacheckiego rodu, który przeniósł się do Paryża, rozgłaszał, że poznał tam osobiście Chopina, ale jest to raczej wątpliwe. Widać wybudowaną we wsi nową cerkiew. Dwa kilometry na północ od planowanej przez nas dalszej trasy w kierunku wschodnim,  znajduje się Iłowica Wielka, do której nie skręcimy.     – „Był tu niedaleko na górze, którą w dalszej drodze będziemy omijać, zwanej Unijas, jeden z trzech grodów, których w swoim czasie nie zdobyli Tatarzy. Pochodzi stąd mnich Czerwiec, który posiada niezwykłą moc uzdrawiania. Jedna z kaplic poświęcona jest czci uzdrowiciela. Iłowica w czasie wojny niemal całkowicie spłonęła. – Czego nie spalili w Iłowicy Niemcy, dokończyli Sowieci”- mówi Sergij.

Po ominięciu Iłowicy Małej, w dalszej drodze do wsi Stożek, widzimy po lewej owianą wieloma legendami górę Unijas, zwaną również Utoh, na szczycie której zachowały się ślady dawnego grodziszcza. U podnóża góry snują się i roznoszą po okolicy smugi dymu. To jakaś grupa młodzieży urządza sobie piknik i pali ognisko. Po prawej stronie zostawiamy kompleks stawów, zasilanych przez rzekę Iłowicę, oraz prowadzącą w kierunku północnym drogę, do wsi Antonowce. Mieścił się w tej sporej przed II wojną i w czasie wojny wsi,  główny na tym terenie sztab UPA, skąd planowane były akcje zbrojne, także przeciwko ludności polskiej. W otaczających Antonowce lasach stacjonowały liczne odziały zbrojnego podziemia ukraińskiego wszystkich odłamów – banderowcy, bulbowcy, melnikowcy.  W Antonowcach, które znajdą się nieco na północ od trasy naszego przejazdu,  podczas akcji pacyfikacyjnych częściowo zniszczonych przez Niemców, których w pewnym okresie UPA także zaatakowała,  dziś jest cmentarz, niewielkie muzeum i stoi pomnik chwały UPA. Dzieła zniszczenia wsi dokończyli pod koniec wojny Sowieci, gdy UPA po odejściu Niemców wznowiła działalność na tym terenie. Kiedy po zakończeniu wojny, tutejsze podziemie wspierane przez miejscową ludność, usiłowało nadal prowadzić działalność, Sowieci  dokonali przesiedlenia okolicznej ludności w okolice Zaporoża, a wieś zrównali z ziemią.         Obecnie - u jednych powód do dumy, u innych, na samo wspomnienie budząca poczucie grozy, osławiona wieś Antonowce, powoli powraca do życia.

Po ominięciu skrzyżowania na Antonowce, wkrótce zjeżdżamy z głównej trasy, prowadzącej z Iłowicy do Stożka.   Wjeżdżamy w leśną drogę prowadzącą ostro w górę, by po pewnym czasie zostawić samochód i dalszą część drogi na szczyt góry odbyć pieszo. Po kilkudziesięciu minutach wspinaczki, znaleźliśmy się na szczycie góry zwanej Daniłową, albo też Górą Świętej Trójcy. Był tu na jej szczycie, według historycznych zapisów z XIII wieku, gród księcia Daniły, należący do systemu obronnego Wołynia, który wraz z innymi, oparł się w roku 1241, najazdowi tatarskiemu. Jednak po kilku latach musiał ulec wschodnim najeźdźcom  i został zburzony w 1261 roku, podobnie jak inne pobliskie grody, na polecenie chana Burundaja.

Męcząca wędrówka meandrami wąskiej ścieżki, została nam nagrodzona wspaniałymi widokami. Oto na zupełnym pustkowiu, ujrzeliśmy  piękną cerkiew, stojącą w otoczeniu świętej ciszy, niczym samotna, wynurzająca się z zieleni lasu i błękitu nieba, biała dama w szacie, bogato zdobionej wielokolorowymi malowidłami. Według jednej z legend, tę cerkiew Świętej Trójcy wzniósł na początku XVII wieku, Święty kościoła prawosławnego, Hiob, który był ihumenem klasztoru w Poczajowie, a którego owiany legendami o licznych  cudach grób, ujrzeliśmy za dwa dni, podczas zwiedzania dumy prawosławia na Wołyniu, słynnej Ławry Poczajowskiej. Według innych źródeł, świątynia pochodzi z XIV wieku, a w XVII wieku, gdy istniał przy niej monaster Spaski,  była przebudowywana. Monaster spłonął w wieku XVIII, lecz ruiny, ślady klasztoru i trzy wały, składające się na system dawnych umocnień, są nadal widoczne. Podobno w świątyni tej, raz na sto lat,  dawane są śluby, i para małżeńska, która taki ślub otrzyma, jest naznaczona wyjątkową opieką Bożą.

Gdy przejdziemy na skraj zalesionego z wszystkich stron urwiska, roztaczają się przed nami wspaniale widoki, niczym na rajską okolicę. U naszych stóp, na skrawkach niezalesionych skałek, w życiodajnych promieniach słońca, rozpościerają się dywany aromatycznej, ciepłolubnej roślinności stepowej.

Wśród widocznych na horyzoncie gór, widać przesmyk, prowadzący w kierunku Dubna. Sergij pokazuje mi go w pewnej chwili, jakby wiedziony jakimś przeczuciem. Budzi to, po raz kolejny, moje wzruszenie. Tym przesmykiem, prowadzącym wśród głuszy Lasów Antonowieckich,  moja rodzina przed wojną jeździła z Kamiennej Góry  na jarmarki i po zakupy do Dubna, tędy ratowaliśmy się ucieczką do tego miasta, gdy 7 czerwca 1943 roku, nasza odległa stąd o kilka kilometrów, w kierunku północno-wschodnim wieś, została spalona. Patrzę w kierunku swojej rodzinnej wsi, po raz pierwszy w życiu z tej strony.   Uświadamiam sobie, że spoglądałem w kierunku  nie istniejącej mojej rodzinnej Kamiennej Góry, już z kilku  miejsc – patrzyłem ku Kamiennej Górze  od strony południa - od Kątów, Iłowicy, Antonowców, Unijasa, Stożka, od południowego zachodu – od Smygi,  Białokrynicy, Krzemieńca. Od Dubna, jadąc drogą na Krzemieniec, spoglądałem na południowy wschód, gdzie wśród lasów, została zagubiona moja Kamienna Góra. Gdy następnego dnia byłem w Międzyrzeczu Ostrogskim, patrzyłem na Kamienną Górę od wschodu. Muszę jeszcze zobaczyć ją kiedyś od strony Mizocza, Buderaża  i Zdołbunowa, aby zatoczyć pełny krąg wokół swojej ojcowizny.

Jak wiem z przewodnika po Wołyniu, autorstwa  Grzegorza Rąkowskiego, u podnóża góry Świętej Trójcy, były  zamieszkane  przez Polaków dwie wsie, położone po przeciwnych stronach góry – Daniłówka i Majdan, zniszczone wiosną roku 1943, przez zbrojne podziemie ukraińskie, a ich ludność została częściowo wymordowana. W tym czasie zniknęły w dymach pożarów inne polskie wsie, których tereny porosły już lasem, z upływem czasu coraz gęściej przykrywającym zamarłe ślady toczącego się w nich kiedyś życia.

Po dawnych polskich wsiach, jak stwierdziłem to, chodząc rok temu po terenie nieistniejącej Kamiennej Góry, pozostały gdzieniegdzie jakby okruchy - ślady fundamentów, studni, przydomowych sadzawek, resztki dziczejących drzew z dawnych sadów. Nie ma tych miejscowości na dzisiejszych mapach, a pamięć o nich, ci ich dawni mieszkańcy, którzy ocaleli, porozwozili po całym niemal świecie – od zachodnich terenów Polski, po Niemcy, Anglię, Stany Zjednoczone, Kanadę, nawet do Australii. Dziś ich nazwy można spotkać jeszcze tylko na dawnych mapach operacyjnych, wydawanych przed II wojną światową przez Wojskowy Instytut Geograficzny, których reprinty od jakiegoś czasu drukuje Centrum Kartografii z Warszawy.  Te zniszczone pobliskie wsie, których pamięć wymagałaby także na tych terenach, w jakiejś godnej formie, trwalszego upamiętnienia, to dla przykładu Hurby, Huta Stara, Huta Antonowiecka, Rudnia Antonowiecka, Mosty, Hucisko Piaseczne, Hucisko Stożeckie, Pikulskie Hucisko, Zielony Dąb, Kamienna Góra –  w tej ostatniej wsi się urodziłem i wzrastałem do trzeciego roku życia.

Z nieistniejących już Hurbów, z rodziny Śliwińskich, pochodzi  matka Mateusza Henschke, trzydziestolatka, mieszkającego obecnie w Niemczech, w okolicach Frankfurtu nad Menem. Jest to rówieśnik księdza Grzegorza Kopija, pod którego przewodnictwem przyjechała nasza pielgrzymka i mojego przewodnika podczas dzisiejszego objazdu szumszczyzny,  Sergija Seniuka. Pan Mateusz, któremu sprawy zawodowe nie pozwoliły pojechać z nami, jest przez cały czas myślami z naszą pielgrzymką, przesyła księdzu Grzegorzowi esemesy  i otrzymuje informacje o naszych wrażeniach z wyjazdu. W Hurbach zginęło wtedy najwięcej w tej okolicy Polaków, gdyż około 250 osób.

Opuszczamy nastrojowe, jakby święte miejsce, i schodzimy w dół do auta. Moją uwagę przykuwa w pewnej chwili, rzadki dziw przyrody – stara, jakby pięcioramienna brzoza, gdyż od głównego jej pnia, na wysokości około metra, rozchodzi się koliście pięć jednakowej grubości konarów, przypominających regularne ramiona świecznika. Nie czas jednak na kontemplację jej piękna, gdyż musimy ruszać w  drogę.

Udajemy się w dalszą część naszej dzisiejszej trasy - do owianego także licznymi legendami  Stożka. Można tu dotrzeć z wycieczką pieszą lub rowerową, szlakiem górskim na północny wschód  z Krzemieńca, zaledwie w kilka godzin, a autobusem w około godzinę. Najpierw docieramy do wsi o tej samej nazwie, i gdy jesteśmy w jej centrum, możemy wczuć się w atmosferę, roztaczaną przez legendarną górę, owianą pamięcią przodków, na której szczycie, przez setki lat istniał zamek książęcy. Panująca nad pobliskim terenem góra, ma kształt regularny, trafnie oddany w jej nazwie. Prowadzi na jej szczyt stroma, wijąca się pośród lasu ścieżka. U jej podnóża, rozciąga się w dolinie wieś. Na górującej nad wsią górze, zachowały się pozostałości średniowiecznych budowli. Część wykopalisk stąd, i z góry Unijas, znalazła się w  miejscowym minimuzeum. Moją uwagę przykuwa to, co widzę w dole, u podnóża góry, gdzie rozciąga się, jakby położona już na samym końcu świata, cicha i pełna naturalnej prostoty, wieś Stożek. – „Gdzieś tutaj, w okolicach Stożka, oddział Armii Krajowej zlikwidował szefa szumskiego gestapo” -  mówi w pewnej chwili Sergij.

Wysoko, jakby ponad wsią, na samym wierzchołku góry, wznosił się tu zamek obronny, wielekroć burzony, odbudowywany i przebudowywany, stanowiący także zamek myśliwski książąt wołyńskich. Było to kiedyś, także miejsce wielu ważnych spotkań, rozmów i rokowań o dużym znaczeniu politycznym, na które przybywali królowie i książęta. Nie wątpię, że na górze, jak w każdym miejscu wyjątkowym i magicznym, zwłaszcza nocami, aż roi się od dobrych, a czasami i od złych duchów, tego wyjątkowego miejsca. Czasami chyba słychać, jak oddycha, jak bije jej serce. Mam wrażenie, że ta góra nadal jest miejscem objawiania się życia duchowego, w jego różnych formach. Nie wykluczone, że kiedyś obmywały ją fale zarówno ciepłych, jak i zimnych mórz, jakie w przeszłości pokrywały tereny dzisiejszego Podola i Wołynia.

Nazwę góry, nosi też rozciągająca się u jej podnóża wieś. Jest to jedna z najstarszych wsi, zagubiona w dolinie otoczonej lasami. Została założona przez krzemieniecki ród Denysków, którzy w I połowie XI wieku posiadali tu zamek. W roku 1226, wojska książąt halickich, pokonały pod Stożkiem wojska króla węgierskiego, Andrzeja II. Zniszczony w roku 1261 wraz z innymi, na rozkaz chana Burundaja, zamek został w połowie XIV wieku odbudowany, i należał do władającego wówczas południową częścią Wołynia, króla polskiego Kazimierza Wielkiego, który często w nim bywał. Król więził w  nim przez pewien czas, podobnie jak w pobliskim zamku w Krzemieńcu, księcia litewskiego Lubarta, z którym toczył spory o Wołyń. Według relacji Sergija, król Kazimierz zamierzał w Stożku dokonać sądu nad księciem Lubartem, lecz miejscowi książęta stanęli w jego obronie i do sądu w Stożku nie doszło.

Po podziale Wołynia w roku 1366, władał Stożkiem Lubart, następnie wielki książę litewski, Witold, a od roku 1392, książę Skirgiełło. W początku XV wieku, władał nim książę Świdrygiełło, który w roku 1438 nadał mu prawa miejskie, według wzorów magdeburskich. Jednakże miasto, które z czasem stało się tak zwaną królewszczyzną,  nigdy się tu nie rozwinęło, prawdopodobnie wskutek niszczących, częstych najazdów tatarskich. W początkach wieku XVI, król Zygmunt Stary podarował Stożek Czetwertyńskim, od których przechodził on kolejno do Zbaraskich, Wiśniowieckich, Radziwiłłów, Czosnowskich. Ostatnim właścicielem Stożka był hrabia Aleksander Woronin, który podarował go szkole rolniczej z pobliskiej Białokrynicy, przez którą trzy dni temu przejeżdżaliśmy trasą z Dubna, do Krzemieńca.

Sergij wspomina w tym miejscu dzieło Szymona Okólskiego „Orbis Poloniae”.

Koło mijanej w biegu starej chaty, pada zagadkowe, pradawne słowo - „kłunia”. To podobno nie tyle stara chata, ile dawny budynek gospodarczy, zbity z grubych belek. Zresztą, przecież przez bardzo długi czas, nie tylko na kresowej wsi, funkcjonowało połączenie pod jednym dachem wszystkiego, co posiadał wieśniak - obory, świniarni, owczarni, kurnika, spichrza, stodoły i domu mieszkalnego.

Słowo „kłunia”, nie wiem dlaczego, przez jakąś urzekającą mnie egzotykę, „weszło”, czy może, niczym drzazga „wbiło się we mnie” i tak mocno osiadło w mojej świadomości, że co jakiś czas, aż do dziś, a minęło od tamtego dnia kilka tygodni,  wraca na powierzchnię mojej świadomości, jak bumerang, i każe się sobie przysłuchiwać i nad sobą zastanawiać. Chwilami czuję je w sobie, wręcz jak jakieś czarodziejskie, wschodnie zaklęcie, kwintesencję wszystkiego, czym oczarowała mnie ta ostatnia, kresowa podróż.

Gdy jedziemy w kierunku centrum wsi, po prawej stronie widać u podnóża góry wieże i dach cerkwi,  dalej w sporym budynku świetlicy, znajduje się wiejska ekspozycja muzealna, chwilowo zamknięta. Zatrzymujemy się nieopodal na placu, gdzie po roku 1990 został postawiony pomnik pamięci mieszkańców, spalonych żywcem w ich zabudowaniach, w kwietniu 1943 roku, przez pacyfikujących wieś Niemców. Moją uwagę zwróciły zwłaszcza nazwiska i imiona pomordowanych tu  kilkuletnich dzieci, a wśród nazwisk, które szczególnie rzuciły mi się w oczy, zapisałem – Kołontaj Jakub Karpowicz. – „Czyżby jakaś rodzina sławnego Hugo Kołłątaja, urodzonego w Dederkałach, które kilka godzin wcześniej zwiedziliśmy ?”- pomyślałem. Dalej były inne nazwiska, przeważnie ukraińskie, czy rosyjskie, jak rodzina Prokofiew, ale niektóre jakby polskie - Sawicki, Mińkowski, Bernacki, z imionami ukraińskimi lub rzadziej, imionami brzmiącymi po polsku.

Jedziemy przez cały czas dość prostym, ciągnącym się w szerokiej miejscami dolinie, pomiędzy pasmami gór krzemienieckich, patrząc od strony Szumska, tak zwanym traktem północnym, prowadzącym z zachodu na wschód, znanym już w czasach książęcych. Biegnie on niemal środkiem tego  terenu,  stanowiącego zielone płuca szumszczyzny.

Trakt południowy, którym z rana jechaliśmy, a który biegnie  na południe od Szumska, powstał podczas I wojny światowej i jest bardziej kręty od pradawnego  traktu północnego. Sergij opowiada obiegową anegdotę, związaną z jego powstaniem. Przedsiębiorca, któremu zlecono budowę tej drogi, otrzymał także pieniądze na wykup  gruntów, po których droga miała prowadzić. Jednakże pieniądze te zachował dla siebie, a drogę poprowadził po granicach ziem, które miał wykupić. W ten sposób niewspółmiernie się wzbogacił, a droga po tamtym jego wyczynie, podyktowanym znaną, jak się okazuje nie tylko w naszych czasach, nieokiełznaną chciwością, do dziś jest pełna zakrętów.

Minąwszy Stożek, przez krótki czas przejeżdżaliśmy przez skrawek ziem, leżących już w sąsiednim rejonie krzemienieckim, aby minąwszy granicę pomiędzy rejonami, znów znaleźć się na terenie rejonu szumskiego. Gdy mijamy Uhorsk, Sergij informuje, że niedaleko jest wieś Tylawka,  gdzie mieścił się przez jakiś czas dom rodzinny pisarza ukraińskiego, Ułasa Samczuka, autora trylogii „Wołyń”, którą od jakiegoś czasu właśnie czytam. Przed domem postawiono jego popiersie i mieści się tam muzeum pisarza. Rzecz, która mnie zastanawia – dlaczego wtedy, jak wynika z powieści Samczuka,  było chłopu tak trudno stać się właścicielem własnego łanu ziemi, gwarantującego przeżycie rodziny we względnym dostatku, chłopi więc wtedy cierpieli na głód ziemi, a dziś wiele jest tu ziemi, jakby zbędnej, która robi wrażenie bezpańskiej. Nie próbuję sobie odpowiedzieć na to pytanie, zresztą odpowiedź nie wydaje się być, jakby się zdawało, taka krótka, łatwa i  prosta.

Przejeżdżamy wkrótce  przez Żołobki, gdzie jest siedziba leśnictwa, a potem rozciąga się przed nami dolina, na której widnieje sylwetka kościoła protestanckiego, zamkniętego w czasach sowieckich, a teraz od jakiegoś czasu, na nowo otwartego.

Sergij pokazując mijaną dolinę,  opowiada obiegającą tę okolicę historię o  pewnym wydarzeniu, z czasów I wojny światowej. Niedaleko był majątek ziemski, gdzie w czasie powstania z roku 1919, postawiono przed murem na rozstrzelanie, schwytanych zbuntowanych chłopów. Sierżant, podobno z Armii Hallera, którego pododdziałowi zlecono wykonanie egzekucji, odmówił  wydania rozkazu strzelania do chłopów. Skazanego przez dowódcę na śmierć sierżanta, za odmowę wykonania rozkazu w warunkach wojennych, miejscowi chłopi jakoś uratowali. Założył on potem mały chutorek Laszówka, który nie zachował się do naszych czasów. Nazwiska tego sierżanta nikt nie zapamiętał.

Gdy mijamy wieś Obycz, Sergij mówi, że do dziś istnieje tam chutorek - czteropolówka altergotówka, swego czasu własność szumskiego wójta, Altergota, żyjącego w latach..........Zjeżdżamy z góry w dolinę i przejeżdżamy przez położony  nisko Nowostaw, gdzie widać wędkarzy skupionych nad sporym zbiornikiem wodnym. W tej niewielkiej, ale malowniczo wśród zieleni i wody położonej miejscowości, jest drewniana cerkiew p.w. Św. Michała z roku 1865.

Z położonego nieco wyżej Rachmanowa, do którego wkrótce wjeżdżamy pnąc się od Nowostawu pod górę,  roztacza się piękny widok na Szumsk. Był tu niegdyś zamek – pałac Wiśniowieckich, i drukarnia – mówi Sergij. Niestety, nie spotkałem ich opisu w słynnej książce Romana Aftanazego. Przejeżdżamy potem przez rzeczkę Trzebuszówkę, mijając po lewej stronie teren byłego zamku.

Gdzie nie ruszymy, dotykamy różnych kręgów i poziomów przeszłości. Ocieramy się o jej dobre i złe duchy. Czuję ich obecność, ich pulsowanie, ich przepływy, widzę jak nadal, w innej formie, istnieją, mieszają się z teraźniejszością. Nic z tego, co zaszło, co zaistniało, nie przemija do końca, lecz zostawia jakiś ślad, a nawet w jakiejś formie istnieje nadal.  Coś, co w jakimś miejscu było, nawet zniweczone, jest i dziś, tylko jako byłe w świecie materialnym, ale obecne jest dziś nadal, tylko inaczej, w duchowym świecie wieczności. Te dawne zamki, cerkwie, kościoły, ci ludzie, oni nadal są wśród nas. Przyglądają się nam, mądrzejsi od nas o ten tajemniczy, intrygujący człowieka od wieków,   moment, i nieuchwytny do końca przez naukę, czas przejścia na drugą stronę. My, w pędzie przyziemnej codzienności, mijamy, nie zauważając swego trwania w cudzie   wieczności, gdzie nic nie przemija, gdzie wszystko, nawet jeśli pozornie mija, to  równocześnie nadal  trwa. Chwilami, gdy obcuję z zabytkami,  mam wrażenie, że przeszłe pokolenia, ich dzieła, zabytki, czyny, nawet pozornie zakończone bitwy, nadal wciąż się toczą, a my w nich, nawet nie wiedząc o tym, nadal też uczestniczymy.  Czuję czasem, jak oni, mądrzejsi o  doświadczenie cudu wieczności, patrzą z wyrzutem na nas, kiwają głowami, czasem z dezaprobatą, patrząc, jak popełniamy ich błędy. Oni ponieśli ofiarę, ale mieli tę pociechę, może i nadzieję, że to ich przeszłe doświadczenie, nas czegoś nauczy.  Sądzili, że może na ich błędach, czegoś się nauczymy. Więc może się cieszą, gdy widzą, jak nam łatwiej przychodzi unikać ich błędów. Może przyszedł wreszcie lepszy czas, dla ludzi tej kresowej ziemi. Tyle się przez wieki nacierpieli na tej wołyńskiej ziemi, jak nikt inny na świecie. Może więc dość cierpień, teraz przychodzi wreszcie czas szczęścia, radości życia w pokoju, pod skrzydłami życzliwego dla każdego stworzenia, wspólnego Boga.

Po wycieczce, w czasie której w jeden dzień objechaliśmy niemal cały rejon szumski, przejeżdżamy przez rzekę Wilię i zatrzymujemy się w domu Sergija, dokąd zostaliśmy niespodziewanie zaproszeni na obiad. Zastajemy całą najbliższą rodzinę Sergija. Podaje obiad jego żona , Łesia - jak wyczuwam, kobieta subtelna i miła. Uwielbiam kaszę gryczaną, lubię drób, a jest pieczeń z gęsi, kotlet wieprzowy, desery, owoce i warzywa.  Jak się dowiadujemy w czasie rozmowy, jej matka i siostra pracują w Warszawie. Jedenastoletnia córka Ola, uczennica szkoły średniej, jest uzdolniona muzycznie. Sergij, sam artysta, dokonuje w rodzinie artystycznego posiewu.  Pucułowaty, o czerwonych jak maliny policzkach, syn Andrij, całkiem nowy obywatel Ukrainy, jak mówi Sergij, jest też jakby symbolem nowego życia, gdyż jest niemal rówieśnikiem pomarańczowej rewolucji.

  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×