Przejdź do komentarzyPułkownik 'Zbok' Rylski
Tekst 5 z 6 ze zbioru: trupy w szaffach
Autor
Gatuneksatyra / groteska
Formaproza
Data dodania2011-09-02
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń2624

Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie fakt, że dziadek tuż przed śmiercią został pięć razy zerżnięty w dupę. To było jak drzazga wbita w pamięć o jego bohaterstwie. Nie miałem pewności, czy kapituła zaakceptuje ten mroczny epizod z jego wieloletniej walki o wolność – walki z najeźdźcą ze Wschodu i Zachodu.

Wstałem z kanapy, by nalać sobie kolejną porcję schłodzonej whisky. Twarz dziadka dumnie spoglądała na mnie znad kominka: te ostre rysy, wyraźnie zarysowana żuchwa, krzaczaste brwi, długi, wydatny (nie zaokrąglony) nos, no i oczy – błyszczące. Spojrzenie przenikliwe, którym nie raz mroził wrogów. Dziadek był wspaniałym mężczyzną, a teraz ostatecznie jego sława zostanie potwierdzona. Pośmiertny order i oficjalne uznanie bohaterstwa będą ukoronowaniem jego życiorysu.

Ostra, ziołowa whisky mile rozchodziła się po organizmie. Czułem ją we krwi. Łagodziła nerwy. Znów przysiadłem na kanapie. Moje myśli błądziły wokół spotkania z kapitułą. Oczyma wyobraźni widziałem, jak opowiadałem o życiorysie „ZBOKA”, jak kreśliłem jego działalność w partyzantce, a potem jeszcze wiele lat w lasach, w ukryciu, prawem wilka – za czasów dyktatury komunistów. Na końcu, stojąc przed nimi, opowiadałem o rzeczy szczególnie ważnej dla kapituły: o bohaterskiej śmierci płk Rylskiego, o męczarni w kazamatach NKWD, no i o tym… No właśnie… I o tym. O tym, że został pięć razy wydupczony zanim ostatecznie sczezł.

Poczułem jakieś rozdrażnienie. Na płaszczyźnie mego podniosłego nastroju pojawiła się zadra. Dostrzegłem muchę, która nerwowo krążyła na wysokości oczu. Spokojnie. Nie pozwolę zbrukać biografii dziadka.

Wstałem. Już czas. Chwyciłem za czarny płaszcz, przeglądając się jednocześnie w lustrze. Wyglądałem dostojnie. Dostrzegłem nawet podobieństwo do mego przodka. Aha. I jeszcze najważniejsze. Podszedłem do sekretarzyka i niezwykle delikatnie wysunąłem szufladę. Są. Pożółkłe, nadgryzione zębem czasu – zapiski „ZBOKA”. Prowadził je przez cały okres okupacji, także w więzieniu, tuż przed śmiercią. Kapituła zażądała do nich wglądu. Bohaterstwo to nie tylko czyny – to także myśli.

Zeszyty schowałem do aktówki. Byłem gotów.


***

Spotkania kapituły odbywały się „po cichu”. Organizacja nie chciała nadawać im wielkiego rozgłosu.

Wsiadłem do auta. Dopiero wtedy dotarł do mnie sms z dokładną informacją gdzie i kiedy. „Hallera 18, trzecie piętro. Pokój 32. Godzina 17.00.” Tylko tyle i aż tyle.

Przekręciłem kluczyk w stacyjce. Silnik poderwał się do życia.

Niebo zasnuły ciężkie chmury. Krople deszczu zaczęły miarowo uderzać w szybę. Włączyłem wycieraczki. Parszywa pogoda później jesieni – robiło się coraz ciemniej.

W mroku minąłem pomnik Marszałka strapionego nad losem ojczyzny. Szum miasta. Tramwaje, auta, tłum na chodnikach. Jakieś rozwrzeszczane dziewczęta wyskoczyły na ulicę. W ostatniej chwili zdążyłem zahamować. Zaśmiały się jedynie i przebiegły na drugą stronę, w kusych spódniczkach i kurteczkach z futerkiem. Najpewniej udawały się do jednej z dyskotek. Rozwrzeszczane, wulgarne, niegrzeczne. One nie wiedziały, że dziś mogą się bawić dzięki takim ludziom jak „ZBOK”, jak pułkownik Rylski.

Miękko zaparkowałem przed wysoką kamienicą na Hallera 18. To była jedna z siedzib organizacji, wszystkich nie znał nikt.

Byłem zdenerwowany. Przyjrzałem się sobie jeszcze raz w lusterku. Spokojnie. Wyciągnąłem na szybko dezodorant do ust. Psiknąłem i sprawdziłem wiązanie krawata. W porządku.



***


Z wysiłkiem otworzyłem ciężkie drzwi do kamienicy. Zawiasy wydały z siebie jęk. Na klatce panował półmrok. Jedynie tuż nad schodami paliła się lampka. Próbowałem wymacać włącznik górnego światła, ale bez skutku.

Na wysokości moich butów, po podłodze, czmychnął czarny kot.

Poczułem niepokój. A jeśli nie dam rady? Jeśli nie zdołam wystarczająco zarekomendować dziadka? Jeśli jego wielkość nie będzie doceniona? Takie myśli, niczym hitlerowskie czołgi, przejeżdżały przez moją głowę. Zdałem sobie sprawę z wielkiego brzemienia odpowiedzialności, które sam, dobrowolnie wziąłem na swe barki.

Upiór tej myśli nadleciał jak messerschmitt nad ruiny okaleczonego miasta. Jeśli skompromituję nie tylko siebie ale i „ZBOKA” Rylskiego? Jeśli kapituła mi nie uwierzy? Czy byłem gotów bronić jego honoru i biografii? W moich myślach krążył obraz sylwetki obróconej tyłem i schylonej, ze spuszczonymi nisko spodniami…

Stałem jeszcze chwilę jak wryty. Potrzebowałem wsparcia. Wyobraziłem sobie go. W myślach dostrzegłem dostojną twarz „ZBOKA”, była taka stabilna, tak pewna siebie. Spoglądała na mnie z lekkim, ciepłym uśmiechem., Powoli mój oddech się uspokajał. Jak mogłem zwątpić? Nie jestem przecież człowiekiem małej wiary. Postawiłem pierwszy krok na skrzypiących schodach. Po chwili byłem już na górze.

Na piętrze przywitało mnie światło. W długim korytarzu, obitym białą boazerią paliły się wszystkie boczne lampy. Wielkie żyrandole zwisały dostojnie. Tuż przed dużymi drzwiami na krańcu hallu siedział mężczyzna w granatowym surducie. Szedłem w jego kierunku po lakierowanej, skrzypiącej podłodze. Siedział bokiem na krzesełku i ani drgnął.

Zatrzymałem się tuż przed nim. Nie odwrócił głowy w moją stronę. Czekał.

- Ku chwale ojczyzny! – rzekłem.

Dopiero wtedy podniósł się i spojrzał na mnie.

- Ku chwale ojczyzny. Pan…?

- Eustachy Rylski. Weryfikacja pułkownika „ZBOKa”.

- Dobrze. – odrzekł pod nosem. – Proszę zaczekać.

Odwrócił się, uchylił wielkie białe drzwi i zniknął.

Stałem w korytarzu około pięciu minut. Po tym czasie drzwi się otworzyły. Starzec wyszedł i rzekł z pewną atencją: Kapituła zaprasza. – Po czym wykonał gest sugerujący, że mogę przestąpić próg.


***

Wszedłem do dużej, mocno oświetlonej sali. Podobnie jak na korytarzu, także tu zapalone były zarówno boczne lampy, jak i zwisające nisko, rozłożyste żyrandole. W głębi przy długim stole, siedziało obok siebie dwunastu mężczyzn. Każdy z nich ubrany był w długą, czarną togę. Za nimi, na ścianie wisiała szabla polska skrzyżowana z czerwonym proporcem z wizerunkiem Orła Białego. Przy oknach, prostopadle do stołu, ustawione były zbroje husarskie.

Naprzeciw ławy kapituły stało krzesło. Wiedziałem, że czekało na mnie.

Przejechałem wzrokiem po twarzach – zamyślone, skupione. Znałem wszystkich. Przewodniczącym kapituły był Romuald Zbająkałło, pseudonim „Zefir”.

- Ku chwale Ojczyzny! – rzekłem, starając się nadać memu głosowi głębię i dostojeństwo.

- Ku chwale ojczyzny! – przemówił „Zefir” – Pańska godność?

- Eustachy Rylski – odpowiedziałem.

Przez chwilę nie reagował. Przeglądał coś w dokumentach, które miał przed sobą na stole. Również reszta członków kapituły zajęta była wertowaniem dokumentów.

- Dobrze – rzekł po chwili i po raz pierwszy spojrzał na mnie. – W jakim celu stawił się pan dziś przed kapitułą Organizacji? – Dostrzegłem, że na jego pytanie wszyscy podnieśli głowy i zwrócili wzrok w moją stronę.

Znałem regułkę na pamięć.

- Jestem tu dla oddania hołdu bohaterom – powiedziałem głośno.

- Wszyscy bohaterowie są w naszej pamięci – odrzekł „Zefir” zgodnie z obyczajem – czy czyjaś krew za Ojczyznę przelana, zapomnianą została?

Jak na razie wszystko szło według reguły. Nabrałem głęboko powietrza do płuc. Spojrzałem na dumny proporzec z wizerunkiem Orła.

- Tak. Jest krew przelana i zapomniana, która pamięci naszej się dopomina – rzekłem wyraźnie i miałem wrażenie, że przestrzeń dodała memu głosowi sił.

- O jakiej to bohaterskiej krwi zapomniała Ojczyzna? – zabrał głos ostatni po stronie lewej członek kapituły – Ignacy Sądecki pseudonim „Piast”.

- O krwi pułkownika Rylskiego, ps. „ZBOK” w walce z okupantem przelanej! – Znów miałem wrażenie, że głos mój rozniósł się dumnie po całej sali.

Zapadła głęboka cisza a echo w wielkiej sali, wydawało mi się, że powtarzało imię i nazwisko mojego dziadka. Dopiero po chwili ze strony kapituły padło kolejne pytanie:

- Czy zaświadcza Pan o bohaterstwie pułkownika Rylskiego, o jego oddaniu w walce o niepodległość i czystości do chwili ostatniej zarówno w uczynkach, jak i w myśli?

- Zaświadczam. – Spojrzałem prosto w kierunku siedzących za stołem postaci.

- Czy jest pan gotów postawić przed zebraną tu kapitułą osobę pułkownika Rylskiego do ostatecznej weryfikacji? – „Zefir” wypowiedział te słowa bez szczególnego wzmocnienia, a jednak, może właśnie dlatego, wydały mi się szczególnie podniosłe.

- Jestem gotów! – odrzekłem.

- Dobrze więc – „Zefir” wyprostował się na krześle – Kapituła przychyli się do Pańskiej prośby. Czy wszyscy członkowie podzielają moje zdanie? – Spojrzał w prawą i lewą stronę stołu. – Sprzeciwu nie widzę. Zgromadzenie dla weryfikacji pułkownika „Zboka” Rylskiego uważam wiec, za otwarte.

- Proszę usiąść. – Wskazał mi na krzesło stojące na środku sali.


***


Tak zaczęło się długie posiedzenie, pełne opowieści, pytań i wyjaśnień. Przytoczyłem całą biografię ZBOKA, opowiadałem szeroko o jego działalności w partyzantce, a wcześniej o Kampanii Wrześniowej i bitwie nad Bzurą, gdzie został ranny w lewy pośladek. Następnie skupiłem się na wątku ucieczki przed oddziałami gestapo i tułaczce po lasach.

Opowiadałem o słynnej akcji ”Trampolina”, kiedy „ZBOK” w przebraniu żydowskiej staruszki przeprowadził skuteczny zamach na Guido Gerbera – majora Wehrmachtu, znanego ze szczególnego okrucieństwa. Zbok ukrył ładunek wybuchowy w jabłkach, które jako żydowska starucha sprzedawał na miejscowym targu we wsi Niepołomice. Podczas rutynowego objazdu patrolu niemieckiego przez wieś dziadek, za pomocą lontu stworzonego z własnych sznurówek, dokonał detonacji, w wyniku której głowa Gerbera oderwana od tułowia potoczyła się wprost do rzeczki Świny i – najpewniej – popłynęła do Bałtyku. Zginął także drugi z oficerów, niejaki Rudolf Steimeier.

Niestety akcja nie obyła się bez strat własnych. Wybuch rozerwał siedmiu Polaków handlujących kapustą, w tym troje dzieci oraz kilku Żydów, którzy niepotrzebnie się tam plątali. Po nocy, którą ZBOK przeczekał w szopie pod stogiem siana, hitlerowcy przyjechali większym zastępem i spalili doszczętnie całą wieś a resztę chłopa wyrżnęli bagnetami, kobiety zgwałcili. ZBOK –owi udało się uciec z obławy. Przez bite pięćdziesiąt dni mylił oddziały Wermachtu i niemieckie gończe psy. Zdołał przetrwać dzięki nacieraniu krowim łajnem stóp i pach, co zabijało naturalny zapach potu i myliło krwiożercze hitlerowskie bestie. Inaczej z pewnością rozerwałby go na strzępy.

Podczas mojej opowieści obserwowałem kapitułę. Miałem wrażenie, że ich twarze stawały się coraz większe, jakby nasiąkały niczym gąbka potęgą losów mego dziadka. Czułem, że echo niosło moją historię gdzieś pod sufit, że proporzec biało – czerwonej potężniał z każdą opowiedzianą potyczką, brawurową ucieczką, udanym manewrem.

Opowiadałem, między innymi, jak ZBOK walczył w powstańczej Warszawie. Tu przytoczyłem słynną akcję „Glazura”- jedną z najsłynniejszych, tuż przed upadkiem powstania.

W czasie, gdy niedobitki powstańczych oddziałów ukrywały się bez jedzenia i amunicji w kanałach, płk Rylski zdołał zgromadzić wokół siebie grupę wypadową do akcji dywersyjnej. Zgłosili się najodważniejsi z odważnych, kilku piętnastolatków. Pozbawieni broni nie tracili ducha w walce z okupantem.

Pod osłoną nocy przedarli się do jednej z kamienic na Woli. Na czwartym piętrze znaleźli nieuszkodzony przez bomby kompleks sanitarny (w przedwojniu było tam przedszkole). ZBOK postanowił wykorzystać broń, którą dawała im sama Warszawa – miasto skrwawione, ale żywe duchem swym niezłomnym.

Całą noc zrywali kafle z podłóg tejże łazienki, przy pomocy łomów wyrywali pisuary i sedesy.

Z samego rana, gdy niemiecki patrol przechodził ulicą, dywersanci zbombardowali ich z okien opustoszałej kamienicy gradem pocisków. Największe spustoszenie czyniły pisuary. Hitlerowcy strzelali na oślep, ale kilku z przetrąconymi karkami już się nie podniosło. Kafelki wyrządziły mniej szkody. Paru Niemców musiało zawrócić z patrolowania do punktu opatrunkowego, by przemyć otarcia, celem uniknięcia zakażenia.

Akcje powtarzały się co dzień, aż do upadku powstania. Grupa śmiałków torpedowała najeźdźców czym się dało: wyrywano cegły ze ścian nośnych, poręcze na klatkach schodowych i dachówki.

Ta bohaterska dywersja skończyła się śmiercią piętnastoletnie Alka ps. „Ropucha” i jego rówieśnika Zbyszka „Wajdeloty”. Ich ciała zostały rozerwane przez wybuchy bomb z samolotów, które rozjuszeni Niemcy wysłali by zniszczyć „budynki widmo”, jak je nazywali.

Podobno po tym wydarzeniu, dowództwo hitlerowskie wydało rozkaz, by, w ten sam sposób, zrównać z ziemią całą Warszawę. Ten wyjątkowy efekt – nie zapomniałem napomknąć kapitule – został odnotowany nawet w pamiętniku generała Ścibora – Korzeniowskiego, który napisał, że cytuję:


„Mimo braku broni i pożywienia ZBOK wlał nowe siły w naszych „uczniaków”. Pokazał jak walczyć, gdy już nie ma już czym. Każdy z nas – szczurów w kanałach, słysząc wybuchy min podkładanych po kolei pod każdą kamienicę w Warszawie, był dumny, bo wiedzieliśmy, że osiągnęliśmy symboliczne zwycięstwo. Że wyszarpaliśmy z wroga frustrację i tępą destrukcję, kiedy dostrzegł, że może dewastować budynki, ale nas nie złamie nigdy. Gruzowanie kamienic Warszawy było naszą moralną victorią. Tak jakby wybuchy i rumor walących się budynków grały nam fanfary. Przyznam, że nigdy nie czułem się tak dostojnie, jak wtedy, gdy poddani wychodziliśmy z kanałów. Widok zrównanego z ziemią miasta był naszą największą nagrodą. W całej wielkiej porażce okazaliśmy się zwycięzcami. Nie byłoby to możliwe, gdyby nie ZBOK”.



Twarze członków kapituły wyrażały skupienie. Nie ściągali ze mnie wzroku, a ja kontynuowałem swoją opowieść. Pewnie operowałem głosem, nadawałem mu dynamicznego brzmienia, zmieniałem częstotliwość, chwilami ocierając się o miękki bas. Wszystko po to, by legenda mojego dziadka została opowiedziana jak najpiękniej, jak najdostojniej.

Po okresie powstańczym, przeszedłem do historii zmagań z bolszewikami i walki już w ramach zmartwychwstałej, a przecież oszukanej Polski. Polski, która nie mogła być ojczyzną dla Zboka – Rylskiego. Musiał pozostać w lesie i żyć prawem wilka, kryjąc się przed NKWD, UB a nawet miejscowym chłopstwem, które bardzo często, za cenę świętego spokoju, było gotowe wydać i zdradzić tych ostatnich sprawiedliwych, dzielnych i niezłomnych, którzy broni nie złożyli.

Dziadek z grupą niedobitków Armii Krajowej tułał się po lasach Podlasia. Cierpiał głód, niewygody i prześladowania. Żył niczym zwierz.

Komuniści przeczesywali bory naszej pięknej Polski przez wiele lat – bezskutecznie. Grupa Zboka – Rylskiego ukrywała się tak sprytnie, że bolszewickie oczy nie mogły ich dostrzec.

Spora w tym zasługa samego Zboka. W końcu zdołał, mimo strachu i nieufności, przekonać do współpracy ludność ze wsi całego Podlasia. Stworzył w puszczy coś na kształt podziemnej placówki dla ludu, do której, szczególnie kobiety z miejscowych wsi, w większości niepiśmienne, przekradały się po poradę. ZBOK, w zamian za mleko, jajka a czasem nawet i mięso, tłumaczył znaczenie różnych pism urzędowych, pisał na zlecenie odpowiedzi dla władzy ludowej, podania i inne dokumenty. Oprócz tego, że zjednywał sobie miejscową ludność, zdobywał także cenną wiedzę o działaniu zbrodniczego ustroju. Ujmował wiedzą, odwagą i kulturą. Wiele z wiejskich bab podczas posiedzeń w obozowisku partyzantów dostąpiło zaszczytu przyjęcia do swego łona zbokowego nasienia i wydania na świat potomka z krwi jednego z najdzielniejszych obrońców Rzeczpospolitej.

Niestety nadszedł również i na mojego przodka czas ciemny i groźny. Kiedy kobiety w jednej ze wsi z dnia na dzień, jedna po drugiej, wracały z lasów zbrzuchacone miejscowe chłopstwo, nieczułe na patriotyczny obowiązek przekazywania najlepszych genów, ruszyło z pochodniami i widłami w las i jęło płoszyć partyzantów. Zdrajcy podłego pochodzenia nie omieszkali powiadomić NKWD, które czekało tylko na drogach i traktach z kniei, by wyłapać wszystkich polskich bohaterów.

Major NKWD Krassnodębskij Igor napisał później w swoich pamiętnikach:


„Nigdy nie widziałem człowieka o większej sile duchowej, ale i życiowej od pułkownika Rylskiego. Nasi chłopcy przez dzień cały obserwowali obóz polskich partyzantów, tak by przygotować zasadzkę i zaatakować wroga z zaskoczenia. Polacy trzymali wartę, gdy w jednej z lepianek Rylski przyjmował całe delegacje bab ze wsi, a jęki i pohukiwania były słyszalne nawet w odległości kilometra. Ta wielka siła w lędźwiach pułkownika, której używał przez blisko 9 godzin pamiętnego dnia, a każda niewiasta wychodziła z kryjówki rozpromieniona, starczyła mu również na 14 godzin szaleńczej ucieczki poprzez bór, w samej ino koszuli, bez spodni, których będąc jeszcze w toku dzieła, gdy weszliśmy do obozu partyzantów, biedaczyna założyć nie zdążył. Biegł półnagi przez ostępy lasów liściastych i iglastych, przedzierał się przez pokrzywy, krzaki jeżyn i inną roślinność, aż w końcu opadł z sił, podobnie jak jego instrument, który ostatecznie zwiędnął dopiero podczas przesłuchania. Przez cały czas szaleńczej ucieczki w kniei stał na baczność niczym prawdziwy żołnierz. To był wielki polski patriota.”



***


Ten fragment biografii dziadka był ostatnim, który przytoczyłem ze spokojem i pewnością siebie. Wiedziałem, że doszedłem do najtrudniejszego momentu, a mianowicie okresu kaźni i śmierci – no i tego wstydliwego epizodu, którego jednak pominąć nie mogłem.

Nawet jakbym chciał, możliwości takiej nie było. Kapituła była szczególnie wrażliwa na fałsz i przekłamania. Wg różnych, krążących w środowisku, historii potrafili z tzw mowy ciała wyczytać kłamstwo i matactwo. Byli niczym wariograf. Przenikliwe oczy docierały w głąb każdej polskiej duszy, a trzeba wiedzieć, że okres kaźni, stawienia czoła ostateczności, był dla Organizacji szczególnie ważny. Jeśli brukał go jakiś wątpliwy element, jeśli pod koniec bohaterskiego życia dla przykładu obrońca Ojczyzny dał się złamać, poszedł na współpracę z wrogiem, lub choćby jakimś symbolicznym działaniem okazał mu sympatię, albo ewentualnie tchórzył, uciekał i szarpał się tuż przed samą śmiercią – mógł nie dostąpić zaszczytu wyróżnienia i chwały, mimo, że cały jego żywot na taki jak najbardziej zasługiwał.

Kapituła w tym względzie była surowa. Kierowała się wartościami na wzór średniowiecznych kodeksów rycerskich, w których ars moriendi należała do najważniejszych ze sztuk. Podobnie jak bohaterski Roland, rycerz Karola Wielkiego, umierający po bitwie z niewiernymi, także polski patriota powinien być myślami przy Ojczyźnie, zanim ostatecznie wyzionie ducha.

I tego momentu bałem się najbardziej. Nie wiedziałem na pewno, gdzie był myślami ZBOK, kiedy posuwał go ten sowiecki żołdak.

- Droga Kapituło – przemówiłem. W sali panował już zaduch, a na twarzach członków zebrania widać było pierwsze oznaki zmęczenia, spowodowane długim siedzeniem.

– Przejdę teraz do ostatniego aktu bohaterskiego życia pułkownika „ZBOKA”. Do kaźni jakiej w więzieniu NKWD i UB w Lublinie doznał tuż przed śmiercią – zaakcentowałem słowo „śmierć”, by nadać mej wypowiedzi nieco więcej dramatyzmu. Liczyłem na to, że kapituła nie będzie zanadto sięgać do głębi wstydliwych okoliczności.

- Proszę zaczynać – kiwnął mi potakująco „Zefir”.

Zacząłem więc opowieść o czasie ostatnim. Dziadek trafił do katowni UB w Lublinie 10 kwietnia 1952 roku. Ukrywał się więc przez 7 lat po wojnie. Zmarł w miesiąc po zatrzymaniu.

W tym czasie był wielokrotnie przesłuchiwany, poddawany najcięższym torturom i chwytom psychologicznym, by zmusić go do wyjawienia miejsca pobytu pozostałych grup partyzanckich. Nie ma żadnych dowodów w aktach UB z tamtego okresu, które mogłyby wskazywać, że kogoś wsypał.

Dziadek był bity metalowym prętem, piłowano mu pilnikiem do drewna zęby, wyrywano paznokcie, godzinami wisiał do góry nogami w celi, pozbawiano go snu, odmawiano jedzenia. Wymieniłem te wszystkie przykłady kaźni, kładąc nacisk na każdy z nich.

- Czy w jeszcze jakiś inny sposób pułkownik Rylski był torturowany i poniżany przez wroga? – Gdy to pytanie padło ze strony kapituły, wydało mi się że orzeł z proporca biało – czerwonej wyciągnął szpony, w geście wściekłości z powodu tego, co musiałem wypowiedzieć.

Na chwilę zapadła cisza. Czułem na sobie wzrok członków kapituły. Krople zimnego potu zaczęły spływać mi po karku.

- Tak, były jeszcze inne tortury.

- Jakie?

Znów zapadło głębokie milczenie

- Dziadek… Był wielokrotnie gwałcony w ostatnich dniach przed śmiercią – moje słowa zabrzmiały cicho i metalicznie.

Kapituła zamilkła. Przez moment wszyscy pozostawali nieruchomi. Widziałem wyraźnie muchę latającą wokół zbroi husarskich.

Ciszę przerwał przewodniczący:

- To bardzo poniżająca okoliczność dla żołnierza, dla oficera… Możemy jedynie wyrazić swój ból, ale… Musimy zapytać: czy zaręcza Pan, że pułkownik do chwili ostatniej nie zhańbił się… nawet w tak niesprzyjających okolicznościach?

Starałem się zachować spokój, ale mój głos zadrżał.

- Nie wiem, jak Panowie możecie mieć wątpliwości. Przecież, jak już mówiłem, „ZBOK” nawet w obliczu okrutnych tortur nikogo nie wydał. Do końca pozostał wierny Ojczyźnie. Jakże możecie wątpić w jego godność? – mówiłem coraz głośniej, ale nie byłem w stanie tego zatrzymać. – Jak panowie śmiecie sugerować coś takiego? Jak wiecie doskonale był w niewoli całkowicie uzależniony od swoich katów. Nie miał wpływu na to, co z nim zrobią. Fakt, że mimo wszystko zachował człowieczeństwo, jest chyba jego największą rękojmią. – Zdołałem na końcu zdania nieco przyciszyć ton i wypowiedzieć „przepraszam”, jednak po moim monologu zapanowała długa cisza.

- Proszę opanować nerwy – głos „Zefira” zabrzmiał bardziej szorstko niż zwykle. – Musi Pan pamiętać, że weryfikacja bohaterstwa jest procesem trudnym, często bolesnym. Organizacja nie może sobie pozwolić na przyjęcie do panteonu chwały osób o niepewnej reputacji. Musimy zbadać każdy szczegół, każdy odcień życiorysu człowieka, którego zamierzamy wyróżnić. Musimy sięgnąć do głębi, nawet spróbować odkryć jego myśli – tu Zefir zawiesił głos, dostrzegłem jakiś błysk w jego oku, a warga wydało mi się, że stała się mokra.

– W przypadku pułkownika ZBOK-a nikt nie kwestionuje barbarzyńskich okrucieństw jakich doznał ze strony NKWD, ale czy mamy pewność, że wszystkie one były mu niemiłe? – Ostatnie słowo zabrzmiało w moich uszach jak fałsz, dysonans, zdradziecka nuta.

Poderwałem się z krzesła.

- Jak możecie Panowie sugerować coś tak obrzydliwego! – krzyknąłem. – Chcecie powiedzieć, że wspaniały patriota, wielki bohater partyzantki mógł odczuwać przyjemność podczas…? – Tu nagle urwałem i bez ruchu wpatrywałem się w kapitułę.

- Musimy to sprawdzić, nie możemy mieć wątpliwości – odpowiedział beznamiętnie „Piast”, ostatni przy stole po lewej stronie.

Opadłem na krzesło.

- Mój dziadek zawsze służył Ojczyźnie, nawet z wypiętym gołym tyłkiem nienawidził naszych wrogów … – Zdołałem wypowiedzieć tylko tyle.Czułem się wyczerpany.

- Proszę wybaczyć, ale są świadectwa, które zasiewają wątpliwości – rzekł „Zefir” i wykonał ruch ręką. Na to jeden z członków, który już wcześniej przeglądał pożółkłe pamiętniki mego dziadka zaczął czytać:


„Lublin, 23 kwietnia, 1952.

Piszę ołówkiem, który dostałem od Walery. To dobry chłopak. Zlitował się nade mną. Dostałem też pół kromki chleba. Piszę nie wiem po co. Ból przeszywa mi dłonie. Nie wiem jak długo zdołam. Wczoraj łamali mi palce. Jestem tu strasznie samotny. Cisza i tylko kroki, kroki. Wczoraj rozmawiałem z Walerą. Wyznał mi, że w życiu nie najadł się tyle, co w Polsce, kiedy Armia Czerwona wkroczyła do nas. To biedny chłopak, pochodzi z okręgu Witebskiego. Jego rodzina utrzymuje się z hodowli kóz. Będzie chciał zapłaty za tę uprzejmość, za chleb i ołówek.. Boże przebacz mnie i jemu grzech. jakiego się dopuścimy jeszcze dziś, gdy przyjdzie na nocną wartę. Jestem już za słaby. To dobry chłopak. Boże przebacz mnie i jemu.”



Siedziałem zamroczony przed rzędem dwunastu postaci w czarnych togach, głos czytającego docierał do mnie jak z głębokiej studni.


„Lublin, 26 kwietnia, 1952.

Dziś przyszło dwóch – Walera i jego kolega Sasza. Musiałem się obrócić. Przykuli mnie do krat celi. Dziwne, ale nie wyczułem w nich nienawiści. Kiedy to robili ogarnęła mnie jakaś mgła. Na chwilę straciłem chyba przytomność. Widziałem wolną Ojczyznę. Po wszystkim, w dowód wdzięczności a może żalu z powodu mego marnego losu, zostawili na parapecie celi suchy kawałek chleba i trochę wódki na samym dnie butelki. Wypiłem ją łapczywie i na dwie godziny zasnąłem. Nie ma już we mnie lęku, nie ma nienawiści. Nie wiem, ale czuję, że w głębi duszy to dobrzy ludzie. ”



Aleksander Łopuszański ps. ”Śmigły” zamknął zeszyt i spojrzał bez słowa na mnie. Wszyscy patrzyli na moją postać. Odezwał się „Zefir”

- Jak Pan skomentuje te zapiski?

- Ja… Mój… Dziadek nie chciał… Oni go…

- Nie zachował się godnie – przerwał mi „Zefir”. – Dopuścił się hańby. Handlu z wrogiem, handlu własnym ciałem. – Patrzyłem na twarz „Zefira” i, na krótki moment, wydało mi się, że zauważyłem na jego głowie czapkę wojskową, rogatywkę z czerwoną gwiazdą. Czy to możliwe, by… To była zdrada? Przecież on nie mógł, nie potrafił. On wspaniały, wielki, posągowy. To musiał być podstęp!

- Nie! – poderwałem się, krzyknąłem – nie zbrukacie mojego dziadka! To nieprawda! Czy błędem było wybaczyć tuż przed śmiercią oprawcom? Jak możecie sądzić, że mógł czuć przyjemność, jak możecie oskarżać go o takie podłości, przecież nie miał wpływu na… Był głodny… – ostatnie słowa wypowiedziałem szeptem.

Te same twarze, które wpatrywały się we mnie cały wieczór, nagle wydały mi się postaciami o gadzim wyglądzie, jakby łuski wpłynęły im na czoła i policzki, a z ust wychodził kręty, lepki język. Podbiegłem do stołu i chwyciłem zeszyty z zapiskami dziadka. Złapałem je mocno, ale chwycił je również „Zefir”.

Czułem fałsz, nieprzyjemny swąd zdrady. Zbroje husarskie śmiały się i podrygiwały z wesołości na boki. Wydało mi się, że na proporcu biało – czerwonym zamiast orła pojawił się sierp i młot.

- Zastanów się co robisz – wysyczał „Zefir” – nie możesz przerwać weryfikacji! – warknął do mnie i siłą wyrwał mi zeszyty.

Upadłem na podłogę. Dwanaście postaci wstało z krzeseł i z góry spoglądało na mnie.

- Musisz przejść weryfikację, już za późno – na twarzy „Zefira” dostrzegłem odcień zadowolenia.

Zza stołu wyszedł Ignacy Sądecki ps. `Piast`. Podszedł do mnie leżącego na podłodze, kucnął i wyszepnął:

- Wiesz, że mamy siłę wskazywać bohaterów, ale i ich niszczyć? Nie chcesz chyba by wstydliwy smród podążył za tobą i za twoim dziadkiem, kiedy teraz stąd wyjdziesz ? – Jego gadzia mowa powodowała we mnie drgawki, ale nie byłem w stanie nic odpowiedzieć. – Nie chcesz by każdy dowiedział się, że twój dziadziuś nie był bohaterem, tylko zwykłą ruską kurwą?

Ostatnie słowa przeszyły mi serce, niczym sztylet. Łzy stanęły w oczach. Rozkleiłem się, przegrałem.

Piast nadal klęczał nade mną a jego mowa sączyła się do moich uszu:

- Jeszcze nie wszystko stracone. Jest jedna droga. Wiele zależy od Ciebie… Chcesz uratować reputację dziadka?

Nie mogłem nic zrobić. Zdołałem jedynie przytaknąć, siorbiąc nosem i czując łzy spływające do ust.

- Jeśli tak, musisz stanąć przed próbą. Taką samą jaka spotkała jego… – ostatnie słowa zabrzmiały jak seria z kałasznikowa.


***


Zimno kafelek docierało poprzez gołe stopy. Dłonie robiły się sine. To przez te kajdanki. Nie czułem nic, kiedy drzwi do łazienki się otworzyły. Byłem przytłoczony strachem. W lustrze nad umywalką, do której zostałem przykuty, zauważyłem twarze wszystkich po kolei. Był Piast, Zefir i inni. Śmiali się i głośno rozmawiali. Z ręki do ręki krążyła butelka z brązowawym płynem, chyba bimbrem. Pierwszy stanął za mną Zefir. Dźwięki i słowa docierały do mnie wypaczone i koślawe. Nie byłem w stanie zrozumieć ich znaczenia. Mowa ojczysta chwilami brzmiała, jak obca, jak wroga… Usłyszałem coś na kształt – Nu Dawaj! – koledzy zachęcali Zefira do dzieła.

Rozszerzył mi nogi. Wszedł mocno, do głębi. Przeraźliwy skowyt wyrwał się z mojej piersi. Czułem rozdzierane wnętrzności i ból.

Jeden z nich obserwował reakcje na mojej twarzy, palił peta bez filtra, chrząkał i pluł na podłogę. Później chyba straciłem przytomność.

Obudziłem się pół nagi w pustej toalecie. Wyczułem na pośladkach ślady krwi. Z najwyższym bólem wstałem i zdołałem podnieść spodnie, które leżały na wycieraczce. Włożyłem je na siebie i wyszedłem. Światło w korytarzu, prowadzącym do siedziby kapituły, było zgaszone. Zniknął też portier, a drzwi były zamknięte. Zszedłem powoli po schodach. Wsiadłem do auta i wróciłem do domu.


Po kilku dniach dostałem sms-a: „Gratulujemy. Pułkownik Zbok Rylski został uhonorowany najwyższym odznaczeniem za służbę Ojczyźnie. Chwała Bohaterom! Podpisano: Organizacja.”


http://trupywszaffach.pl/

  Spis treści zbioru
Komentarze (8)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
hmmm - nikt słowa nie powie o tym tekście? :)
avatar
"Prowadził je przez cały okres okupacji, także w więzieniu, tuż przed śmiercią."
ZBOK zmarł w 1952 r., ale ja czytając początek opowiadania po tym zdaniu odniosłam wrażenie, że dziadek siedział w więzieniu w czasie okupacji i pod koniec tejże okupacji zmarł.
Historia jest ciekawie,lekko opowiedziana, masz doby styl, ale miejscami występują problemy z przecinkami.
Opowiadanie wciąga, bawi i przejmuje:)
avatar
nie zwracam nigdy uwagi na przecinki
avatar
choć wiem, że powinienem :)
avatar
hm... ale oprócz tych przecinków, jednego powtórzenia i literówki, to tekst jest bardzo dobrze napisany, bardzo dobrze się go czyta, a historia jest ciekawa i fajnie opowiedziana.
Jak to już mówili inni, Pana teksty są naprawdę bardzo dobre.
Trzy razy użyłam "bardzo dobre". No cóż, ja nie jestem urodzonym recenzentem:)
avatar
Uśmiałem się nieźle. Historia wciągająca, lekko się czyta. Gratuluję popełnienia bardzo udanego opowiadania :)
avatar
Kolejny trup wypadł z szaffy! Co to jest, że u nas czego by uważniej pod lupą i mikroskopem nie obejrzeć - zawsze zalatuje!

Doskonałe celne odważne Pióro. Przez P jak Polska.

Bonaparte - ten szczwany lis - powiedział, że "historia jest uzgodnioną wersją wydarzeń".
avatar
Polecam lekturę i tego "Pułkownika...", i tych wszystkich pozostałych trupów w szaffach (vide oba tytuły).

Gorąco. W ten styczniowy mrozek świetna intelektualna rozgrzewka w sam raz jak znalazł
© 2010-2016 by Creative Media
×