Przejdź do komentarzyNUDA
Tekst 2 z 43 ze zbioru: Opowiadania - Brama
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2013-09-17
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń2768


NUDA


Nuda związana jest nierozłącznie z porą roku. W zależności od niej przybiera taki a nie inny kształt. Najczęściej mówi się o jesiennej nudzie. Krótkie dni, wcześnie zapadający zmrok, słota i szaruga na dworze to wszystko ma sprawiać, że nasze samopoczucie staje się gorsze. Rozumowanie niby jest logiczne... Nie zawsze jednak logika idzie w zgodzie z rzeczywistym stanem rzeczy. Widocznie jeszcze coś innego decyduje o nastawieniu do rzeczywistości.

W moim przypadku pierwsze objawy znudzenia pojawiały się zaraz po Nowym Roku czyli w karnawale, który teoretycznie powinien być jednym z weselszych okresów. W kącie pokoju przywiędła choinka przypominała o obowiązującej radości. Szczególnie żałośnie wyglądała w szarym świetle poranka – kolorowe bombki na smętnie opadających w dół gałęziach. W godzinach popołudniowych, przy elektrycznym świetle było już nieco lepiej ale wcale nie oznaczało to, że jest dobrze. Pod wieczór przychodziła do głowy myśl, że wypadałoby wybrać się się na bliżej nieokreśloną szampańską zabawę co na pewien czas powinno poprawić nastrój. Niestety, wielkie bale omijały mnie. Czasami zdarzyła się jakaś niezbyt wyszukana impreza bez entuzjazmu zorganizowana dla zasady - jakby z obowiązku zaliczenia czegoś. Później karnawał mijał.

Przychodziła wiosna. Natura budziła się do życia. Na drzewach pojawiały się liście, na trawnikach kiełkowała trawa, w skrzynkach przy oknach sadzono bratki, więcej było słonecznych dni i pojawiała się ochota by wreszcie wyjść z domu na dłuższy spacer. Ten pomysł mógł wystarczyć najwyżej na cztery dni – po wyjściu z domu szło się w prawo, w lewo, do tyłu albo do przodu. W następnych dniach było to już tylko powtarzanie któregoś z wariantów.

Na koniec nieuchronnie pojawiało się najgorsze – przyprawiająca o mdłości nuda letnia. Większość znajomych wyjeżdżała gdzie się dało. Ja nie miałam dokąd pojechać. Samotne chodzenie na plażę już po tygodniu zaczynało irytować. Skóra w tym czasie zdążyła zbrązowieć i nie było żadnego racjonalnego powodu, żeby męczyć się na słońcu. Leżenie bezczynnie na kocu nie sprawiało przyjemności. Nie miało też sensu chodzenie po mieście w upał, nie wiadomo po co i bez pieniędzy. Nawet ciuchów w sklepach nie chciało się przymierzać w ciasnych, dusznych przymierzalniach. A z resztą i tak nigdy nie było mojego rozmiaru bez względu na to czy przytyłam, czy schudłam?

W bibliotece w tym czasie najpierw co ciekawsze książki znikały z półek a później zamykano ją z powodu urlopu pracowników.

Bezbrzeżna nuda towarzyszyła mojemu wkraczaniu w dorosłość. Dziecięcych zabaw nie dało się już niczym zastąpić. Gdybyśmy przynajmniej mieszkali w domu z ogrodem albo chociażby z balkonem... Ale nie... Wszystko wokół było niezdatne do dłuższego przebywania na zewnątrz – rozgrzana, śmierdząca spalinami ulica nie do spacerów, podwórze nie do siedzenia na nim.

Na określenie letniej nudy służyły dwa słowa: sezon ogórkowy. Oznaczało to zwolnienie biegu życia, posuchę kulturalną w miastach, spadek poczytności gazet, które nie miały o czym pisać oraz brak atrakcyjnych programów telewizyjnych i radiowych. Wszystkie te rzeczy działy się w porze zbioru ogórków.

Z braku lepszego zajęcia można było rozważać sobie różne problemy. Chociażby problemu pijaka...

Pijak był widokiem tak powszednim jak poranek, południe, wieczór i noc. Nikt nie dziwił się, że jest. Można go było spotkać w zasadzie wszędzie. Pijanych kobiet widywało się mniej – jeżeli piły to nie tak ostentacyjnie jak mężczyźni.

Nasz dom stał dokładnie w połowie drogi między dwiema knajpami. Ta druga, bardziej przyzwoita ulokowana była w budynku postawionym w późnych latach pięćdziesiątych. Pierwsza natomiast mieściła się w odrapanej, przedwojennej kamienicy i zajmowała dziwny, niewielki lokal, który kiedyś mógł być korytarzem prowadzącym do innych pomieszczeń. Miała jedno kwadratowe, okratowane okno, przez które wieczorem, gdy wewnątrz paliło się światło można było rzucić okiem do środka. Tuż obok okna znajdowały się drzwi wejściowe. Prowadziło do nich kilka stopni cementowych schodów zakończonych niewielkim gankiem bez poręczy.




Mówiono o niej mordownia. Z biegiem czasu dowiedziałam się, że słowo to poza miejskim

slangiem, w którym określa się w ten sposób podłą knajpę oznacza również szczególny rodzaj pułapki w fortyfikacjach / po angielsku murder-hole /, gdzie przeciwnika razi się od góry przez otwory ukryte w sklepieniu. Rzeczywiście, dla normalnego człowieka knajpa w starej kamienicy była miejscem, koło którego strach było przejść, ponieważ w każdej chwili drzwi mogły rozewrzeć się po to, by poleciała przez próg na ulicę pusta butelka po piwie. Przy takich okazjach dało się zobaczyć wewnątrz w chmurach tytoniowego dymu jakieś kłębiące się szare postacie. Przyglądanie się im było jednak niebezpieczne, gdyż za pierwszą butelką niekiedy leciała druga. Poza tym, w takich sytuacjach często po butelkach wytaczała się przez drzwi grupka mężczyzn, w której dwóch szamotało się ze sobą a reszta próbowała ich rozdzielić lub kibicowała im. Jeżeli bójka nie wyglądała zbyt groźnie, z okolicznych kamienic nadbiegały dzieciaki z radosnym okrzykiem – ooo, biją się! Przy poważniejszych awanturach dzieciaki nie podchodziły bliżej.

Do czternastego roku życia, przez sześć dni w tygodniu dwa razy dziennie mijałam mordownię w drodze do szkoły i ze szkoły.

Starałam się robić to szybko, zanim mogło się coś zdarzyć, przy czym powroty były gorsze niż poranne przejścia, kiedy interes dopiero rozkręcał się.

Mordownia była wielką pokusą dla okolicznych pijaków, tym bardziej, że podobnie jak ja musieli mijać ją w drodze do pracy i z pracy. Była miejscem ich azylu, gdzie nie śmiał wejść nikt nie powołany do uczestnictwa w pijaństwie. Matki nie wysyłały tu dzieci, żeby szukały ojców a żony raczej nie próbowały wyciągać z niej mężów. Może dlatego mordownia cieszyła się taką popularnością wśród zdeklarowanych pijaków. Inna sprawa, że dało się w niej wypić taniej niż gdzie indziej.

W ogóle, jeśli chodzi o lokale gastronomiczne, to we wszystkich, oprócz barów mlecznych sprzedawano alkohol i w każdym z nich można było natknąć się na grupę nietrzeźwych mężczyzn. Z tego powodu chodzenie po knajpach czy przesiadywanie w nich uznawało się za rzecz podejrzaną i naganną. Zwłaszcza dotyczyło to kobiet.

Najweselszym z okolicznych pijaków był pan Andrzej. Popołudniami wracał do domu chwiejnym krokiem w rozwianym popelinowym płaszczu i pilśniowym kapeluszu przesuniętym na tył głowy. Spod kapelusza sterczały kręcone siwe włosy a pod nimi błyszczały radośnie piwne oczy. Po drodze zaczepiał dzieci i próbował wdawać się w konwersację. O co mu chodziło i co chciał przekazać w rozmowie nie dawało się zrozumieć, dlatego woleliśmy jednak unikać pana Andrzeja. Poza tym trudno nam było pojąć jego radosny nastrój, gdy za którymś razem zakomunikował nam, że jego żona umarła i dlatego niczym nie musi się przejmować.

Pan Andrzej miał zwyczaj wtykać nos we wszystko co robiliśmy. Szczególnie lubił zaglądać w ilustrowane książki, które czasem oglądaliśmy stojąc w bramie. Groził nam palcem i ostrzegał, że spadnie na nas kara za oglądanie takich rzeczy. Kara rzeczywiście nas spotkała – jedna z matek strasznie zbeształa nas:

Przestańcie gadać z tym durnym pijakiem! Jak wam nie wstyd! On tylko szuka okazji, żeby o jakichś świństwach zacząć opowiadać! Stary idiota!

Pan Andrzej był jedynym pijakiem, który próbował zaprzyjaźnić się z nami. Dwóch miejscowych strasznych pijaków odnosiło się do wszystkich wrogo – do nas i do własnych dzieci też. Trzeźwi, z cierpieniem malującym się na twarzach stali w bramie podpierając ścianę. Widać po nich było, że gotowi są sprzedać duszę diabłu za kieliszek wódki. Stojąc medytowali jak zarobić na alkohol. Jedno trzeba przyznać – nie kradli. Przeważnie udawało im się coś wymyślić. Wieczorem, po powrocie z knajpy do domu urządzali potworne awantury. Kończyło się to zazwyczaj przyjazdem milicji.

Kolejny straszny pijak, przypominający wyglądem dużą małpę i mieszkający w pobliskim budynku z tamtymi dwoma nie zadawał się. Miał swoich kumpli z budowy. Na wódkę szedł nie zdejmując ubrania roboczego. Zawsze wyglądał tak samo – znikały tylko poszczególne elementy garderoby w



miarę wzrostu temperatury na dworze. Można było podejrzewać, że spać kładzie się też w ubraniu roboczym. Awantury, owszem - urządzał ale energiczna żona potrafiła przeważnie zapanować nad sytuacją.

Nieokiełznanego pijaka nie pamiętam. Czasami sąsiedzi wspominali go. Zginął tragicznie z powodu

głupiej pomyłki. Wracając w nocy nietrzeźwy trafił do innej klatki schodowej. Pech chciał, że ta, do której wszedł była dokładną odwrotnością tej, w której mieszkał – schody na górę znajdowały się tam, gdzie schody do piwnicy a schody do piwnicy tam, gdzie schody na górę. To wystarczyło, żeby stoczyć się w dół i rozbić sobie głowę o cementową podłogę i ciężkie, metalowe drzwi. Po jego śmierci żona i córka zmieniły mieszkanie.

Picie po bramach nie przyjęło się u nas. Za dużo było innych atrakcyjnych miejsc. Dużym wzięciem cieszył się las miejski a dokładniej mówiąc – obrzeża lasu. Z wiosną pojawiały się na jego skraju grupki mężczyzn zaopatrzonych w wódkę, rzadziej w piwo. Do takich grupek dołączały czasami kobiety. Trzymali się obrzeży z powodu pobliskich sklepów, w których dało się co nieco dokupić.

Również łąka nad mniejszym jeziorem cieszyła się popularnością.

Charakterystyczną rzeczą było to, że pijacy unikali mieszania się z ludźmi, którzy przychodzili do lasu lub nad jezioro w jakimś innym celu. Pijacy potrzebowali osłony, kryli się gdzieś w zaroślach i wyłaniali się z nich dopiero nietrzeźwi po skończonej libacji. W tym stanie nabierali ochoty na nawiązywanie dialogu z otoczeniem. Czepiali się kogo popadnie, krążyli szukając ofiary, przed którą będą mogli uzewnętrznić swój stan ducha a wreszcie padali, gdziekolwiek i zasypiali.

Z ulubionymi miejscami libacji wiązała się kategoria anonimowego alkoholika – pijaka bez imienia i nazwiska, znanego tylko z widzenia.

Jesienią i zimą pijacy chowali się w knajpach i zaprzyjaźnionych domach. Wtedy słychać było jedynie ich przemarsz ulicami, gdy zamykano lokale gastronomiczne lub gdy gościnni znajomi chcieli położyć się spać bez towarzystwa i wyrzucali ich z domu.

Pijak służył przede wszystkim do zakłócania ogólnie przyjętego porządku. Wiadomo było, że normalny człowiek tego nie robi. Co innego – pijak. Z pijakiem nie dawało się porozumieć a to go w jakiś sposób tłumaczyło – nie mogąc porozumieć się z innymi dawał dowód na to, że z samym sobą też nie jest w stanie dogadać się.

Problem pijaka interesował mnie z całkiem prostego powodu – nie lubiłam, gdy wchodził mi w drogę. Im byłam starsza,tym bardziej ta niechęć nasilała się. Rzecz była w tym, że wszechobecnego pijaka nie dało się uniknąć. Pojawiał się w każdej sytuacji i był jak łyżka dziegciu w beczce miodu.

Tego roku, gdy moją koleżankę przyjęto do liceum a ja przeszłam w nim do drugiej klasy, lato było szczególnie nudne. Uważałam, że powinnam coś z tym zrobić. Znalazłam nawet określenie na to, co powinnam zrobić, a mianowicie: zmienić styl życia. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać.

Pewne rzeczy były nie do ominięcia. Przede wszystkim obowiązywała opalenizna - nie wypadało pokazywać w upały bladej skóry. Opalanie się zaczęłam od łączki na skraju lasu, której pijacy unikali, ponieważ była zbyt odsłonięta. Później przez kilka dni poleżałam na plaży nad jeziorem. Kiedy już wyglądałam na kogoś, kto ma za sobą wspaniałe wakacje w nadmorskim kurorcie dałam sobie spokój z takim spędzaniem czasu. Wstawałam rano, wypijałam herbatę i szłam na spacer. Niestety, nie było to nic interesującego – po prostu przemaszerowanie szybkim krokiem kilku ulic. Po dziewiątej byłam już w domu, mogłam zjeść śniadanie i miałam przed sobą cały długi dzień, z którym nie bardzo wiedziałam co zrobić. Próbowałam rysować. Zajmowało to z godzinę lub dwie. Gdy moje kolejne rysunki stawały się co raz bardziej histeryczne, przechodziłam do malowania. To również kończyło się bezsensownym chlapaniem farbą i trzeba było zmienić zajęcie. Do obiadu przeważnie czytałam. Po obiedzie wypadało gdzieś wyjść, bo przecież było lato i ładna pogoda. W takich sytuacjach najprostszym rozwiązaniem jest odwiedzenie którejś z koleżanek – tylko, że wszystkie w tym czasie wyjechały. Pozostawał stary sposób – ogródek jordanowski. W moim wieku nie wypadało już włazić jak małe dziecko na huśtawkę. Były jednak ławki, na których przeważnie siadywali dorośli.




Któregoś dnia postanowiłam pójść tam, rozejrzeć się i sprawdzić, czy da się spokojnie posiedzieć jakiś czas. Wzięłam ze sobą coś do czytania a oprócz tego torebkę, do której wrzuciłam owocowego dropsa i na wszelki wypadek papierosy „Damskie”.

W ogródku nie było tłumu ludzi – trochę dzieciaków biegających między huśtawkami. Po środku ogrodzonego niskim, metalowym płotkiem placu znajdowała się duża piaskownica – żółty piach w drewnianej ramie. Otaczał ją wysoki żywopłot z przyciętych drzewek. Pod żywopłotem stało kilka ławek.

Trafiłam dobrze. Przy piaskownicy było właściwie pusto – jeden maluch, który bawił się w piachu i jego dziadek siedzący na ławce z rozłożoną gazetą. Zajęłam miejsce na przeciwko. Otworzyłam książkę, zabrałam się do czytania ale jakoś nie mogłam skupić się. Korciło mnie, żeby zapalić papierosa. Nie byłam jednak pewna czy wypada w tym miejscu popisywać się tym, że palę. Kiedy rozważałam ten problem, nagle zza żywopłotu wyłonił się najweselszy z pijaków – pan Andrzej. Było gorąco, więc nie miał na sobie popelinowego płaszcza ani pilśniowego kapelusza. Wyglądał zwyczajnie w koszuli z krótkim rękawem i w ciemnych, wymiętych spodniach ściągniętych paskiem.

Pochyliłam się nad książką licząc, że może nie zwróci na mnie uwagi i nie przyczepi się. Rzeczywiście, pan Andrzej chwiejąc się na nogach przez chwilę najwyraźniej dokonywał wyboru między mną a starszym panem z gazetą. W końcu wybrał starszego pana. Ruszył w jego kierunku a dotarłszy na miejsce ciężko osunął się na ławkę. Z filuternym uśmiechem wpatrując się w swojego sąsiada zagaił rozmowę – wybełkotał coś na temat upału. Później zajrzał mu w gazetę i głośno odczytał jakiś tytuł. Widząc, że tamten próbuje odsunąć się od niego, lekko przytrzymał go za łokieć. Plącząc się w słowach zaczął wyjaśniać swoje intencje w kółko powtarzając: ja przepraszam...

Intencje pana Andrzeja były dość oczywiste – chciał po prostu porozmawiać sobie tylko chyba nie bardzo miał o czym. Starszy pan nie wykazywał chęci do nawiązania z nim dialogu i nie podsuwał żadnego tematu. W innych okolicznościach po prostu wstałby z ławki i odszedł, ale dzieciak w piaskownicy za dobrze się bawił więc nie chciał pewnie przerywać mu jego zajęcia.

Pan Andrzej, tym czasem, żeby wciągnąć sąsiada w rozmowę zaczął opowiadać jakąś historię, która w jego mniemaniu miała być bulwersująca. Nie robił tego najzręczniej ale przez dobre piętnaście minut starał się jak mógł.

Smarkacz, rozumiesz pan... Szczaw jeden... Gówniarz... Pętak zafajdany... Starszego gościa chciał na pasku prowadzić, jeździć po głowie, owijać wokół palca... Gołodupiec, gnojek, szczeniak wyszczekany, zasraniec... Usidli go.., zrobi co będzie chciał... Tak maminsynka mamuśka nauczyła jak sobie radzić z gołą dupą. On będzie do wiatru wszystkich wystawiał... Wesoły chłopczyk... Cuda niewidy pokaże... Takie tiu, tiu, tiu... I rozumiesz pan, nijak się go pozbyć... Uczepił się, jak rzep psiego ogona i trzyma, i odpuścić sobie nie chce, i lezie, i wszędzie jest... Ale znalazł się sposób.., znalazł się... W ciupie znalazł się sposób, rozumiesz pan. Tam towarzystwo dla takich zawsze się znajdzie, bo w pierdlu pederastia proszę szanownego pana...


Po tych słowach starszy mężczyzna gwałtownie złożył gazetę i zerwał się z ławki.

Wojtuś, idziemy! - zawołał do dzieciaka.

Wyciągnął go za rękę z piaskownicy, drugą ręką chwycił zabawki i ostentacyjnie lekceważąc pana Andrzeja ruszył w kierunku furtki.

Nie czekając na dalszy rozwój wypadków też wstałam z miejsca. Przejściem w żywopłocie wydostałam się na plac zabaw a z niego drugą furtką na ulicę. Do domu wróciłam okrężną




drogą, ponieważ nigdzie nie spieszyło mi się – w ogródku jordanowskim nie spędziłam nawet godziny. Wesoły pijak odebrał mi ochotę na czytanie książek na świeżym powietrzu. Teraz dopiero uświadomiłam sobie, że przecież mieszka na przeciwko ogródka i pewnie czasami do niego zagląda.

Gdyby pan Andrzej był lepszym narratorem albo przynajmniej na trzeźwo prowadził rozmowę z kimś, kto chce go słuchać treść jego wypowiedzi byłaby dla mnie bardziej jasna. Tak czy owak tyle co usłyszałam wystarczyło, żeby wytrącić mnie z równowagi - z resztą po tym co się stało, widać było, że nie tylko mnie... W efekcie, następnego dnia po spacerze i śniadaniu usiadłam do napisania listu adresowanego do mojej koleżanki.

Krótko poinformowałam ją o tym, jak spędzam czas a na koniec wspomniałam o przypadkowym spotkaniu z panem Andrzejem, który po pijanemu wdawał się w rozmowy – na szczęście, nie ze mną. Zależało mi na tym, żeby przekazać jej w jakiś sposób treść jego wypowiedzi czy raczej myśl w niej zawartą, musiałam więc jakoś ją przeformułować. Nie było to zbyt proste. W końcu z moich starań wyszła historyjka o bliżej nieokreślonym chłopcu, który przyczepił się do starszego mężczyzny sądząc, że będzie rozstawiał go po kątach i jeździł mu po głowie ale niestety, został za to w paskudny sposób ukarany. List swój zakończyłam uwagą, że piszę to z myślą o niej i jej nauczycielce języka polskiego. Co prawda, w ich układzie zaborczości nie dopatrzyłam się, niemniej jednak uważam, że z nieodpowiednich zachowań mogą wyniknąć przykre konsekwencje , ponieważ nigdzie nie jest powiedziane, że taka adoracja każdemu sprawia przyjemność.

Po napisaniu listu tchnącego dydaktyką  poszłam kupić znaczek i wysłać go. Byłam nawet zadowolona, że incydent z panem Andrzejem skłonił mnie do poruszenia sprawy, która nie dawała mi spokoju i kłóciła się z moim sposobem widzenia pewnych rzeczy.



  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×