Przejdź do komentarzyStare baby
Tekst 15 z 43 ze zbioru: Opowiadania - Brama
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2013-10-16
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń3748

STARE BABY




Pomyślałam „Stare Baby” i od razu przyszło mi do głowy, że brzmi to jak nazwa jakiejś zapomnianej od Boga i ludzi miejscowości. Od niechcenia zaczęłam sprawdzać. Rzeczywiście znalazłam Baby Stare w województwie łódzkim, w powiecie kutnowskim, w gminie Dąbrowice. Więcej informacji nie było, więc dałam sobie spokój z rozważaniami na ten temat, bo tak na prawdę chodziło mi o coś zupełnie innego tylko nie wiedziałam jak się do tego zabrać.

Stara baba czyli leciwa kobieta jest pewnego rodzaju zagadką. Na dodatek taką, której nikt już nie chce rozwiązywać. To co mogło być ciekawe ma za sobą. Nawet jeśli wraca do jakichś spraw to i tak puszcza się to mimo uszu.

Tak też było i u nas ze starymi babami. Tego co plecie stara baba nie brało się pod uwagę. Dzięki temu osoby w ten sposób traktowane korzystały ze swobody wypowiedzi bardziej niż inni. Od razu trzeba dodać, że nie słusznie.

Zajmowały się głównie plotkowaniem. Te, którym jako tako powodziło się przeważnie robiły to z umiarem. Najgorsze historie wymyślały stare baby, którym życie układało się źle. Oczywiście, ta zasada nie zawsze sprawdzała się ale można było ją przyjąć jako wyznacznik prawdopodobieństwa zachowań. Drugim wyznacznikiem prawdopodobieństwa był współczynnik inteligencji starej baby a trzecim charakter. Najgorsze połączenie dawała głupota, awanturniczy charakter i nieudane życie. Niestety, połączenie to nie należało do rzadkości.

Stare baby na ogół miały już dorosłe albo dorastające dzieci, z którymi najchętniej dzieliły się swoimi spostrzeżeniami i refleksjami, bo tak było najłatwiej wyrazić to, co leżało im na sercu – przy obiedzie albo przy kolacji. Dzieci jak to dzieci – jedne słuchały, inne udawały, że słuchają. Tak czy owak przekaz trafiał do uszu młodego pokolenia, mimochodem wyrabiającego sobie opinię na temat tych ludzi i tych układów , o których była mowa w gronie rodzinnym.

Żeby potraktować rzecz sprawiedliwie, muszę przyznać, że ja również tym sposobem wyrobiłam sobie zdanie na temat niektórych ludzi i niektórych układów. O dziwo, mój sposób widzenia uformowany taką metodą oparł się biegowi czasu i nie uległ zmianie. I cóż z tego, że starsi ludzie całkowicie zgrzybieli albo wymarlI, skoro zostały ich dzieci, wnuki i prawnuki, które przeważnie kontynuowały wyznaczoną przez rodzinę linię postępowania.

Żeby moje zdanie dotyczące tej sprawy miało jakieś pokrycie, muszę odwołać się do sytuacji całkowicie absurdalnej z mojego punktu widzenia.

Oczywiście, związane jest to ze starą babą, która przez wiele lat wieszała psy na mojej rodzinie z zupełnie niejasnych dla mnie powodów. Gdyby przynajmniej była naszą bliską sąsiadką, można by przypuszczać, że w jakiś sposób zawadzamy jej. Ale nie... Mieszkała w pewnej odległości od nas i trzymała się od mojej rodziny raczej na dystans, co nas wcale nie martwiło. O tym, że ma coś przeciwko nam dowiadywaliśmy się dopiero z drugiej ręki czyli od osób, z którymi rozmawiała na nasz temat. Kiedy byłam jeszcze mała, zastanawiałam się czasami co takiego zrobiłam, że ta kobieta odnosi się do mnie z nieukrywaną niechęcią? Może za głośno krzyczałam na podwórku albo nie tak, jak trzeba powiedziałam dzień dobry... Później, w okresie dorastania do moich uszu dotarła informacja, że razi ją moje rzekomo niestosowne ubranie. Tego już było za dużo! Zupełnie nie mogłam pojąć co niewłaściwego jest w czerwonej kurtce i czarnych spodniach?

W końcu spytałam o to moją przyjaciółkę.

Wiesz.., ona taka już jest. O wszystko się czepia. - powiedziała. - A tak na prawdę to chyba jej chodzi o oczernianie i obrazy.

Jak to?! - zdziwiłam się. - Przecież to ona oczernia!

Ale z waszej strony są obrazy – roześmiała się. - To jest już taki mechanizm. Oczerni a później winę tu, gdzie oczerniła...

Coś ci powiem... - przerwałam jej. - „Winnetou” to jest powieść Karola Maya.


Opowieści Karola Maya też mają znaczenie. To są sprawy histeryczne. Tak mówi znajoma mojej mamy. Strasznie pretensjonalna stara baba.

Gadasz zupełnie jak ten poeta zmarnowany, pijak Bodzio – machnęłam ze zniechęceniem ręką i ucięłam rozmowę.

Co się tyczy starej baby uporczywie wieszającej na nas psy, to muszę stwierdzić, że udało jej się przekazać swoją niechęć do nas własnym dzieciom i jeszcze paru innym osobom.

Druga stara baba, która dała nam się we znaki pojawiła się nie wiadomo skąd. Miałam już wtedy ze dwanaście albo trzynaście lat.

Baba wprowadziła się do samotnej kobiety w podeszłym wieku. Miała zająć się nią i poszukać sobie pracy w mieście. Widać jednak było, że pochodzi ze wsi, nie może usiedzieć w zamkniętym pomieszczeniu i ciągnie ją, jak wilka do lasu tam, gdzie wieś się zbiera czyli na targowisko. Swoje finansowe interesy zaczęła od sprzedaży tego co dziko rosło – jakiś szczaw, leśne jagody, grzyby. Nie minęło wiele czasu, jak weszła w układy z chłopami przywożącymi na sprzedaż warzywa i owoce.

Dni targowe były dwa razy w tygodniu ale targowisko funkcjonowało przez cały tydzień – aż do niedzieli, tylko, że chłop ze wsi miał inną robotę niż siedzenie na targu. Jeśli coś przywiózł i nie sprzedał, to bardziej opłacało mu się zostawić komuś towar niż wieść to z powrotem.

Takim sposobem baba zajęła się handlem. Zostawiali jej w piwnicy worki marchwi, pietruszki, cebuli, porów, kapusty itp. rzeczy. Robiła z tego pęczki włoszczyzny i wynosiła na targ. Może i samogon czasami się trafił ale tego nikt nie stwierdził. Dorzucała do towaru jakieś używane ubrania, które ktoś jej podarował. Zresztą, przy każdej okazji podkreślała swoją marną jeśli nie beznadziejną sytuację finansową – po prostu, biadoliła jak to baba ze wsi.

Trzeba przyznać, że to biadolenie przynosiło dobry skutek – ludzie litowali się i próbowali pomóc jej w miarę swoich możliwości. Takim sposobem kobieta, u której mieszkała dowiedziała się w końcu, że dziecko jej lokatorki na wsi zostało - bez matki, pod opieką obcych ludzi. I jak tu nie zgodzić się, żeby wreszcie synek mógł razem z matką zamieszkać? Zgodziła się.

Minął rok i nagle odnalazł się mąż, który podobno porzucił rodzinę i hulał gdzieś w świecie. Skoro mąż spokorniał, poprawił się, więc trzeba było męża też przygarnąć. Na samym końcu pojawił się starszy syn, który nie miał gdzie się podziać. Nie było wyjścia - musiał zamieszkać z rodzicami.

Tak więc, mieszkanie samotnej kobiety w podeszłym wieku wypełniło się po brzegi. Od razu można było przewidzieć, że będzie to zmierzało do wyrugowania pierwotnej lokatorki.

Baba, tym czasem, siedząc na targowisku pozawierała rozliczne znajomości. Na dodatek uważała, że to upoważnia ją do nachodzenia w domach ludzi, którzy coś od niej kupowali. Do nas też zaczęła zaglądać pod byle pretekstem.

Żeby uatrakcyjnić swoją wizytę opowiadała nieprawdopodobne historie, które jakoby miały jej się przydarzyć. Brzmiały, jak żywcem wyjęte z dramatów Juliusza Słowackiego, toteż nie bardzo wierzyliśmy w te opowieści. Widać jednak było, że baba coś knuje chociaż nie dawała do zrozumienia o co jej chodzi? Widocznie miało to zajść bez naszej wiedzy i zgody.

Póki co, działała na własnym terenie. Udało jej się po paru latach usunąć z mieszkania główną lokatorkę poprzez udowadnianie, że jest to osoba niepoczytalna, utrudniająca życie normalnym ludziom i wymagająca opieki specjalistycznej.

Metoda, którą baba skutecznie zastosowała, przyjęła się jako nierzadko używany sposób na pozyskanie mieszkania, aczkolwiek z modyfikacjami dostosowanymi do konkretnej sytuacji. Zaczęli stosować ją ludzie ze wsi i z małych miasteczek, którzy chcieli przenieść się do większego miasta - ale nie tylko oni. Co prawda, z biegiem czasu przepisy dotyczące spraw lokalowych zmieniały się lecz nie na tyle, żeby ten proceder ukrócić.

Koło naszego mieszkania baba też zaczęła kręcić się. Stąd pojawiły się kłopoty w postaci innych starych bab, które szły za nią usiłując rozegrać tę partię na swoją korzyść. W żaden sposób nie można było im wytłumaczyć, że nie ma tu nic do wygrania. Czekały tylko aż jakimś cudem



zwolni się przynajmniej jeden pokój – może ktoś umrze albo wyjedzie, albo wezmą rozwód i któreś wyprowadzi się... Trzymały rękę na pulsie, żeby nie przegapić odpowiedniego momentu na wyjście ze swoją propozycją popartą biadoleniem.

Jeśli chodzi o inny rodzaj starych bab, to były jeszcze baby kościelne. Te potrafiły narobić kłopotów, o których nie śniło się nawet filozofom. Oczywiście nie wszystkie. Były jednak wśród nich osoby doprowadzające swoimi działaniami otoczenie do rozpaczy a siebie do histerii. Często wynikało to z neurastenicznego charakteru i z braku wiedzy. Wydawałoby się, że najprościej jest usunąć brak wiedzy udzielając stosownych do sytuacji wyjaśnień. Były to niestety, pozory. Babie kościelnej raz, że z najróżniejszych powodów nie wszystko można było powiedzieć, po drugie – nie wszystko mogła zrozumieć, a po trzecie – mogła podnieść krzyk, że chcą z niej zrobić komunistkę. W tej sytuacji baba kościelna wychodząc z dogmatów swojego wyznania często ni z tego, ni z owego zapuszczały się w luźny zbiór praktyk i przepisów służących manipulacji ludźmi i rzeczami, tracąc z oczu to, co było punktem wyjścia.

Rzecz naturalna, że i w naszym otoczeniu taka osoba znalazła się. Mówiono o złożeniu przez nią jakichś ślubów, których musi dotrzymać. Możliwe, że była to prawda. Nie zwierzała się nikomu z takich spraw, jednak po jej sposobie funkcjonowania widać było skłonności do cierpiętnictwa. Początkowo wyglądało na to, że zmuszają ją do tego problemy rodzinne. Wiadomo – jeżeli coś się nie układa i w tym momencie nie da się nic zrobić, to można jedynie zacisnąć zęby i czekać na zmiłowanie. Kiedy jednak rzecz idzie ku lepszemu i układy stabilizują się a baba kościelna dalej czeka na zmiłowanie, wtedy już zupełnie nie wiadomo co z tym zrobić.

Nasza baba kościelna nie zawadzałaby nam, gdyby swoje działania chciała ograniczyć do siebie.

W końcu praktyka religijna zwana pokutą, ma na celu udoskonalenie, jak też zadośćuczynienie za wyrządzone zło Bogu lub ludziom. Takie sprawy roztrząsa się we własnym sumieniu. Ona jednak nie chciała ograniczyć się do własnego sumienia.

Z niewiadomych przyczyn uważała się za naszego zwierzchnika religijnego, który ma prawo wyznaczać nam pokutę a nawet dyscyplinować. Nic dziwnego więc, że w zniechęcaniu do praktyk religijnych skuteczniejsza była niż antykościelna propaganda.

Ponieważ pochodziła ze wschodu, jej deformacje językowe mogły nasuwać przypuszczenie, że usiłuje coś szczególnego przekazać innym osobom.

Powszechnie znane sformułowanie: „na tym łez padole” w jej ustach przekształcało się w „na tym łez padołu” co kojarzyło się z jakimś paskudnym poleceniem albo pogróżką.

Utyskiwanie, że wszystkie nieszczęścia są przez „wudu” też dawały do myślenia: czy chodzi o wodę czy o wódę?

Moja koleżanka znalazła trzecie wyjaśnienie:

Może po prosu chodzi jej o voodoo... - powiedziała.

Jej uwagę uznałabym za dobry żart, gdyby sprawa nie miała dalszych konsekwencji.

Ja i moje przyjaciółki byłyśmy wtedy przyzwoitymi licealistkami takimi, które nie zawierają podejrzanych znajomości, czas poświęcają głównie nauce a ich spotkania towarzyskie odbywają się wyłącznie w babskim gronie. Taki sposób funkcjonowania nie cieszył nas, więc przy lada okazji zastanawiałyśmy się czy da się to w najbliższej przyszłości zmienić.

Najlepszą okazją do tego rodzaju rozważań był wieczór Andrzejkowy tradycyjnie poświęcany wróżbom i zabiegom magicznym. Wszyscy uważali, że zabawa Andrzejkowa jest niemalże obowiązkiem i nie wypada w tym dniu samotnie siedzieć w domu. Nie widziałyśmy powodu, dla którego w naszym wypadku miałyby być inaczej. Naturalnie, hucznej zabawy nie dało się zrobić, bo grupa towarzyska była niewielka. Bez względu na to, wieczór należało przygotować bardziej uroczyście niż zwyczajne spotkanie.

Problem był w tym, że ogólnie przyjęte zabawy przestały sprawiać nam przyjemność. Za często spotykałyśmy się i potrzebna była jakaś odmiana. Nie za bardzo też wierzyłyśmy w stawianie butów w stronę drzwi wyjściowych, żeby sprawdzić która pierwsza wyjdzie za mąż, ani w lanie wosku, z którego tworzyły się tylko nieforemne placki. Najlepszą odmianą byłoby wzbogacenie





towarzystwa o kilka nowych twarzy – to nam jednak nie wychodziło, ponieważ nie miałyśmy nic szczególnego do zaoferowania innym.

I nagle któraś wpadła na pomysł, żeby powiększyć nasze grono o ducha, którego wywoła się. Wiedziała nawet jak to zrobić. Zresztą, cała sprawa nie wymagała jakichś szczególnych zabiegów. Wykreśliłyśmy na papierze duże koło, na obwodzie koła wypisałyśmy litery alfabetu, z kuchni wzięłyśmy biały talerzyk i długopisem zaznaczyłyśmy na nim strzałkę. Seans spirytystyczny koniecznie musiał odbywać się przy zapalonych świecach. Te akurat były przygotowane na wieczór Andrzejkowy. Usiadłyśmy wokół małego stolika, który łatwo dał się przesuwać w różne miejsca pokoju. Przez chwilę trwała dyskusja czyjego ducha wywołać? Ostatecznie zapadła decyzja, że nie ma to większego znaczenia i będzie ten, który nadejdzie. Nasze ręce znalazły się na talerzyku, po czym rozpoczęłyśmy przywoływanie:

Duchu, duchu przybądź...

Wieczór Andrzejkowy, oczywiście odbywał się w moim mieszkaniu i w moim pokoju. Byłyśmy wtedy tylko trzy, bo czwarta znudzona rutynowymi zabawami po prostu nie przyszła.

No więc, we trzy czekałyśmy w napięciu co będzie dalej? Talerzyk na razie leżał spokojnie na kartce papieru z wypisanymi literami. Nagle rozległ się głośny trzask tapety na ścianie. Wszystkie trzy podskoczyłyśmy z wrażenia.

Duchu, duchu czy jesteś tu? - padło pytanie ze strony inicjatorki tej zabawy.

Talerzyk lekko zaczął się obracać. Jeździł wolno po literach alfabetu, by w końcu zaznaczyć słowo: tak.

Nie było wątpliwości, że duch przyszedł.

Wątpliwość pojawiła się dopiero przy drugim pytaniu, które brzmiało: duchu, duchu jak masz na imię?

Padła odpowiedź, która strasznie rozbawiła nas a zaraz później wzbudziło podejrzenia, że któraś ukradkiem popycha talerzyk. Duch wyznał, że ma na imię Franek.

W ten sposób atmosfera lekkiej grozy niespodziewanie została rozładowana i zaczęła się zabawa niezbyt serio, z głupimi pytaniami i niemniej głupimi odpowiedziami. Wprawiło to nas w doskonały humor.

Następnego dnia w szkole na pytania koleżanek: jak spędziłyśmy Andrzejki, odpowiadałyśmy chichotem i minami, które świadczyły, że była niezła zabawa ale nic więcej na ten temat nie możemy im powiedzieć. Tą, która nie przyszła poinformowałyśmy, że ma czego żałować.

Nasze tajemnicze zachowanie zainteresowało również kolegów.

Wyglądało na to, że sprawy idą ku lepszemu – za dzień lub dwa powie się o co chodzi, później zrobi się kilka seansów spirytystycznych z nowymi osobami a kiedy będzie już większa grupa, może nawet uda się w tym roku urządzić zabawę Sylwestrową.

Niestety, nadzieje nie spełniły się. Wtrącił się w to ktoś, kto postanowił ukrócić naszą romantyczną czy też modernistyczną fantazję. Drugiego dnia po Andrzejkach w codziennej lokalnej prasie ukazał się na nasz temat felieton utrzymany w tonie artykułu interwencyjnego. Wyglądało, że sprawa jest niebywałej wagi. Autor felietonu zaczynał go od stwierdzenia: „W naszym mieście licealistki bawią się w wywoływanie duchów...”

Było to nadzwyczaj przesadne sformułowanie, sugerujące nagminność zjawiska a przecież na prawdę chodziło tylko o trzy osoby. Dalej była mowa o naiwności, o zasadach fizyki i o tym co może wprawiać w ruch talerzyk. Na koniec umieścił radę, że powinnyśmy zająć się czymś innym - a najlepiej nauką. Dlaczego w wieczór Andrzejkowy miałybyśmy zajmować się nauką – tego nie wyjaśnił.

Felietonista wprawił nas w niesłychaną konsternację. Jedna z przyjaciółek przyznała się, że rozmawiała z nim na nasz temat, ponieważ chodziła pokazać mu swoje wiersze. Ja też go znałam z widzenia - mieszkał w pobliżu.


Nie miał już dziad o czym pisać! - stwierdziła ta trzecia. - Coś ty mu naopowiadała?!

Odpowiedzią było tylko wzruszenie ramion i niewinny wyraz twarzy.

Na dodatek sprawy nie dało się utrzymać w tajemnicy. Jedna z koleżanek na przerwie odciągnęła mnie na bok, dała do zrozumienia, że wie o co chodzi i nie mówiąc nic innego niż to co zawierał felieton, zaczęła racjonalne uświadamianie. Słuchając jej wywodów myślałam o tym, że zaprzyjaźniona jest z córką korektorki z lokalnej gazety, przez której ręce ten nieszczęsny felieton musiał przejść.

Jedno było pewne – kolejnych seansów spirytystycznych nie będzie, ponieważ może to spotkać się z negatywną reakcją szkoły zaalarmowanej już teraz przez prasę.

Pewnej rzeczy nie mogłam w żaden sposób zrozumieć – dlaczego znany w tamtych czasach w naszym mieście dziennikarz i poeta poświęcił nam swoją uwagę, zrobił z igły widły i zachował się w tej sprawie jak stara baba kościelna. A może zostało to z góry ukartowane?... Ostatecznie inicjatorką zabawy była ta, która chodziła do niego ze swoimi wierszami..

Dzisiaj, przyglądając się tym sprawom z perspektywy czas mogę co najwyżej zacytować słowa znakomitej poetki:

„ ... bo każdy przecież początek to tylko ciąg dalszy

a księga zdarzeń zawsze otwarta w połowie.”



Fragment wiersza Wisławy Szymborskiej „Miłość od pierwszego wejrzenia”





  Spis treści zbioru
Komentarze (6)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Bardzo podobają mi się te socjologiczne opisy i rozważania dotyczące różnych zjawisk, zwyczajów i wydarzeń. Tym razem dotyczyły one podstępnych działań starszych kobiet pochodzących ze wsi. Ciekawie nawiązano do miejscowości Stare Baby. Czytałem całe opowiadania, ale w kwestii poprawności językowej odniosę się jedynie do sztucznie, czyli przez błąd techniczny wyodrębnioną część pierwszą, kończącą się słowem "cudem". Nie chcę wymieniać wszystkich potknięć, gdyż nie starczyłoby mi dostępnych znaków. Zresztą podobne, jeżeli nie takie same, błędy wskazałem w opowiadaniach "Wielkie plany" i "Stara młodzież".
Rozpocznę od stwierdzenia, że moim zdaniem niepotrzebnie odniesiono się tutaj do Karola Maya, gdyż to odniesienie jest sztuczne i niczego nie wnosi.
Błędy ortograficzne. Dostrzegłem ich cztery: na prawdę, nie słusznie, tym czasem. Pierwszy z wymienionych błędów popełniono dwukrotnie. Wyrażenia te piszemy łącznie.
Jeszcze gorzej jest z interpunkcją. Brakuje przecinków przed: znalazłam, tylko, jak się, czyli (3), jest, ma, to i tak, nie brało, przeważnie, ale (2),a trzecim,
dowiadywaliśmy, co takiego, co jest, to, zapada się, co dziko, niż, jeśli, dowiedziała, pozawierała, opowiadała, chociaż, o co, lecz, usiłując, aż. Razem 30; zbędne przecinki przed: jak (2), przy, biadoliła, mieszkanie, z biegiem; zbędny jest też przecinek przed "że" w konstrukcji "tylko, że".
Powtórzony też został z poprzednich części znak interpunkcyjny, składający się z dwóch kropek i przecinka. Nie ma takiego znaku. W jednym przypadku zbędna jest spacja przed przecinkiem. Powtarzany jest też błędny zapis dialogu. Polega on na tym, ze przed początkiem wypowiedzi brakuje myślników, a po wypowiedzi jest zbędna kropka przed myślnikiem. Zbędny jest też myślnik przed słowem "bez".
avatar
Karol May to nie tylko zabawna gra słów. Z pozostałymi sprawami mogę się zgodzić.
avatar
Rzadki w prozie cud udanego mariażu szerokiej wiedzy, zmysłu obserwacyjnego - i od Boga danego talentu.

Stare baby potrafią być istnym przekleństwem dla niejednej społeczności, i chyba jedna taka nasza *pociecha*, że i wśród dziadów starych ten podleńki charakterek też ma swoich męskich upiornych reprezentantów :(

Ps. polecam przy okazji lekturę genialnej powieści M. Gogola *Martwe dusze*; jednym z bohaterów jest tam exemplum curiosum: dziad Pliuszkin-*stara baba*.
avatar
Jeden z typów "starej baby" ubierał się jeszcze całkiem niedawno jak ta nasza kochana kultowa Genowefa Pigwa
avatar
Stara baba
U nababa
Żyła jak pod mostem:
Piła dużo,
Jadła tyż ryż z ostem :(
avatar
Pro-za o-sza-ła-mia-ją-co prze-bo-ga-ta
© 2010-2016 by Creative Media
×