Przejdź do komentarzyPitawal
Tekst 20 z 43 ze zbioru: Opowiadania - Brama
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2013-11-02
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń4715


PITAWAL


Pitawal jest publikacją zawierającą opracowany publicystycznie zbiór sprawozdań z głośnych rozpraw sądowych w sprawach kryminalnych. Z czasem nazwa rozszerzyła się na opisy samych przestępstw nie koniecznie zakończonych rozprawą.

Bywają jednak takie zdarzenia, którym żaden pitawal nie jest potrzebny – przynajmniej na pewnym terenie i w określonym czasie. Są na tyle głośne, że wystarczy wspomnieć związane z nimi nazwisko czy nazwiska, by wiadomo było o co chodzi. Rzecz ma się podobnie w przypadku zbrodni fikcyjnych. Wystarczy powiedzieć Raskolnikow, by pojawił się cały ciąg skojarzeń dotyczących brutalnego morderstwa.

Tak też było w przypadku sprawy, o której zamierzam wspomnieć. Zdarzyło się to tuż przed wybuchem II wojny światowej. Sprawcy zbrodni, która została przeprowadzona z premedytacją, przewidując bliski wybuch wojny czuli się bezkarni. Jak wiadomo, świat przestępczy działa w każdych warunkach. Tak więc, sprawcy uznali najwidoczniej, że nikt ich nie będzie zbyt uporczywie szukał, gdy bezpieczeństwo państwa jest zagrożone i są poważniejsze problemy. Ich ofiarą padła rodzina pewnego restauratora.

Trzej bracia, po spędzeniu całego popołudnia na piciu wódki oraz obserwowaniu właścicieli restauracji, w nocy zakradli się do ich mieszkania i zabili swoje ofiary w czasie snu, w łóżkach.. Narzędziem zbrodni była siekiera. Mieszkanie zostało splądrowane, po czym obrabowane. Zginęły pieniądze i biżuteria. W zamieszaniu mordercy nie zwrócili uwagi na to, że jedna z ofiar jest nieprzytomna ale żyje. Była to córka restauratora.

Dalsze wypadki potoczyły się dość szybko. Nieprzytomna ofiara po ucieczce napastników odzyskała świadomość, podniosła alarm, nadbiegli sąsiedzi, wezwano policję i pogotowie. Dziewczyna zabrana została do szpitala a tam, po dojściu do siebie złożyła policji zeznania, wskazała sprawców i już następnego dnia zatrzymano ich.

Podczas, gdy kobieta była leczona, mordercy siedzieli w więzieniu czekając aż świadek koronny będzie mógł stawić się w sądzie na rozprawę. Miasto zbulwersowane zdarzeniem niemal wrzało, zwłaszcza, że restaurator był ogólnie znany. Dodatkowo atmosferę podsycało rozgorączkowanie napiętą sytuacją polityczną.

Całą sprawę gwałtownie przerwał wybuch wojny. Stało się to jakby z dnia na dzień – bez wypowiedzenia jej. W tych okolicznościach zapadła decyzja o wypuszczeniu ludzi z więzień. Zostały one otwarte i wszyscy więźniowie - ci z wyrokiem, i ci bez wyroku znaleźli się na wolności.

Później, od pierwszego września do początków października trwała obrona przed agresorem. Zakończyła się klęską. Kraj zajęty został przez okupanta.

W międzyczasie córka restauratora wyszła ze szpitala i samotnie zamieszkała w domu nieżyjących rodziców. Mówiono o niej, że cierpi na zaburzenia psychiczne. Tym czasem, mordercy jej rodziny, korzystając ze szczególnej sytuacji, zaczęli co raz śmielej nachodzić ją, szydzić w żywe oczy, grozić i zastraszać. Robili to dla jakiejś perwersyjnej satysfakcji. Daleko było im do moralnych katuszy, jakie przeżywał Raskolnikow po popełnieniu zbrodni. Byli ludźmi o mentalności kryminalistów, którzy mszczą się za informacje udzielane policji. Pomimo, że nie ponieśli kary, uważali, że ich ofiara powinna żyć teraz w ustawicznym strachu.

Samotna kobieta pozbawiona w kimkolwiek oparcia nie miała innego wyjścia - poszła na Gestapo i przedstawiła tam swoją sytuację. Niemcy długo nie zastanawiali się – zatrzymali trzech braci i natychmiast wykonali na nich wyrok przez rozstrzelanie. Ludzie, którzy znali sprawę, a takich było sporo, uznali to za wyrok sprawiedliwy. Jak z tego zdarzenia wynika, bywają sytuacje szczególne, w których łatwo jest pomylić kata z ofiarą. Bo czyż nie można tego przedstawić inaczej, pominąć milczeniem zbrodnię i stwierdzić, że Niemcy rozstrzelali trzech Polaków z powodu donosu złożonego na Gestapo przez pewną kobietę?... Ta sprawa mogłaby przybrać taki właśnie obrót po zajęciu miasta przez Rosjan. Wtedy jednak nikomu nie przyszło do głowy, żeby tak to




interpretować.

Poza tym, córka restauratora nie żyła długo po tym wydarzeniu. Trwała przecież wojna. Zginęła w czasie strzelaniny, jako przypadkowa ofiara. Padła z roztrzaskaną głową przy studni na własnym podwórzu. Od tego momentu ich dom stał pusty. Dla okolicznych mieszkańców był symbolem zbrodni i nieszczęścia.

Jak wygląda życie w okupowanym kraju, można wyobrazić sobie na podstawie filmów, literatury i wspomnień ludzi, którzy przetrwali ten okres. Jedno jest pewne – nie wygląda ono normalnie.

Ojciec mojej matki już na samym początku okupacji, tak jak większość urzędników, stracił pracę, chociaż kolej dalej funkcjonowała. Jako Polak mógł być jedynie robotnikiem. Wiązała się z tym również utrata służbowego mieszkania. Był to obszerny, drewniany, dom z ogródkiem, który kolej dawała im do dyspozycji. Oczywiście, wysiedlono ich stamtąd – kto inny zajął go. Życie, tym czasem toczyło się dalej i trzeba było jakoś sobie radzić.

Do ciężkiej pracy fizycznej ojciec matki nie nadawał się, wobec czego jego koledzy, którzy za wszelką cenę trzymali się swojej starej instytucji i przyjmowali każdą robotę, załatwili mu posadę magazyniera na kolei. Następny problem stanowiło mieszkanie. Rodzina liczyła cztery osoby i musiała gdzieś się pomieścić.

Wtedy padła propozycja właściwie nie do odrzucenia – dom, w którym popełniono zbrodnię. Nikt go nie chciał.

Nie ma co się wzdragać – powiedział jeden z kolejarzy. - Dom jak dom... Nie gorszy od tego, w którym mieszkaliście. A że ludzie gadają różne rzeczy na ten temat, to może i lepiej. Przynajmniej nie będą wtykać nosa w wasze sprawy i nie będą próbowali wyrzucić was stamtąd.

Nie było wyjścia – propozycja została przyjęta, chociaż miejsce cieszyło się złą sławą. Cała rodzina przeprowadziła się do tego domu.

O tym, jak wyglądało tam życie wiem niewiele. Matka twierdziła, że ciągle bała się. Rzeczywiście musiało być to miejsce , którego ludzie unikają. Ci, którzy zachodzili do nich, od razu zaczynali mówić o popełnionej zbrodni.

Myślę, że w tej bez przerwy opowiadanej historii była głębsza myśl, a nazwisko niewinnych ofiar stało się symbolem czegoś i przekazywało jakąś informację. Krótko mówiąc – cała sprawa przyjęła się jako kod, przy pomocy którego mówi się o różnych innych rzeczach. Nic więc dziwnego, że pomimo okropności wojennych, zdarzenie funkcjonowało jako przerażająca historia często opowiadana.

Brat mojej matki długo tam nie pomieszkał. Przed przejęciem miasta przez Rosjan udało mu się wyjechać do Warszawy. Reszta rodziny pozostała na miejscu do końca wojny.

Mogłoby wydawać się, że ta historia nie ma ze mną wiele wspólnego. Zdarzyła się znacznie wcześniej niż przyszłam na świat a na dodatek w innym mieście. Tyle, że to miasto po części przeniosło się w inne miejsce - podobnie, jak moja rodzina - i mieszkało razem z nami. Nasi sąsiedzi, chociaż większość znała się jeszcze z okresu międzywojennego, nie mieli w zwyczaju wracać do tamtej historii, a dokładniej mówiąc - opowiadać jej. Krążyć zaczęły natomiast plotki na nasz temat, które najwyraźniej były echem tamtych zdarzeń. Odbywało się to na zasadzie: albo on ukradł, albo jemu ukradli. W każdym razie ci, którzy pochodzili z innych stron dowiadywali się, że mamy coś wspólnego z pewną okropną, krwawą zbrodnią. Takie pomówienia w latach powojennych nie były sprawą bezpieczną – ciągle przecież szukano odpowiedzialnych za przestępstwa wojenne. Ci, którzy z grubsza domyślali się o co chodzi, próbowali dyskretnie drapać różne przedmioty. Rzeczywiście, nazwisko zamordowanych ofiar miało coś wspólnego z drapaniem. Inni uważali, że powinni w naszej obecności opowiadać coś okropnego. Niestety, byli i tacy, którzy uważali, że powinni coś okropnego zrobić. Ci byli najgorsi. Takim sposobem siłą wpychano nas w jakieś sprawy kryminalne. W gronie rodzinnym był co prawda prawnik, który pewnie znał się na takich obyczajach i wiedział co z tym robić ale niestety, po wojnie układy




rodzinne rozluźniły się. Na dodatek, był to już w tym czasie starszy człowiek – drażliwy, cierpiący

na pierwsze oznaki zaniku pamięci, z którym porozumiewanie się było utrudnione. Tak więc zostaliśmy z tym problemem sami.

Jeśli chodzi o mnie, to jak zwykle byłam niedoinformowana i musiałam szukać na własną rękę czegoś, co mogłoby pewne kwestie wyjaśnić. Jak wiadomo, człowiek potrafi nawet najgorsze sprawy obrócić w żart – zwłaszcza, gdy sobie z nimi nie radzi. Idąc tym śladem i nie szukając żadnych poważnych źródeł, które pewnie nie wiele pomogłyby mi, trafiłam na tekst piosenki Wojciecha Młynarskiego, który wypada przytoczyć w całości, ponieważ fragmenty nie oddają istoty rzeczy.


TERPENTYNA DZIADKA POHLA


Dziadek mój, Kazimierz Pohl

kończył prawo na Oxfordzie.

Nucił piosnki w dur i mol

Miał koleżków lord przy lordzie.


W czasie wojny dziadek Pohl

Tracąc wszystko uszedł z życiem.

Życie wzięło go na hol

I wywiodło nad Pilicę.


W Białobrzegach – mieście małym

dziadek działał bardzo chwacko

Angażując się z zapałem

w kancelarię adwokacką.


Sprawy były jakich wiele:

o skradzioną gęś, o kurę,

o pobicie na weselu,

o sąsiedzką awanturę.


Zaś gdy miał klientów z głowy

Dziadek z dosyć kwaśną miną

biurka brzeg palisandrowy

czyścił własną terpentyną.


Wyczyściwszy go dokładnie

tak tłumaczył to czasami:

Chamstwo, kiedy słów mu braknie

drapie biurko pazurami.


Dziś nad dziadkiem szumi gaj,

czasem sroka zgubi piórko

a ja myślę, że mój kraj

jest jak dziadka Pohla biurko.


Dzień od bluzgu rozpoczyna

czy dorosły, czy małolat.




A mnie śni się terpentyna,

terpentyna dziadka Pohla.


Mówca kartki naszykował,

kark nad przemówieniem zgina.

Jeszcze nie powiedział słowa

a ja myślę – terpentyna.


Po ulicach ciemnych biegam,

w powiatowy deszcz się pętam.

Nikt w radomskich Białobrzegach

mego dziadka nie pamięta.


I znów świt nad mą krainą

wstał z ponurą chamską miną.

Zdałaby się terpentyna,

zdałaby się terpentyna

ale przepis gdzieś zaginął.


Problem drapania miałam więc wyjaśniony. Jeden z moich sąsiadów faktycznie niekiedy wręcz rzucał się do drapania. Było to w czasach, gdy wszyscy mieli jeszcze drewniane ramy w oknach. Początkowo sądziłam, że zamierza malować je i dlatego drapie. Ale nie... Kiedy drapnął, nakruszył trochę farby i okno zamknął, od razu uznałam, że sprawa jest podejrzana.

My problemu z drapaniem nie mieliśmy. Od tego był w domu kot – nie musieliśmy go w tym wyręczać. Sąsiadowi dziwnie nasz kot przeszkadzał, chociaż nie łaził po klatce schodowej. Wreszcie zrozumiałam o co chodziło? Przecież nie wiadomo kto drapie – czy głupie zwierzę czy inteligentny sąsiad?

Co do terpentyny, to używaliśmy jej z biegiem czasu coraz mniej. Ojciec przestał malować obrazy olejne, mama zrezygnowała z używania pasty do podłóg, która miała w swoim składzie terpentynę a ja też najczęściej do swoich prac plastycznych stosowałam akwarelę albo gwasz. Wszyscy uważaliśmy, że nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki.

  Spis treści zbioru
Komentarze (4)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Ciekawe wspomnienia z czasów już nieco zapo nianych.
avatar
Dziadek Pohl
Za golem gol
Strzelał samobóje
I jak nasz wujek
Zbierał same
Z dyktand dwóje.

Trzeba pisać umieć!
avatar
Trzecie dno - i morał tej świetnej opowieści - jest takie, że tępa siekiera u nas nad Wisłą jest narzędziem ślepej sprawiedliwości tylko dlatego, że jak australijski bumerang ZAWSZE, nawet po latach wojny i okupacji, do Pohlaków powraca.

Pióro M I S T R Z A
avatar
Czym jest terpentyna? Kiedyś jeszcze za komuny powszechnie stosowana jako środek do wywabiania plam była rodzajem głupiego "jasia", który wywoływał halucynacje podobne do tych jak po meskalinie
© 2010-2016 by Creative Media
×