Przejdź do komentarzySłodkie usta
Tekst 2 z 3 ze zbioru: Relacje z podróży
Autor
Gatunekpublicystyka i reportaż
Formaproza
Data dodania2013-12-04
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń3030



SŁODKIE USTA


Nie wszystkich interesują sprawy historyczne ale bez nich o pewnych rzeczach nie sposób opowiadać. Tak też jest i w tym przypadku.

Polakowi stolica Albanii – Tirana – przede wszystkim kojarzy się z Radiem Tirana. Jeżeli nie słyszał tej rozgłośni, to przynajmniej słyszał o niej.

Gdy popularnością w latach 60 cieszyły się Radio Wolna Europa i Radio Luxemburg, obok nich pojawiło się tajemnicze Radio Tirana nadające audycję polskich maoistów.

Zaczęło się od rozdźwięku i rywalizacji między komunistycznym ZSRR a również komunistyczną Chińską Republiką Ludową. Było to w drugiej połowie lat 50. Albania stanęła wówczas po stronie Chin. Takie stanowisko doprowadziło do zerwania stosunków dyplomatycznych ze Związkiem Radzieckim w 1961 roku. Cztery lata później, bo w 1965 roku udaremniono zamach stanu w Bułgarii przygotowany przez zwolenników Pekinu.

W Polsce grupa popierająca Chiny skupiona była wokół Kazimierza Mijala, wpływowego polityka w okresie stalinowskim, bliskiego współpracownika Bolesława Bieruta. Mijal uważany był za skrajnego dogmatyka w kwestii ideologii komunistycznej, toteż po 1956 roku odsunięto go na margines polityczny.

W 1965 roku polityk ten próbował powrócić do aktywnej działalności zakładając prochińską Komunistyczną Partię Polski. Już w lutym 1966 roku Mijal musiał uciekać z kraju z fałszywym paszportem wystawionym na nazwisko albańskiego dyplomaty. Udał się do Albanii czyli do kraju realizującego wzorcową komunistyczną ideologię według zasad Pekinu. Po przybyciu do Tirany zajął się prowadzeniem polskiego serwisu w Radiu Tirana. W sumie – była to rozgłośnia na wskroś polityczna.

Z bagażem takich informacji, niezbyt pewna co może mnie spotkać w dzisiejszej Albanii, postanowiłam wybrać się tam.

Od śmierci Mao Zedonga ten komunistyczny kraj najpierw pogrążył się w kompletnej izolacji międzynarodowej, później zaś, z różnymi perypetiami po drodze zaczął zmierzać w kierunku demokracji parlamentarnej i gospodarki wolnorynkowej.

Dostałam się tam od strony Macedonii. W Ohridzie wsiadłam w autobus, który górską drogą przewiózł mnie przez granicę do nadmorskiej miejscowości Durres położonej już na terenie Albanii.

Szosa, którą jechaliśmy była pusta i wiła się serpentynami wśród gór. W autobusie znajdowało się niewielu pasażerów. Na zewnątrz panował upał - było powyżej 40 stopni – ale w środku włączona klimatyzacja przyjemnie chłodziła. Po błękitnym niebie płynęły nad nami białe obłoczki. Autobus jechał wolno. Na granicy też nie było tłoku – nasz autokar i jeden prywatny samochód.

Po pobieżnym sprawdzeniu paszportów przepuszczono nas i pojechaliśmy dalej. Od granicy widok zaczął zmieniać się. Góry były takie same ale na ich zboczach, wzdłuż drogi pojawiać się zaczęły metalowe schrony – okrągłe, zagłębione w ziemi i przykryte z góry pokrywami przypominającymi kapelusze grzybów. Posuwaliśmy się na tyle wolno, że stado kóz, które pojawiło się za którymś zakrętem i przewędrowało w poprzek szosy poganiane przez pasterza, nie spowodowało żadnej kolizji. Niebawem zaczęły pojawiać się pierwsze zabudowania. Tutaj zrobiliśmy przystanek przy jakiejś restauracji, która zajmowała obszerny parterowy pawilon. Nie miałam wymienionych pieniędzy, więc nie było po co tam wchodzić. Siedząc na murku w cieniu drzew przyglądałam się, jak kierowca obmywa autobus wodą z gumowego węża podłączonego do kranu. Przy okazji stwierdziłam, że chmurki zniknęły i niebo jest nieskazitelnie błękitne. Po dwudziestu minutach ruszyliśmy dalej. Po drodze zdarzyły się jeszcze dwie rzeczy, które zwróciły moją uwagę.

Pierwszą z nich był rozbity samochód. Wcześniej minął nas na drodze. Stał teraz z wgniecioną maską przed metalową bramą jakiegoś domu. Wyglądało na to, że uderzył w nią. Wokół zebrała się grupka gestykulujących ludzi.




Kilka zakrętów dalej, przed gospodarczymi zabudowaniami leżał kasztanowy koń. Wyglądał na martwego. Nie ruszał się a jego tylną nogę uniesioną w górę przytrzymywał sznur przywiązany do wysokiego słupa. Wokół niego też stali ludzie. Być może koń nie był martwy, tylko oczekiwał na zabieg weterynaryjny i dostał jakiś środek odurzający, bo wyglądał na zdrowe, zadbane zwierzę. Na hodowli koni zupełnie się nie znam, więc trudno było mi dociec w czym rzecz.

Do Durres dotarłam w porze obiadowej.

To starożytne miasto, bo założone w 625 roku p.n.e. w czasach greckich kolonizacji leży nad Adriatykiem. Ma skomplikowaną historię, ponieważ często było obiektem ataków i przechodziło z rąk do rąk. Ostatecznie w początkach XVI wieku włączone zostało do Imperium Osmańskiego.

Po odzyskaniu niepodległości w 1913 roku stało się tymczasową stolicą Albanii. Dopiero siedem lat później przeniesiono stolicę do Tirany.

Podczas II wojny światowej, w kwietniu 1939 roku w Durres zaczęła się inwazja faszystowskich Włoch na Albanię, po której stała się ona włoskim protektoratem.

Pierwsze wrażenie po przyjeździe na miejsce jest dziwne. Przypomina to trochę fotografie z Miami Beach. Nowoczesna architektura zaplanowana z dużym rozmachem ciągnie się pasem wzdłuż nadmorskiej plaży. Są to głównie hotele, a w centrum miasta banki. Drugi pas stanowi szeroka, dwukierunkowa autostrada, która biegnie również przez miasto. Ja muszę dotrzeć do Durres Golem, gdzie znajduje się mój hotel. Jadę taksówką, bo jakżeby inaczej. Hotel nazywa się Leonardo. Jest to jeden z wieżowców pośród podobnej zabudowy. Jego wnętrze zaskakuje mnie – mam wrażenie, że kiedyś coś takiego narysowałam. Szczerze mówiąc, sprawa jest bardziej skomplikowana. Narysowałam kolumnę, którą oplata gałąź bluszczu. Za jakiś czas, mój rysunek powrócił do mnie we śnie w postaci lodowej kolumny, którą oplatają lodowe schody. Teraz miałam przed sobą widok takiej właśnie konstrukcji – wnętrze na planie ogromnego koła, po środku zaś pionowa kolumna i schody wijące się niby gałąź bluszczu. Wszystko to zostało sprowadzone do trzech kolorów – żółci, pomarańczu i zieleni. Z dołu można było objąć spojrzeniem w górę wszystkie piętra. Rzeczywiście, zdobił je sztuczny bluszcz zwieszający się przy poręczach schodów oraz metalowe kinkiety – podwójne, z żółtymi kloszami i spuszczającymi się od nich w dół krótkimi żmijkami z czarnego metalu.

Po tych rozważaniach trzeba było pójść do recepcji i zgłosić swój przyjazd. Dostałam pokój z balkonem na drugim piętrze. Nie było w nim nic szczególnego – zwyczajny pokój z łazienką. Z balkonu miałam widok na inne budynki, niewielki sklepik na dole, krótki pas autostrady a za nią, przesłoniętą murem linię kolejową ciągnącą się u podnóża gór. Skała, która napierała na to wszystko - oczywiście, miała twarz. Że też ja wszędzie muszę widzieć twarze! Skała była łysa, w szarozielonym kolorze – takim, jak metalowy schron - ale miejscami porastały ją kępy liściastych krzewów. To one narysowały twarz – oczy, krzaczaste brwi i krótką, hiszpańską bródkę.

Po zjedzeni obiadu w jakiejś restauracji na dole poszłam obejrzeć plażę. Żeby się na niej znaleźć, wystarczyło minąć dwa wieżowce za moim hotelem. Plaża wyglądała imponująco – szeroka, ciągnąca się przez wiele kilometrów, w połowie zastawiona różnokolorowymi leżakami. Daleko, na horyzoncie widać było statki stojące na redzie. Bardzo płytka woda przy brzegu morza sięgała ledwie powyżej kostek. Dno było piaszczyste. Można było wejść w wodę bez zdejmowania sukienki i przespacerować się dość daleko od brzegu. Na brzegu sprzedawcy różnych plażowych drobiazgów porozkładali swoje kramy – jakieś kolorowe chusty, opalacze, spodenki kąpielowe, okulary, plastikowe laczki i zabawki dla dzieci. Były to wózki z dziwną konstrukcją wieszaków oraz z rowerem doczepionym tak, by można było wieczorem odjechać z towarem. Znalazł się też kram ciągnięty przez osła.

Ogólnie, miałam wrażenie, że owszem, jest ładnie ale brudno – jakieś śmieci na piasku i rozpoczęte za plażą budowy nowych hoteli. Do tego wrażenia dołączyło się następnego dnia wypompowywanie szamba przy rozgrzebanej drodze między budynkami. Ten zabieg powtarzany był codziennie o tej samej porze. Najwyraźniej nieczystości z kilku pobliskich wieżowców




odprowadzane były do jednego zbiornika bezodpływowego.

Zresztą, trudno się dziwić – z jednej strony rozciągało się morze i plaża, a z drugiej góry, więc musiał istnieć jakiś problem z położeniem kanalizacji. Być może, to rozwiązanie funkcjonowało tymczasowo – przed ukończeniem zaplanowanej zabudowy.

Następną sprawą świadczącą, że wszystko to jeszcze jest niedopracowane było hotelowe śniadanie.

Jak w większości dużych hoteli, rano udostępniano gościom stół szwedzki a śniadanie trwało przez trzy godziny. Obsługa była codziennie ta sama – czyli kilku zabawnych chłopców. Zazwyczaj obsługa hotelowa składa się z kilku uprzejmych chłopców - ci, tym czasem, byli zabawni. Szybko wpadali na salę, żeby coś przynieść lub wynieść i czym prędzej uciekali za wahadłowe drzwi kuchni, gdzie starali się przebywać jak najdłużej. Goście tym czasem odkrywali brak naczyń, brak sztućców, brak gorącej wody a czasami brak czegokolwiek do jedzenia. Nic więc dziwnego, że usiłowali zjeść śniadanie jak najwcześniej, rozchwytywali co się tylko dało i czatowali przy wahadłowych drzwiach kuchni na spłoszonego chłopaka wnoszącego jakieś produkty spożywcze, by niemal wyrwać mu to z rąk.

Ostatecznie jednak, nie stanowiło to większego problemu, bo można było dokupić sobie coś w pobliskim sklepiku.

Któregoś dnia wybrałam się do starego centrum miasta obejrzeć nieliczne zabytki – rzymski amfiteatr z początków II wieku, fragmenty murów obronnych, wenecką wieżę w porcie – i popatrzeć z daleka na wzniesiony na wzgórzu pałac byłego albańskiego króla Zoga I, zbudowany w stylu Art deco na początku XX wieku. Trzęsienie ziemi, które miało tu miejsce w 1926 roku zniszczyło pewnie ciekawszą architekturę. Dominującym teraz akcentem był port.

Taksówkarz, który mnie przywiózł, miał wrócić po dwóch godzinach, więc nie mogłam za długo włóczyć się po tej okolicy. Z jeżdżących po mieście autobusów nie umiałam skorzystać – nie zauważyłam żadnego oznakowania przystanków, chociaż przed moim hotelem zatrzymywał się autobus, który przyjeżdżał z centrum. Gdybym bardziej interesowała się tym, zapewne odkryłabym zasady funkcjonowania miejskiej komunikacji ale właściwie nie było takiej potrzeby.

W drodze powrotnej, gdy staliśmy na światłach spytałam taksówkarza - co właściwie jest za tym wysokim, szarym murem, wzdłuż którego jechaliśmy, i który kończył się jakimś obiektem wojskowym? Już wcześniej zwróciłam na niego uwagę. Powiedział, że to stary ośrodek wypoczynkowy dla dygnitarzy zbudowany w czasach komuny. Pomyślałam, że jest to coś w rodzaju naszego Łańska. Nad murem nie wiele było widać. Na pewno na terenie obiektu znajdował się las, bo drzewa przerastały mur. Jakieś budynki, na które dało się rzucić okiem, gdzieś przy końcu muru wyglądały bardzo przeciętnie - pochodziły najpewniej z lat sześćdziesiątych; przypominały stare domy wczasowe w Gdańsku - Jelitkowie. Przejechaliśmy jeszcze kawałek i znalazłam się w swoim hotelu.

W Durres na ogół czas spędzałam na plaży. Wylegiwanie się pod parasolem na leżaku przy temperaturze ponad 30 stopni było jednak męczące. Z tego powodu najchętniej siedziałam w restauracji na dużym drewnianym pomoście zacienionym płóciennym dachem. Pomost był szeroki, nie brakowało na nim wolnych miejsc przy stołach i stolikach, nikt nie wymuszał konsumpcji, toteż z puszką kawy mrożonej lub z butelką wody mineralnej można było długo tu przesiadywać. Z brzegów pomostu dzieciaki skakały do wody. Czasami jakiś rybak z wędką też przysiadł na krawędzi ale odchodził, gdy robiło się tłoczniej. Przez cały czas włączona była muzyka.

W przedostatni dzień mojego pobytu musiało oczywiście zdarzyć się jakieś przynajmniej drobne nieszczęście. Przy sklepiku na dole starsza kobieta z paru ustawionych na ziemi skrzynek sprzedawała owoce. Kupiłam dwie brzoskwinie i kawałek arbuza. W pokoju natychmiast zabrałam się do jedzenia. Pomagałam sobie przy tym dosyć ostrym nożem. Chwila nieuwagi i paskudnie zacięłam się w palec. Pobiegłam do łazienki, nie wiele myśląc wyplułam arbuza do sedesu a palec wsadziłam w usta. Przez minutę czy dwie ssałam go. W kosmetyczce znalazłam plaster opatrunkowy i zakleiłam krwawiący palec. Zastanawiałam się: jak




ja sobie teraz poradzę z noszeniem toreb? Pojutrze miałam wyjeżdżać.

Ostatni dzień mojego pobytu w Durres od popołudnia spędziłam na fotografowaniu plaży, morza i wybrzeża. Pogoda była jak na zamówienie. Nigdy wcześniej nie widziałam tutaj takiego koloru, chociaż spędziłam w Durres ponad tydzień. Czerwony zachód słońca a nad nim złociste niebo rozlewały się ciepłymi barwami po ścianach budynków i po piasku plaży. Zdjęcia wyszły bardzo ładnie. Następnego dnia poprosiłam w recepcji hotelowej o znalezienie taksówkarza, który zechce zawieść mnie do Tirany pod wskazany adres. Na jazdę koleją zupełnie nie miałam ochoty. Pociągi, które widziałam ze swojego hotelowego balkonu nie zachęcały do podróżowania nimi. Wlokły się wolno, ciągnąc rząd starych, upstrzonych graffiti wagonów. Ostatecznie sprawę przesądził mój skaleczony palec uniemożliwiający przenoszenie bagażu.

Chętny taksówkarz, znający miasto w końcu znalazł się i pojechaliśmy. Dowiózł mnie w ciągu czterdziestu minut do Tirany - pod same drzwi budynku, w którym były pokoje do wynajęcia. Budynek wyglądał na plombę wklejoną między wysoką, nowoczesną architekturę. Miał jedną, szeroką klatkę schodową z marmurowymi schodami oraz windą i po dwa duże mieszkania na piętrze. Można by określić go jako niewielki apartamentowiec, co nie znaczy, że był niski. Wewnątrz mieszkanie miało trzy pokoje wynajmowane oddzielnie i dwie łazienki. Po zostawieni bagażu zjechałam windą na dół, na ulicę. Miejsce to było dziwną plątaniną starego budownictwa z nowoczesną, wysoką i wyszukaną w kształtach architekturą. Na przeciwko mojego apartamentowca wznosił się komfortowy wieżowiec w pomarańczowym kolorze, z dużymi, układającymi się w falę balkonami. Przesłaniały je ciemnozielone markizy i zdobiły skrzynki z czerwonymi pelargoniami. Z drugiej strony miałam prosty, wielokondygnacyjny, przeszklony budynek, w którym prostokątne płaszczyzny okien tworzyły jednolitą błękitną ścianę podzieloną kratką cienkich, ciemnych kresek. Z tyłu widać było krzyż i białe ściany nowoczesnego budynku katolickiego kościoła. Za tym wszystkim wznosiły się góry. Gubiłam się w gmatwaninie tej zabudowy. Musiałam jednak poszukać bankomatu, bo bez pieniędzy nie wiele mogłam zdziałać. Starałam się iść na tyle rozsądnie, by móc trafić z powrotem. Weszłam w jakąś starą uliczkę, z której wydostałam się w miejsce, gdzie stały wieżowce, były kawiarnie z ogródkami i urzędy. W pobliżu jednej z kawiarni zauważyłam stragan z owocami. Tam postanowiłam spytać o najbliższy bankomat. Właściciel straganu stał odwrócony plecami. Kiedy go zagadnęłam, odwrócił się do mnie twarzą i wtedy dopiero zauważyłam, że jest to Azjata. Był dość wysoki więc od razu nie dostrzegłam tego. Spytałam o bankomat. Popatrzył na mnie uważnie po czym powiedział: dobry arbuz, świeży arbuz. Nie próbowałam już tłumaczyć, że owszem, arbuza mogę kupić ale pod warunkiem, że znajdę bankomat i wyjmę z niego pieniądze. Postanowiłam sama sobie poradzić. Przeszłam jeszcze kawałek i bankomat rzeczywiście znalazł się. Później wróciłam na swoją ulicę.

Zamierzałam coś zjeść. W pobliżu było jakieś bistro, za nim następne ale w obu lokalach siedzieli wyłącznie mężczyźni – pili kawę, napoje chłodzące i jedli kanapki. Jakoś nie bardzo wypadało mi pchać się w to towarzystwo. Wyszukałam ładną, pustą kawiarenkę z ogródkiem, gdzie zamówiłam tost i kawę. Obok znajdowała się cukiernia. Ciastka na wystawie przyciągnęły moją uwagę. Była oczywiście znana i u nas bakława ale były również inne wypieki. Mnie akurat zainteresowało coś, co sprzedawano w aluminiowych miseczkach w trzech rozmiarach – słodka masa serowa z porzeczkową galaretką, mała, średnia lub duża. Kupiłam średnią. Ciastko zabrałam do swojego pokoju razem z zakupioną butelką herbaty. Po zjedzeniu tego już na serio ruszyłam do miasta. Mieszkałam na tyle wygodnie, że do centrum mogłam dojść piechotą.

Tirana jest największym miastem Albanii. Liczy ponad 600 tys. mieszkańców. Leży nad trzema rzekami: Lane, Tirane i Terkuze.

Jej centrum stanowi ogromny plac, po środku którego postawiono pomnik Skanderbega, albańskiego przywódcy, powstańca i bohatera narodowego. Skanderbeg żył w XV wieku. Jego nazwisko pochodzi od tytułu nadanego mu przez Imperium Osmańskie za wojenne zasługi. Wojownik ten zmienił jednak stronę, po której walczył i aż do śmierci bronił Albanii przed




najazdami Turków, za co właśnie wystawiono mu pomnik.

Za pomnikiem Skanderbega, w tle widać meczet Ethem Beja. Jest to znany zabytek. Meczet pochodzi z XVIII wieku. Wewnątrz ma piękne freski. W czasach Envera Hodży czyli od końca II wojny aż do śmierci albańskiego przywódcy w 1985 roku był jedynym czynnym meczetem w kraju. Wchodzić do niego mogli jednak tylko obcokrajowcy. Dopiero w roku 1991 ponownie został otwarty dla wszystkich.

Przyglądam się jak drobne białe obłoczki krążą wolno wokół wysmukłej wieży meczetu.

Przy ogromnym placu chyba najbardziej rzuca się w oczy budynek Muzeum Narodowego. Muzeum utworzono w 1981 roku. Obiekt ten zaprojektowany został przez grupę architektów pod kierunkiem Envera Faji. Na frontonie budynku umieszczona jest wielka, prostokątna mozaika przedstawiająca 13 postaci Albańczyków z różnych okresów ich historii. Ten gmach nieodparcie kojarzy mi się z monumentalnym komunistycznym budownictwem w Warszawie w latach 50. W muzeum są ciekawe zbiory, więc trzeba będzie tu przyjść. Na razie obchodzę wokół plac, co zajmuje sporo czasu i skręcam w boczną uliczkę między budynkami. Wychodzę nią na szeroki deptak. Jest dobrze zacieniony, bo po obu jego stronach rosną drzewa. Tutaj, na uboczu znajduję chińską restaurację. Pora jest akurat odpowiednia na obiad. Poza tym mam nadzieję, że uda mi się wreszcie wypić jakąkolwiek gorącą herbatę. Jestem zdecydowanie herbaciana. Ta zimna, którą wszędzie można kupić nie może zastąpić parzonej.

Restauracja ukryta w podwórzu, za bramą ma swój budynek ale przy nim również niewielki ogródek. Zostaję w ogródku. Zamawiam jakieś chińskie danie i herbatę jaśminową, którą przynoszą mi po paru minutach.

Pijąc herbatę przyglądam się otoczeniu. Tutaj znowu widzę motyw z mojego rysunku czyli kolumnę oplecioną bluszczem. W tym przypadku są to dwie kolumny podtrzymujące dach nad kontuarem baru. Kolumny są drewniane, polakierowane czerwoną farbą. Każdą z nich zamiast bluszczu oplata złoty smok. Smocze głowy z rozwartymi paszczami wystają przed kolumny. W założeniu każda z nich miała wysunięty do przodu i zawinięty niby rulon język. Teraz tylko jeden smok ma język. Drugiemu ktoś język odłamał.

W chińskiej restauracji spędzam sporo czasu. Chodzenie w upalny dzień po mieście męczy. Postanawiam wrócić do siebie. Wolę zrobić to zanim zacznie się ściemniać. Moim punktem orientacyjnym jest niesamowity wieżowiec przypominający pałkę. Jego elewacja ma kolor kakaowy. Zwężony od dołu budynek zdecydowanie rozszerza się ku górze.

Po powrocie do pokoju odpoczywam na balkonie podziwiając z góry widok miasta. Na dole słychać szczekanie bezpańskich psów, których sporo kręci się w tej okolicy.

Następnego dnia nie biegnę tak od razu do miasta. Najpierw organizuję sobie śniadanie. Później spokojnie idę obejrzeć od wewnątrz meczet i zwiedzić muzeum. Z obiadem wolę nic nie kombinować – znowu pójdę do chińskiej restauracji.

Muzeum Narodowe od wewnątrz robi nie mniejsze wrażenie niż jego wygląd zewnętrzny. Budynek jest czterokondygnacyjny. W górę prowadzą bardzo szerokie schody. Każda kondygnacja kończy się podestem, od którego na prawo i na lewo rozmieszczone są rozległe sale muzealne na trzech poziomach. W parterze, za oszklonymi drzwiami znajduje się basen kąpielowy. Tego dnia basen był pusty a wejście zamknięte. Eksponatów muzealnych w tak ogromnym budynku jest wiele ale mi najbardziej utkwiła w pamięci sala z albańską sztuką sakralną, gdzie zgromadzone zostały prawosławne ikony od XIV do XIX wieku. Być może sala robiła tak duże wrażenie z powodu swojego wystroju - panujący w niej półmrok, ściany obite czerwonym materiałem i trochę czarnego metalu.

Zaprzeczenie tej estetyki była piękna, nowoczesna cerkiew, do której dotarłam bocznymi uliczkami – oddalając się od placu Skanderbega. Miała nieskazitelnie białe ściany i lśniącą w słońcu złotą bramę prowadzącą do środka. Bramę zaprojektowano w szczególnym kształt – była niezbyt wysokim prostokątem podzielonym na dwa kwadraty stanowiące jej skrzydła.




Włócząc się tak beztrosko, zabrnęłam w miejsce, w którym straciłam orientację. Nie wiedziałam gdzie jestem?

Z jednej strony, na wzgórzach piętrzyło się miasto, dołem płynęła wyregulowana i prosta, jak drut rzeka,, przypominająca raczej kanał; za nią było szerokie pasmo jezdni oraz chodnik, na którym znajdowałam się; dalej - długi, szary mur za moimi plecami szczelnie zasłaniający jakiś obiekt, a powyżej znowu piętrzące się budynki miasta. Ruszyłam wzdłuż muru, licząc, że kiedyś musi się skończyć i będzie można wejść w jakąś ulicę. Przeszłam spory kawałek i mur rzeczywiście skończył się ale ulica, która biegła w górę była ogromna. Nie wróżyło to łatwego wydostania się z niej w znane mi miejsce. Postanowiłam zawrócić.

Kiedy szłam znowu wzdłuż muru, z tyłu, jezdnią nadjechał chłopak na starym motocyklu. Jego pojazd nie poruszał się zbyt szybko, natomiast swoim warkotem wyśpiewywał jakąś dziwną, zabawną piosenkę – coś w rodzaju: tratata, tratata czy kratata, kratata. Strażnik siedzący przy jedynej bramie w murze odprowadził chłopaka rozbawionym wzrokiem.

Wróciłam do punktu wyjścia i czym prędzej poszłam odpocząć do restauracji chińskiej. Tym razem w czasie obiadu obserwowałam ekipę filmowców przygotowujących się do nakręcenia jakiejś sceny w tejże restauracji. Przede wszystkim z podziwem patrzyłam na przygotowania aktorki czy modelki, której pomagała stylistka. W ich wykonaniu zrobienie makijażu i ułożenie ciekawej fryzury z dopiętą treską wyglądało na rzecz niesłychanie prostą.

Wieczorem w swoim pokoju stwierdziłam, że psy szczekają jakby mniej. Rano odkryłam, że jeden z nich został otruty spalinami – leżał pod zaparkowanym wozem a do jego nosa przytknięty był gumowy wąż podłączony do rury wydechowej samochodu.

Ostatni dzień w stolicy Albanii spędziłam na zaglądaniu do pobliskich sklepów, kupowaniu drobnych prezentów i pamiątek. Dotarłam nawet na rynek. Kupiłam trochę ciemnofioletowych fig, które można jeść na surowo. W jego pobliżu znalazłam kiosk z pamiątkami, gdzie można było kupić ładne, nieduże kilimy ludowe. Postanowiłam zrobić sobie taki prezent. Przy rynku i przy meczecie Ethem Beja kręciła się grupka chłopaków od 7 do 10 lat usiłująca sprzedawać turystom cokolwiek – jakieś plastry opatrunkowe, długopisy i jeszcze coś tam.

Zaproponowali mi błękitny wachlarzyk w różowe kwiatki. Wzięłam wachlarzyk, ponieważ pogoda nie miała zamiaru zmienić się i ciągle doskwierał upał. Później znalazłam bardzo ładną restaurację z ogromnym ogrodem ocienionym drzewami. Teren ogrodu był pagórkowaty. Stoły stały ustawione na górze i w dole pagórka. Biegły między nimi dróżki wyłożone płytkami i schody ułatwiające poruszanie się po ogrodzie. Między stołami uwijali się kelnerzy w białych koszulach, w czarnych spodniach i w czarnych kamizelkach. Budynek restauracji stał z boku. Był drewniany, z ciemnych desek, dwupiętrowy, z szerokimi oknami i długim tarasem na piętrze. Biel obrusów i firanek w oknach dodawała temu miejscu niezwykłej świeżości.

Jednak, w gruncie rzeczy Tirana jest miastem, gdzie dynamicznie rozwija się nowoczesna architektura, wypierająca i przytłaczająca wszystko co stare.

  Spis treści zbioru
Komentarze (5)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Oczywiście, powinno być: zaprzeczeniem tej estetyki była piękna, nowoczesna cerkiew ...

I dalej: Bramę zaprojektowano w szczególnym kształcie ...
avatar
Trudno mi oceniać. Reportaż (wspomnienia-migawki z wycieczki?) jest dość chaotyczny, miejscami ciekawy, w innych chyba niepotrzebnie wydłużany, wstawkami, które nic nie wnoszą, gdyż mogą się dziać wszędzie (np. chłopiec na starym motocyklu, ekipa filmowców).

Nie wynotowywałem szczegółowo zauważonych potknięć, ale chyba tekst nie został dokładnie sprawdzony przed opublikowaniem. Czasem są powtórzenia, w innych miejscach musiałem się domyślać, do czego odnosi się czytane zdanie.
Co do poprawności językowej - w bardzo wielu miejscach brakuje przecinków; czasem są również niewłaściwie postawione, co zmienia sens zdania. Ale na tym dużo lepiej się zna Janko, więc nie będę wskazywał, w których miejscach.

Natomiast wymienię błędy, które zauważyłem: wyrazy napisane rozdzielnie a powinny być pisane łącznie (po środku, tym czasem /2x/, nie wiele /3x/, na przeciwko, po środku). Są też zgubione litery (po zjedzeni, po zostawieni). Jest błąd: zawieść mnie (prawidłowo: zawieźć mnie, od zawiezienia. "Zawieść mnie" to ktoś ciebie zawiódł). "Art deco" pisze się "Art Deco".

Co do treści - za dyktatora Envera Hodży faktycznie zbudowano dziesiątki tysięcy małych bunkrów. Z tym że były budowane z betonu, a stalowe były tylko włazy. Większość produkcji cementu w Albanii była przeznaczona właśnie na budowę bunkrów.
avatar
Do schronu nie wchodziłam.
avatar
Świetny, profesjonalny reportaż z mało nam znanej części basenu Morza Śródziemnego - egzotycznej i turystycznie "na uboczu" Albanii.
avatar
Intrygujący tytuł pozostaje, niestety, do samego końca nie wyjaśniony.

Dla wygody Czytelnika na miejscu Autorki spory ten tekst podzieliłabym na mniejsze, w kilku częściach publikowane fragmenty
© 2010-2016 by Creative Media
×