Autor | |
Gatunek | obyczajowe |
Forma | proza |
Data dodania | 2014-09-29 |
Poprawność językowa | |
Poziom literacki | |
Wyświetleń | 2801 |
Wtorek to próba góry.
Mój nowy, szkocki kolega dżojner, małego wzrostu, ma brata, starszego i bardzo podobnego do siebie. Wczoraj wcześnie z rana nie patrzał na mnie zbyt łaskawie, wiadomo nowa konkurencja z zagranicy. Później, dzięki mojemu natarczywemu : how are you? - zmiękł. Najpierw odpowiadał spojrzeniem a później zaczął się uśmiechać. W końcu odpowiadał z uśmiechem na każde pozdrowienie. A jak po ludzku poproszony oddał część swojego ply wooda to już była prawdziwa, międzynarodowa przyjaźń. Wiedziałem, że z powodów grawitacyjnych i objętościowych na więcej lepiej z jego strony nie liczyć. Biedny jest ten mój szkocki kolega, dżojner. Nigdy nie przyszedł do pracy z żoną więc nie wiem jak ona wygląda i co o nim sądzi? Myślę, że jeśli ją ma to jest do niego bardzo podobna. Nie wiem czy ma dzieci? Przyjeżdża z bratem firmowym, srebrnym wanem i parkują go na parkingu w strefie dla zatrudnionych. Dziś zaparkował samochód w zasięgu mojego wzroku. Nie wiem ile ważą razem ani każdy z nich z osobna. Kiedy tak patrzę, na obojętnie którego, z obojętnie której strony, dziwnym trafem przypominam sobie wczorajszy ogromny balon z wiklinowym koszyczkiem na czystym niebie z samego rana. W busie mają mały shop z elektronarzędziami, narzędziami i materiałami. Czego tam nie ma? Tam musi być wszystko skoro nie widać sufitu. Widzę jak wychodzą na tył busa a jeden z nich, ten który tak skąpił uśmiechu i pojednawczego języka, zaczyna ceremonie zapinania pasa z narzędziami na biodrach. Skórzany pas z tyłu wisi na dziwnie małych pośladkach a z boku na dwóch biodrach i schodzi nisko pod miękki ogromny fałd w granatowej koszulce, nieco mniejszej od namiotu. Skórzany pas, nie obciążony nadmiernie, jest tak pomyślany, by ułatwić pracę fizyczną eliminując zbędny czas na szukanie narzędzi w tracie wykonywania prostych ruchów roboczych podczas pracy. Jak ktoś się bardzo postara to można w nim zmieścić jednak sporą ilość narzędzi i przyborów. Mój Szkocki kolega dżojner, w tej części widać stara się za bardzo. Zakłada pas na swoje dwa biodra z nadmierną ich ilością. Tak sobie myślę, że on chyba chce w ten sposób działać psychologicznie na otoczenie parkujących współwykonawców.
Dzień wydaje się zapowiadać przyjemnie. Słońce wzeszło i świeci pewnie na swoim niebie. Ranny wiatr niesie wilgotne powietrze, nie zaryzykowałbym dziś przewidywań na przykrą pogodę. Ciepło przy tym powoduje, że mewy siadają byle gdzie, albo tańczą na niebie figlarnie. Leniwe wrony bez szabel u boku, zarozumiale spacerują po asfalcie jak generałowie na paradzie wojskowej. Gdzieś bardzo wysoko na niebieskim fragmencie kosmosu z zachodu na wschód, prawie bez dźwięku, i z wschodu na zachód równie cicho i starannie przesuwają się pasażerskie odrzutowce. Wymieniają się ludziska między dwoma kontynentami. Nie lepiej to siedzieć na miejscu?
Diabeł spaceruje po parkingu. Młody to , nie więcej niż czterdzieści lat mężczyzna, placowy. Właściwie to ma podobne zajęcie co mewy, wrony i sroki. Chodzi szybkim i krótkim krokiem w grubym, granatowym, jednoczęściowym kombinezonie, z długim chwytakiem, przypominającym kowalskie kleszcze i zbiera pozostałości po niezjedzonych posiłkach na parkingu. Bardzo szczupły, prawie kościsty na twarzy. Twarzy nieogolonej z ciemnego zarostu i włosów brudnych, nieostrzyżonych, długich i sterczących jak w szczotce. Wąskie i krótkie usta na twarzy oraz ciemne, podejrzliwe jakby spojrzenie nadaje mu cech postrachu ptactwa.
Wraz z Jonasem idziemy kolejny raz do pracy na teren budowanej szkoły. Pod pachą trzymam malutką czarna wkrętarkę, a w ręce takie nosidełko z podręcznymi narzędziami. Mój litewski kolega niesie malutką skrzyneczkę z podobną zawartością. Przed nami krokiem krótkim, jakimś dziwnym i ociężałym, nie wiem, czym spowodowanym, może założonymi nakolannikami i butami z metalowymi noskami, idzie mój szkocki kolega dżojner z całym arsenałem dżojnerskiej broni czyli narzędziami, z którego najbardziej eksponuje się kołyszący z boku, w metalowej obręczy pasa, młotek. Jedyna atrakcja dźwiękowa tego rycerskiego marszu, oprócz szurającego obuwia po asfalcie. Wygląda jakby zapomniał konia. Kierujemy się w stronę toalety. Wchodzi się do niej po drewnianych cztero-stopniowych schodkach. Mój szkocki kolega po fachu wchodzi przed nami. Zostawiamy go samego na stopniach w trosce o nie same z uwagi na ich niewielką grubość. A i toaleta nie należy do największych, trochę większa od turystycznych. Zresztą, po co tam wchodzić, lepiej na zewnątrz ściskać nogi w kolanach, by nie zrobić tam ze śmiechu w bieliznę tego, co można by komfortowo w pisuarze. Jakimś cudem wychodzi. Majstruje coś rękami pod granatowym namiotem między narzędziami, skórzanym pasem i krótkimi udami. Z głową podniesioną dumnie w geście ulgi i zadowolenia schodzi po jęczących z bólu drewnianych około trzyipółcentymetrowych metalowych schodach.
Na teren ścisłej budowy każdy pracownik wschodzi przez bramkę. To takie sobie sprytne obrotowe urządzenie, które po odblokowaniu specjalną kartą z zapisem magnetycznym, przez obrót umożliwia przejść tylko jednej osobie. To jest niezbyt wygodne w sytuacji kiedy transportuje się w rękach materiały a pasek z narzędziami ledwie zapina się na ostatnią dziurkę. Ta bramka byłaby dobra oczywiście do wypuszczania na wybieg modelek ubranych jak „do rosołu” ale nie ludzi z rozmiarem pasa powyżej dwudziestu decymetrów.
- Czy dojdzie kiedyś do takiej sytuacji, że trzeba będzie rozbierać całe to skomplikowane urządzenie by wyłuskać z niego przy pomocy helikoptera mojego szkockiego kolegę dżojnera z pasem skórzanym na dwóch biodrach, to się jeszcze okaże – Pomyślałem.
Przechodzimy z Jonesem przez bramkę i wchodzimy do środka przyszłej szkoły, która na razie trochę straszy surowym, metalowo- betonowym szkieletem. Kierujemy się do swoich tools boks- ów by uzupełnić narzędzia, wkręty i pójść na miejsce pracy. Po drodze mijamy team elektryków. To Mark i Deivid. Mark jest Portugalczykiem. Pracował już w Brazylii, Kanadzie. Nie wiem czy pracował u siebie. Deivid, sympatyczny Irlandczyk, który tak dobrze opanował polskie: dzień dobry w wymowie, że sądziłem na początku przed poznaniem, że jest Kaszubem. Bez tortur przyznał mi się, że jest byłym alkoholikiem i nie pozwala sobie już na polubienie tych niesmacznych płynów. To można było właściwie na pierwszy rzut oka zauważyć po jego maślanych ustach i wirtualnych oczach, które pozostają po tej wesołej chorobie. Bardzo życzliwa dwójka ludzi, która będzie wyróżniać się tym, że prowokuje do wymiany zdań i dzieli się bez skrępowania, mądrymi, pewnymi i skrywanymi informacjami z budowy.
Mamy dziś do wykonania ze scaffo sześciometrowej wysokości ścianę wokół świetlika w dachu oraz zrobić wykończenie z plasterbord-u i metalowych kształtowników dużego bima, które klamrują dwie na przemian - ległe ściany budynku, w części przy dachu. Aluminiowe rusztowanie już stoi przy ścianie w odległości niespełna kilku centymetrów. Po zrobieniu metalowej konstrukcji musimy w pierwszej kolejności przykręcić woolbord a później durlajn. Obie płyty są tych samych ogromnych gabarytów, większych chyba nie produkują do ręcznego transportu . Z tym jednak, że ta druga jest nieco grubsza i wykonana w innej technologii co robi ją zdecydowanie cięższą. Podawanie jej wzdłuż ściany i scaffo w ciasnej szczelinie miedzy kolejnymi rurami rusztowania rękami rozłożonymi w geście serdecznego powitania nie należy do najłatwiejszych w życiu. Nie trudno sobie wyobrazić co się będzie działo jak wciągnięta wysoko z trudem płyta gipsowa okaże się źle sformatowana. Oby wtedy młotki i inne narzędzia nie były pod ręką. Bywało już tak nie raz a wtedy jeden bluzga drugiego. Ten co mierzył tego co ciął, a ten co ciął tego co mierzył dla równowagi, równouprawnienia, spokoju i pokoju na świecie i budowie.
- Macie coś prostego- Przychodzi z prośbą Michał. Mamy takie same zawody. On pracuje z Barrym, szkockim, wesołym, dżojnerem przy montażu fragmentów plywood-a do ścian. Mieszka w Edynburgu. Godzina drogi samochodem jeśli jedzie bez awarii. Szesnasto letni Ford Fiesta z portalu internetowego: Oddam za darmo. Teraz przyszedł z Ryśkiem. Wspólnie jeżdżą jednym samochodem do pracy.
- Jaka długość cię interesuje? - zapytałem. Mój litewski kolega z wysokości sześciometrowego nieba ze ściągniętymi na maksa ustami i zdalnie sterowanymi oczami, ostrym jak czarne wkręty spojrzeniem, przerwał mierzenie i obrócił bez zgrzytów swój korpus w kręgosłupie z kamiennym milczeniem. Nie lubię jak on nic nie mówi. Wcześniej jakieś dwadzieścia minut temu był tu Rysiek, który za darmo roznosi po budowie zarazki nazwane od jego nazwiska: wirusem Szpytmana. Wynalazca sposobu przykręcania płyt gipsowych do powietrza i wkręcania wkrętów na lewych obrotach wkrętarki.
- A tych dwóch co za jeden ? - Zapytał jego wysokość Jones. Wokół świetlika i pod nim na posadzce zrobiło się niezręcznie cicho, tylko nasze oczy spojrzeniami walczą w powietrzu.
- No wiesz jakieś trzy metry, dobre trzy metry bym potrzebował - Bojaźliwie powiedział Michał rzucając krótkie spojrzenie na obszar dyplomacji litewskiej.
- To bardzo długa długość, na budowie tu coś idealnie prostego znaleźć jest trudno. Mam laser o zasięgu prawie sto metrów, no może nawet więcej, mogę ci te trzy-cztery metry uciąć i tak zostanie mi jeszcze prawie sto… Powiedziałem tak jakbym informował go o pogrzebie, najbardziej przekonująco jak mogłem.
Przez krótką chwilę widać było na twarzy kolegi odcień nadziei, który tak szybko minął jak cienie chmur goniące się po górach w słoneczne dni. Nie wiedziałem czy spowodowałem w nim oczekiwaną rzeczywistość czy uśmiech z tego, że dał się na chwilę wkręcić. Michał odszedł szukać dalej swojego prostego trzy i pół metra a ja z moją drugą połówką teamu skoncentrowaliśmy się na swojej części pracy.
- Która godzina? – Palnąłem w końcu jakby z grubej rury. Pytam Jonesa a ten nie wiedząc, że to pytanie działa na sytuację tak jak trzeci przewód w instalacji elektrycznej, odpowiada po krótkim namyśle
- Dwunasta trzydzieści pięć- Patrzę na moją komórkę i już wiem, że po raz kolejny zgadł godzinę ze szwajcarską dokładnością myląc się o dwie minuty.
- Idziemy palić- Powiedział choć wie, że ja nie palę - Później przykręcimy jeszcze jeden woolboard i idziemy na lunch - Zszedł z niebieskich wysokości rusztowania. Zdjął swoje granatowo-żółte rękawiczki z uciętymi opuszkami i położył je starannie na swojej czarnej skrzyneczce z narzędziami, w której ma taki porządek jakby miał w niej narzędzia chirurgiczne, a sam był lekarzem.
- Zebe, czy ty może możesz mi powiedzieć gdzie jest c-studs? Powiedział.
- O co do cholery mu chodzi? Pomyślałem
- ?…jakieś dwa , trzy leżały godzinę temu autsaid – Kompletnie nie skumałem do końca o co mu chodzi i odpowiedziałem tak na wszelki wypadek gdyby chciał się tam wybrać.
Koleś nie odpowiedział. Zmarszczył czoło nad swoimi jasnymi brwiami i skupił się na paleniu redłajta, którego trzymał w prawej ręce w geście w jakim to robią zazwyczaj kobiety. Staliśmy oparci przy niewprawionym oknie. Spoglądał przed siebie, daleko. Nie wiedziałem czy widzi zakręcającą wokół pół-wysepki, przed szkołą, rzekę i dalej wzgórze z wieżą Williama Wallacce, który za zabicie swojej żony pokazał mieczem zabójcom ich miejsce na wyspie by w końcu polec jak bohater. Czy też może Jones szuka swoich myśli, by je zobaczyć i zamknąć się z nimi w ciasnym płaszczu samotności.
Kończy się dzień pracy. Ręce wlokę po asfalcie jak sznurówki z moich czarnych butów do pierwszej komunii. Jutro znowu. I tak będzie dzień za dniem. Tak więc, właściwie, to co się kończy? Na nowo trzeba pchać wózek z pracą. Ona się nie skończy i nie minie. Przeżyje człowieka. Co tak naprawdę mija, a co jest? Czy mija czas ?
O nie…! mija tylko pojedyncze życie, trawa, skrzydlaty szybownik, człowiek, życie pojedyncze najpierw coś zmienia… mija… i w końcu się kończy. Życie w całości jednak nie umiera.
Dojechaliśmy cali i zdrowi pod karawan Jonesa. Nie całe pięćdziesiąt metrów od niego.
- Zibi- Zagadnął nagle- Ty mnie podwieź dalej, ja mam dziś narzędzia. Powiedział. O Boże! Śrubokręt i młotek na krzyż. Wszystko trochę cięższe od kuchenki turystycznej.
- Oj ty, przyjacielu, jakbyś kiedyś wybierał się ze mną w góry to se weź lektykę albo szukaj głupich szerpów - Pomyślałem podjeżdżając dalej w jego stronę.
Środa to położenie równowagi przy ważeniu. Wejście na szczyt, na którym to my jesteśmy górą i na szczyt tygodnia. Na szczyt, z którego widać już ten całkiem ludzki, friday z cashem.
Niebo dziś jakby połknęło słońce. Duszno i bez wiatru. Ciężki jak sto pięćdziesiąt dzień się zapowiada. Jedziemy znów do pracy. Przez brudne szyby samochodu obserwuję mijające pola, a na nich długie foliowe tunele przypominające pozostałości po wylince długich węży. Trwa zbiór malin i truskawek na farmach. A tuż obok stado czarnych krów na zielonej trawie. Czasem któraś, jak lassem machnie nad swoim grzbietem ogonem, próbując odstraszyć natrętnie wbijające się w ciało, muchy. Pewnie, że much z tej odległości nie widać ale po cóż by machały ogonem ? One w ten sposób nikogo nie pozdrawiają przecież. Zastanawiają mnie jak choć same czarne mleko robią białe? Samochód kolesia jedzie pewnie do przodu mimo swoich osiemnastu lat. Tylko niekiedy daje odczuć szarpnięcie przy kolejnej zmianie biegu w niesprawnej automatycznej skrzyni biegów. Na horyzoncie wznoszą się i jadą razem z nami wzniesienia małego, zielonego pasma. Przed nimi szeroka, srebrna Tay na podkreślenie i wyróżnienia zieloności w krajobrazie. Na drodze po zderzeniu z szybko jadącymi samochodami mijamy czasem martwe młode sarny, do szkoły będzie ich tym razem trzy. Bażanty, króliki, wrony, lisy i wiele innych między innymi w ten sposób przegrywają walkę z człowiekiem. Droga zajmuje nam niecałą godzinę. Przyjeżdżamy na parking przed budową na swoje miejsce. Parking ma swoje sektory. Jest więc sektor dla menedżerów, osób wizytujących, oraz szarych mrówek czyli elektryków, hydraulików, posadzkarzy i oczywiście dżojnerów. Pogoda się pogarsza z minuty na minutę i w końcu na asfaltową nawierzchnię spadają pierwsze krople deszczu. Powietrze natychmiast staje się znośniejsze. Za to nam nie chce się wychodzić z samochodu w taki deszcz. Mamy nadzieję, że może minie i czekamy. Na przedniej szybie samochodu, jak mokra gęsta firanka, deszcz, zdaje się przekonywać, że próżna ta nasza nadzieja więc wychodzimy. Trochę zmoknąć w końcu to nic złego. Szybkim krokiem przez bramkę, już bez toalety tym razem zmierzamy pod dach szkoły. Na betonowej posadzce w miejscach gdzie nie dokończono dachu zaczynają się tworzyć duże kałuże. Wiatr swobodnie pędzi przez niewstawione jeszcze w otworach drzwi i okna. Jakiś czas jeszcze będziesz się tu panoszył.
- Weźmi Zibi ten boks ze gwuździami do gana - Jones pokazuje palcem czerwone pudełko na palecie zaraz przy tworzącym się rozlewisku wody.- Ja pójdziem poszukać ti-studa i łólborda.
Deszcz na metalowym dachu kombinuje dziwną muzykę. Spada z dźwiękiem na rusztowania i głośno bulgocze w plastikowych rurach odpływowych. Ogólnie jest ciepło. I jest muzyka wody i bałaganu nie do podrobienia. A wszystkie ściany i złożone na zewnątrz metale, folie, arkusze drewnianych płyt w całości dają niesamowity, grany na niezwykłych instrumentach utwór dla znajdujących się w środku, w jakiejś jakby akustycznej puszce, słuchaczy.
Stoimy przy otworze drzwiowym a przed nami już ściana deszczu. Jones zaczyna kontemplować palenie. Dym z papierosa podnosi jego skupienie do obszaru magii. Nic nie mówi. Trudno przeniknąć myśli tego człowieka. Jeszcze trudniej zrozumieć, dlaczego nie cierpiąc polaków zdecydował się z polakiem pracować. Patrzy w tą deszczowo- zamgloną dal przed siebie nie dając poznać po sobie jak mu ciężko, i że może za czymś tęskni. Ten deszcz jednak sprawia, co poznać po jego miękkim spojrzeniu, że mimo swojej skorupy jaką daje każdemu odczuć, teraz w tej chwili czuje się ogólnie zmiękczony. Rzuca w końcu niedopałek daleko przed siebie. Spoglądam nad belki rusztowania a tam nie widać nadziei ani słońca na najbliższe chwile.
- Idziemy- Krótko i wyraźnie powiedział nie zwracając uwagi czy mam na to ochotę. Zabrałem pod rękę narzędzia i poszedłem za nim choć i tak cały czas słuchałem jeszcze kropel deszczu w zderzeniu z konstrukcją scaffo i drewnianym podestem przy otwartym otworze drzwiowym szkoły.
- Byle do breaku.
W powietrzu jest jednak dużo tlenu więc pracujemy bez zbędnego meteorologicznego obciążenia. Na szklanym ogromnym sklepieniu deszcz rozlewa się z muzyką w niewidzialne prawie rozlewisko. Z początku nie mogę opanować strachu, czy za chwilę ta cała nawarstwiona z dźwiękiem nad głową kałuża, nie zwali mi się tu na mnie co może być okropne i mokre. Wyobraźnia nie daje mi spokoju. Niepokój dopiero mija po czasie.
- Zebe, czy ty może możesz mnie potrzymać? - Jones wkłada do ust cztery wkręty, piąty ma już włożony na magnetyczną końcówkę we wkrętarce. Wolną ręką trzyma prawie czterometrowy, metalowy profil, który musimy przymocować pod świetlikiem na znacznej wysokości. Ten sielski obrazek wskazuje, że oczekuje pomocy. Mam trzymać drugi koniec tego długiego metalu. Całe szczęście, że chodzi o ten długi metal a nie o niego. Po czasie kształtownik cały zawisł na swoim miejscu. Jeszcze następny. I następny. Później poprzeczki i można będzie za niedługo zamknąć plasterbordem kolejną dziurę wokół szklanego świetlika. Ale to już po śniadaniu.
A tam dalej leje i leje. Wszystkie prace na zewnątrz zostały przerwane. Woda w środku, która gromadzić się zaczyna w sporych ilościach, zaczyna podmakać gotowe ściany. Jej ilość tak szybko się powiększa, że nie można jej zebrać specjalnymi, podobnymi do odkurzaczy, zbierakami.
- Ale czepie - Jakby powiedziała pewna niezłomna kobieta.
Upragniona pora śniadania. Jones włącza w samochodowym odbiorniku znowu Celin . To już idzie z tą płytką w zboczenie odsłuchowe i działa mi na rozwolnienie. A zresztą i tak mi się nie chce dziś gadać, o przykręcaniu- rozkręcaniu, ile jeszcze wkrętów zostało, czy nie spadnie nam na podłogę sufit, a gdzie zostawiłem poziomice, a czy kupię, a czy się znajdzie i tak się to kręci jak szambo w oczyszczalni ścieków. Zadowolony jestem, że mu smakuje kanapka ze szkockim chlebem niewiele różniącym się od naleśnika, z kwaśnym majonezem, którego zapach natychmiast roznosi się w samochodzie. Tak żarcie zjada jakbym lubił akurat kwaśne naleśniki. Nalewam sobie z termosu herbatkę do metalowego kubka i stawiam go pełny na podłokietniku w drzwiach. Sam odwracam się w taką stronę by nie dojrzał co mi natomiast smakuje, a na co miałby zwierzęcą chęć i zjeść mi mój ojczyźniany żytni chlebek, specjalnie wybierany, najciemniejszy, niski i jak się da pęknięty. Okazy piekarskie, z metką cebulową lub pasztetową wędzoną, z zapachem takim, że no nie mogę już, tego nie da się dokładnie opisać … idę, muszę sobie zrobić, właśnie teraz, jedną kromkę…
A on dalej wpiepsza te naleśniki z kremem. Piętnaście minut mija jak szybki sen., i my dalej do boju. Deszcz trochę zelżał i kropi jak przez cienkie sitko polewaczki. Wracamy do naszego świetlika. Jak zwykle Jones dzielnym krokiem, pięć metrów z przodu przede mną. Kiedyś menadżer zauważył, że chodzę za nim jak cień. Odpowiedziałem mu bez namysłu, że to nie tak, ja jestem VIP-owiec a Jones moim seciuritas. Jones na co dzień w pracy nosi czarną kamizelkę na narzędzia przypominającą kuloodporną.
Wchodzimy po schodach na piętro. Na klatce schodowej Michał z Barrym przykręcają plywood do zamocowania grzejników. Michał skupiony na cięciu grubej sklejki nie zwraca uwagi na przechodzących. Nie zatrzymujemy się, idziemy dalej choć jego kolega próbuje nas wciągnąć w bezsensowną rozmowę o antykach. W głębi korytarza mój szkocki kolega – dżojner sprawia pozory jak by chciał zamienić kilka słów rozmowy. Nie odmawiam mojemu sympatycznemu koledze i zmierzam do miejsca gdzie się wygodnie usadowił na drewnianym monterskim pomocniku. To taki niezawodny i często stosowany przez szkockich kolegów, wykonany samodzielnie, element drewniany, rodzaj takiego stołka czy podpórki do cięcia i zbijania. Konstrukcja tego szczegółu jest chyba ich narodową własnością chronioną patentem niczym hagis i chyba nigdzie w tym stylu niespotykana. Mój szkocki kolega – dżojner ma grubą szyję i jeszcze grubszy głos. Ledwo potrafię go zrozumieć. Pytał mnie coś o ryby, prawdopodobnie ? Odpowiedziałem oczywiście pozytywnie, nakręcony jestem w rozmowach na odpowiedz, jes i ok. Wprawdzie niczym się nie zdradził, że pilno mu do pracy, ale i tak poszedłem. Tematu nowego i tak nie mogłem znaleźć.
Jonas w tym czasie kiedy mnie niebyło wgramolił się na scaffo i nieufnie patrzy na mnie jak na powrót marnotrawnego.
- No to robimy - Odrzekłem by nawiązać stosunki dyplomatyczne wietrząc napięcie między nami i zacząłem się kręcić wokół swoich narzędzi.
- Nie tak Zebe, ja czekam tu na ciebie i nie mogę pracować a ty gdzieś łazisz. Odrzekł Jones z wysoka zaskakując mnie czystą polszczyzną. Musiał to sobie wcześniej na spokojnie ułożyć. Podaje mi po chwili wymiary a ja przycinam kolejne kawałki płyt i podaję mu na górę. Ciągle to samo choć za każdym razem inaczej. Nie rozmawiamy. Nie dyskutujemy o byle czym. Wymiar, cięcie, transport i przykręcenie, albo wymiar, cięcie, transport i … znów się coś spier…..
-Taki dzień jakiś smętny i ciężki. Nie ma słońca.- Rozmawiam sam ze sobą - Chyba zachowujemy się pod pogodę? E tam…pogwizdam sobie.
Ledwo zacząłem moją solówkę a mój kompan przerywa nagle pracę i patrząc mi prosto w oczy mówi:
- Zibi! Przestań gwizdać! Lepiej weź się do pracy. Albo idź do bosa niech ci da inną pracę ja tego nie chcę słuchać.
Mogłem go właściwie posłuchać. Po godzinie pracy wisiałby przewieszony przez rusztowanie jak mokre pranie. Mam jego gadanie tam, gdzie kończy się kręgosłup. Przerwałem jednak gwizdanie. Deszcz miał się ku końcowi. Wkurzony do białości; jak może nie podobać się komuś moje gwizdanie? Chciałem tylko w ten sposób do śpiewu zachęcić skowronki. Przecież nie śpiewam. Och gdybym był tak zdolny jak Winnetou. Miałbym go tu bardzo szybko na dole, o wiele za szybko- Pomyślałem zagotowany wewnątrz. Na zewnątrz byłem jednak potulny jak baranek, jak szczeniak ze schroniska dla zwierząt.
- O czort! - Z jękiem zasyczał Jonas i szybki ruchem włożył lewy kciuk pod pachę. Domyśliłem się. Te szkockie młotki nie za bardzo dają się prowadzić zagranicznym rękom. Szczególnie tym, które wcześniej urabiały ciemny litewski chlebek. I wcale nie potrzebny był tym razem Winnetou. .
- Idziemy na lancz - Udaje się mu powiedzieć, a mnie nie wypada protestować nawet wtedy kiedy jest jeszcze dwadzieścia minut przed ustaloną porą.
W drodze na parking spotykamy team elektryków. Jeden leży w korycie z kablami u sufitu a drugi czyta mu na głos dokumentację. Elektryczną. Zamieniam kilka grzecznościowych słów i gestów i walę za Jonesem jak zwykle pięć metrów za nim. Na przerwie obiadowej udaję, że śpię. Trudno nadać jakiś sens temu wszystkiemu. Takie to życie jak nie życie. Z tego udawania i tak w końcu usnąłem. A na zewnątrz chmury gnają jak szalone, kotłując się nawzajem. Już tylko nie wiem czy to te rzeczywiste.
I tak smętnie już leci do końca. Pakujemy się do chat w tym jakże bezwartościowym dniu. Już siedzę wygodnie a mój kolega chcąc otworzyć drzwi znów zasyczał z bólu. Drzwi w jego samochodzie, zamykają się na raz, tylko, żeby je otworzyć, trzeba klamkę mocno z samochodem podnieś do góry,
- Zibi ! ty mnie powieziesz bo ja nie mogę - Rzekł a w tonie jego mowy nie było miejsca na sprzeciw. Byś ty człowieku wiedział jak mi się piekielnie nie chce…? Pomyślałem zmęczony.
- Nie ma sprawy. Ale oddasz Wilno za darmo- Powiedziałem.
- I Mickiewicza sobie weź i bież jeszcze co chcesz – odpowiedział zrezygnowany, z lewym kciukiem pod pachą. Świetnie, dobrze to pamiętać. Ale czy ja wiem… ? Jego kraj tak biedny jak moje konto w piątek przed południem, trwa na nim wtedy zagrożenie debetowe a u nich w kraju oprócz trawy, krzaków i kilku drzew nic nie ma z wyjątkiem elektrowni atomowej. Ale to się może jednak jeszcze przydać. Zająłem miejsce za kierownicą a on rozłożył sobie fotel i przygotował się do spania.
- A macie wy tam u siebie jakieś bogactwa – Zapytałem Jonasa zanim nie odpłynął.
- O tak dużo! I wszystko zielone. Największym bogactwem był Jonas ale on wyjechał – Odparł i wkrótce też zasnął.
Wyjeżdżam z miasta i jadę już dalej autostradą. Szybko, aby jak najszybciej znaleźć się w domu. Głowa się kiwa i oczy mi maleją. Przez świadomość wędrują obrazy z dnia pracy. Myśli się pojawiają, prowokują nowe. Nie wiadomo skąd przychodzą i gdzie ich zatoka. Kto je prowadzi? Jaki mają sens po zmieszaniu z czasem? Czy one giną śmiercią każdej żywej istoty, czy odradzają się i przetwarzają tak jak się to dzieje z chmurami? Łapię się podczas jazdy na tym, że odrywam się od rzeczywistości asfaltu błądząc tam gdzie wędrują urywki zdarzeń, jakieś słowa- obrazy. W niezwykłym wymiarze prowadzę tę jazdę, zmierzam właściwie tam gdzie one prowadzą ze swoją dynamiką owe słowa, zdarzenia i obrazy. Nie czuje wymogów grawitacji i ograniczeń z kulania się po ziemi samochodem. Monotonia sunącego asfaltu zaczyna falować i pęcznieć a klisza białej, przerywanej linii jak w filmie prowokuje coraz to inny, nowy obraz i skojarzenie. Zwierzę ze znaku drogowego jest już karmioną w oborze sianem czarną krową, która rzuca ogonem jak lassem nad grzbietem. Robimy wymianę dachu stodoły. Piękna jesienna pogoda z pojawiającymi się znikąd częstymi, silnymi wiatrami. Pracujemy w trójkę. Pudzian i Patriota. Pudzian rewanżuje mi się Dymkiem. Po ludzku poukładany ten Pudzian.
Patriota poobwieszany narodowymi symbolami.
- Tu się robi inaczej- Warczy mi nad głowa patriota przy układaniu murłaty. Niby robię to niedokładnie. Innym razem zrzędzi gdy coś robimy zbyt dokładnie. Mający przybyszów z Polski tam gdzie chcieli mieć ich Anglicy, ale im to nie wyszło. Zarozumiały i gadatliwy do znudzenia, papierkowy fachowiec, który pracę fizyczną znał z pozycji kosztorysanta w kraju. Obraźliwy i przykry. Taki typowy gruboskórny gbur, od którego się ucieka ze strachu, albo wali między oczy. Pracujemy już kilkanaście tygodni, jest bardzo nietaktowny i chamski wręcz. Praca z nim to jeden istny stres. Podwija ogon pod dupę ze strachu jak jest do wykonania jakiś niebezpieczny fragment. Chodzące kompendium wiedzy na każdy, dosłownie, na każdy temat. Nie pomijając podpasek. Jest już pod wieczór. Słońce gdzieś się już zaplątało w drzewach na zachodzie. Wciągamy na dach ostatni metalowy arkusz blachy dachówko-podobnej. Nie mocujemy do konstrukcji dachu.
_- Może byśmy przykręcili? - Powiedziałem z dużym powątpieniem, że to zrobimy. Pogoda była spokojna teraz o zachodzie. Jednak rano i w nocy może się przecież wszystko zmienić.
-Nie ! Nie trzeba, ty zawsze musisz coś głupiego wymyśleć- powiedział i zaczął schodzić. Wyjąłem z kieszeni dwie lub trzy śruby jakie mi pozostały i tak prowizorycznie tylko tymi śrubami, przykręciłem. Nie wiem jakim cudem, bo ręce mi się skubane same trzęsły. Koniec pracy i wyjazd. Przyjeżdżamy na drugi dzień rano i siadamy w kamiennej szopie jakby przyklejonej do stodoły, na codzienną rozgrzewającą rozmowę przy herbatce. Najczęściej polegała ona na tym, że dwóch słuchało a jeden mówił bez przerwy. Ranek wtedy był bezwietrzny i nie najcieplejszy. Pijemy i słuchamy jak zwykle od początku tego co już prawie znamy na pamięć od niego. A tu znienacka i nagle zrywa się wiatr. Nagły w porywie i bardzo silny. Wiatr nie ustaje. Słyszę jak mocuje się z naszym dachem. W pewnym momencie daje się słyszeć dźwięk odrywanej blachy i nad szczytami dachów farmy z wiatrem lekko jak latawiec leci obracając się arkusz cienkiej metalowej blachy w wymiarze trzy sześćdziesiąt na metr czterdzieści, by spaść prawie pół metra przed srebrnym volkswagenem. To nie był samochód mój ani Pudziana. Po podwórku czasami przechodziła sympatyczna i miła staruszka, Szkotka, właścicielka posiadłości. Dokarmiała małe kolorowe kurki, zaglądała sobie to tu to tam, jak to prawdziwa gospodyni. Tym razem jeszcze nie była pora by je karmić. Patriota widział fruwającą w powietrzu blachę zanim upadła tuż przed samochodem. Leciała z przodu na maskę. Przy takiej prędkości i półmilimetrowej grubości byłaby skuteczna jak żyletka w zderzeniu z człowiekiem i być może samochodem. Ile metrów skrócenia drogi dały owe dwie lub trzy wkręcone śruby? Niemy strach przebijał mu przez skórę twarzy, barwnik denata. Gadacz zamilkł jakby połknął korek. Wstał i krokiem kołyszącym poszedł w kierunku całego zdarzenia. Wchodził w lekką poranną mgłę na podwórzu. Szedł wolno w kierunku leżącej już nie niebezpiecznej blachy.
Otrząsam szybko głowę i łapię się na tym, że jestem właściwie na drodze. Za szybą uciekają łąki i pola z górami. I nagle znikąd pojawia się niecodzienny dźwięk. Miękkie uderzenie w przedni zderzak a następnie cała masa dźwięków pod podłogą, miękkich o wszystkie zamocowane pod spodem do podłogi metalowe elementy. Są dźwięki i miękkie, i są nieco twardsze, i krótkie. W końcu ustają. Po chwili zatrzymuję samochód na poboczu. Wysiadam i wracam na jego tył. Na drodze leży młoda sarna z dwuletnim porożem. To lato było jej drugim i ostatnim. Uciekam do samochodu od tego widoku. Oby jak najszybciej przerwać ten dzień nocą.
Jonas spał nadal.
A ja?... czuję się jak pod wielkim kamieniem, spod którego nie dam rady się wyzwolić. Jestem za słaby i za mały. Myślę.
-Nie!... nic się nie martw, zobaczysz dasz radę. Wyjdziesz spod niego jak jaszczurka i będziesz się
na nim jeszcze wygrzewał. Znajduję głęboko w sercu proste słowa otuchy.
Czwartek. Jak stągwie napełnione po brzegi schodzimy, pełni. Czy dokonał się w nas cud? Schodzimy niepewni.
No nie mogę. Mój szkocki kolega – dżojner jest niesamowity. Przyjechał dziś zaraz za nami. Nie zdążyłem jeszcze zgasić silnika gdy podjechali prawie jak co dzień, srebrnym wanem. Dość ciasno na parkingu nie pozwoliło im na zaparkowanie za pierwszym razem. Wycofali do tyłu, powrót i gotowe. Samochód już stoi. Od strony kierowcy jest dwa razy tyle miejsca co z drugiej. Samochód prowadzi zawsze brat mojego szkockiego kolegi – dżojnera.
-Oj, zobacz Jones, ale będą zaraz jaja – Powiedziałem zachwycony.
Drzwi z lewej strony się otwierają… nie! nie otwierają się wcale, tylko odchylają i przez szczelinę wyciska się mój szkocki kolega na nieludzkim wdechu przy pomocy skomplikowanego obrotu. Przesuwa się między zaparkowanymi samochodami jakby sam był kartką papieru. Wysunął się powoli wreszcie poza linię tylnych świateł i sprawdził ręką z tyłu, zapewne po to, by się przekonać ,czy nie zabrał ze sobą jakiegoś bocznego lusterka. Idzie już swobodnie swoim krokiem trochę z krokodyla, trochę z kaczki, krokiem człapiąc w naszą stronę, ze skąpym uśmiechem i szczęśliwy jak by nic nie ważył. Otwieram okno a on wciska mi przez nie torbę foliową, a w niej… ? O kurcze, dwie ryby. Bełkotam z nim przez otwartą szybę. Rozumiem z jego gardłowej mowy jakieś pojedyncze słowa. Wyjaśnia, że on daje mi te ryby i to daje za darmo. Sam je złowił, z łódki. Są bardzo świeże i wypatroszone. Ryby są jeszcze w dodatku bardzo duże. Podziękowałem mu, szczerze mówiąc nie bardzo wierzyłem, że sam je złowił i to z łódki. Naprawdę trudno sobie wyobrazić łódkę o takiej wyporności. Oczywiście na uścisk niedźwiedzia nie mogłem sobie pozwolić. Siedziałem ociężały z dupą przyklejoną do siedzenia, a on obwieszony żelastwem i pasem skórzanym na dwóch biodrach, bez bocznego lusterka, przydeptywał z nogi na nogi jakby zbierał się do lotu.
- Podaj wymiar- Wołam do Jonesa, który już tylko czekał, by mi to zrobić. On to mierzy dokładnie i spokojnie.
- Zebe, daj ty mnie dwadzieścia na dwadzieścia, płytkę, obojętnie co.- Powiedział głośno. Wkrótce rzuciłem mu ją precyzyjnie przez plątaninę rur i przewodów prosto w ręce na wysokość prawie sześciu metrów. Jones zawsze jest sztywny, ale teraz znieruchomiał i oczami skierował się nad scaffo.
- Mój starszy brat jak pracował przy Pałacu Kultury we Warszawie to rzucał tak samo tylko dużo wyżej i to cegłami kolego - powiedziałem, by zrozumiał ,że jestem na budowie nie z przypadku. Zaniemówił. Zaczął coś na rzuconym mu kawałku malować. Nie trwało to długo i otrzymałem go z wymiarami pocztą prawie lotniczą z powrotem.
- Co tuś naskrobał ? - Zapytałem- Ile to jest? Co to jest? szerokość czy wysokość? - Dodałem. Jones jest precyzyjny w podawaniu wymiarów. Wszystkie podaje w milimetrach z jednym miejscem po przecinku. Zastanawiające czy odległości między gwiazdami podawałby również w ten sposób. Cholerny ścisłowiec po litewskim uniwersytecie. Opowiadał mi, że wykładowca załamywał ręce jak nie było go na wykładzie, bo reszta studentów cierpiała wtedy na wibracje oczu. Niebyło z kim na zajęciach po prostu rozmawiać. No cóż studia były i się skończyły teraz zapieprzamy jak dzikie osły na budowie i trzeba to wykorzystać, najlepiej jak się da do zemsty za wczorajszy zakaz gwizdania w czasie roboty.
Pokazuję mu palcem na płytkę. Wiem, że on tego cholernie nie cierpi jak się oczywistych, dla niego, rzeczy, nie wie.
- No co ? !- Zapytał.
- Co Tuś, masz ?- starałem się przekonać go stosując oryginalność nowego języka, że jestem podenerwowany jego twórczością z odwrotnie podanymi wielkościami wysokości i szerokość? No co to ma być? Jones po ukończeniu ekonomii na uniwersytecie w Wilnie otworzył własny biznes, który z rysunkiem technicznym nie miał nic wspólnego.
Trzystasześćdziesiątdziewięć- Powiedział a brzmiało by to tak gdyby mu język nie sztywniał i ślina nie przeszkadzała podczas artykulacji - Tak mniem się to wydaje, no szerokość ? - dołożył w tym samym stylu.
- No dobra, ja utnę też tak jak mniem się wydaje - Z pewnym cwaniactwem w głosie zakończyłem tą gatkę nad płytką plaster bordu dwadzieścia na dwadzieścia zadowolony z zemsty i podwójnej satysfakcji. Podałem przycięty w końcu kawałek płyty gipsowej. Jonas ją przymierzył. Skrzywił się nieco i powiedział
- Chcieliśmy lepiej, ale wyszło jak zawsze .
Świetlik powoli, bo powoli ale w końcu skończyliśmy. Nowym poleceniem było wykonanie ścian wokół windy przy klatce schodowej. Poszedłem na rekonesans za materiałem. Całkiem nowy materiał jednak ta sama technologia i technika montażu. Trzeba będzie ustawiać scaffo na pochyłościach biegu schodów, tego jeszcze nie robiliśmy. Zielone, ponad trzymetrowe, dosyć grube płyty, mocno sprasowane, leżały na środku szerokiego, niewykończonego korytarza, piętro niżej, na przecięciu się prawie wszystkich dróg komunikacyjnych jednego z licznych poziomów szkoły. Jones pozostał przy demontażu scaffo przy świetliku. Nie wiem czemu ale zdecydowałem, że podkurczę głowę do klatki piersiowej i wrzucę sobie pierwszą płytę na bark i w takiej pozycji zaniosę koło windy. Mimo sporej długości dość łatwo udało i się ją umieścić tak wysoko. Pozostało mi tylko dokonać obrotu. Ledwo widziałem jak końce ponad trzymetrowego kolosa bardzo szybko przemieszczają się podczas obrotu. Nie wiem co mają przed sobą, albowiem płyta gipsowa na głowie ogranicza mi widoczność i zasłania mi pełne pole obrotu . Trzy metry zabierają dużo przestrzeni podczas obrotu z wnętrza ruchliwego korytarza. Po zrobienia może z dziewięćdziesięciu stopni obrotu gdy bezwładność materiału i opory powietrza pozwalały na uzyskanie dużej szybkości, obracając się w kierunku gdzie chciałem podążyć, znieruchomiałem. Zauważyłem za wirującym końcem płyty, prawie na styku z nim, w pospiechu odsuniętą twarz menedżera z białym kaskiem na głowie. Od dwóch dni był na budowie. Zajmował się bezpieczeństwem. Nastąpiła wymiana krótkich spojrzeń jakie wymieniają zazwyczaj na polowaniu między sobą drapieżnik i ofiara i bez słowa rozstaliśmy się idąc każdy w swoją stronę. Następne już nosiłem ze smakoszem cepelinai.
- Wiesz - Powiedziałem kiedyś, gdy staliśmy wpatrzeni razu pewnego w wieżę Williama Vallace, on z kobiecym wdziękiem palił swoje redłajty – Jakiś Polak dostał podwójne dożywocie za gwałt, ponoć z pobiciem Szkotki.
oceny: bezbłędne / znakomite