Przejdź do komentarzyRazem z szeptem - ROZDZIAŁ I
Tekst 1 z 6 ze zbioru: Razem z szeptem
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2011-06-09
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń3344

Rozdział pierwszy


Obserwował drzewa powoli sunące za szybą obleczoną parą i kwiatami mrozu. Wszystkie obrazy za oknem wydawały się mdłe, niebywale nudne. Zima rozgościła się na polach już zupełnie. Biel śniegu i szarość smutnych domów w kolejno mijanych wioskach, mamiła go monotonnymi mirażami. Walczył z sennością i chęcią wyrwania się z dusznego przedziału, podążając do szkoły prawie na drugim końcu świata. Przynajmniej jemu się tak wydawało, bo ta droga zawsze ciągnęła się w nieskończoność, już od prawie trzech lat. Znał ją na pamięć, znał każdy dom, każde drzewo i zmieniające się szczegóły. Zazwyczaj znał też pasażerów. Denerwowało go chrapanie staruszka, który jeździł na wrocławski dworzec, aby żebrać. Widział, że powinien żałować tego człowieka, ale gdy co ranek czuł od niego woń alkoholu, po prostu nie potrafił wykrztusić z ciebie ani odrobiny współczucia. Nie miał pojęcia, czemu ten mężczyzna zawsze wsiada do jego przedziału. To też denerwowało go coraz bardziej, ale jak zwykle nic nie powiedział, nie poskarżył się. Zaraz naprzeciwko niego siedział ten sam co zwykle student. Niewiele od niego starszy chłopak był jak zaczytany w jakieś medyczne książki, przygotowywał się do kolokwium. Marcin temu z kolei zazdrościł. Sam chciał wejść już w ten okres życia. To był dla niego etap niezależności i tak bardzo upragnionej przez niego dorosłości. Ten czas był już na wyciągnięcie ręki. Właśnie zaczynał się styczeń, chwyciły mrozy, ale on czuł, że matura jest już tuż, tuż. Nie mógł doczekać się kwitnących kasztanów i zamachu wiosny, która mogła przynieść mu najpiękniejsze dni w jego życiu. To dla nich tak ciężko pracował, dla nich poświęcił się zupełnie…

Nagły wstrząs przerwał jego myśli, a głośniejszy stukot pociągu ściągnął go natychmiast na ziemie. Póki, co był w tym wagonie i w tym czasie. Czekał go długi dzień w szkole. Dzień pełen szeptów, śmiechu i wyzwisk, które ostatnio nasiliły się i były powoli nie do wytrzymania. Natężyły się po wygranej na olimpiadzie fizycznej. Wcześniej był tylko niezauważanym kujonem, od czasu do czasu poszturchiwanym przez popularnych chłopaków, gdy któryś z nich chciał sobie ulżyć. Od miesiąca, gdy wygrał ten konkurs i zapewnił sobie wstęp na wszystkie techniczne uczelnie, szykany zawrzały i stały się nagle ostre jak las brzytw. Trzydziestu dwóch brzytw, którym przewodził jeden, najostrzejszy język.

Marcin westchnął przeciągle, marszcząc się nieznacznie i uderzył lekko głowa o podgłówek. Jego siostra zrobiła balon z gumy, nagle zwracając na niego swoje niebieskie oczy.

- Ile masz dziś lekcji? – zagadnęła go, produkując następną różową kulkę.

- Siedem – odpowiedział powoli, nie otwierając zaspanych oczu. – I dwa fakultety. Z matmy i fizy.

- Czyli nie wracamy razem? – spytała tym samym, lekkim tonem.

- Nie, ale nie próbuj znów uciekać, bo oskalpuje cie gołymi rękami – dodał, otwierając szybko oczy i wpatrując się w nią uważnie dopóki nie przytaknęła mu ochoczo.

Jego siostra, która wyglądała niczym aniołek z długimi blond włosami i błękitnymi oczami, od kiedy poszła do gimnazjum, nagle zaczęła zmieniać się w nastoletniego potwora. Opieka nad nią w dużym mieście oczywiście przypadła na niego, starszego brata. Jakby miał mało problemów, jego mama dała mu jeszcze na głowę dorastającą dziewczynę z mnóstwem pytań i pomysłów na godzinę. Oczywiście nigdy się na to nie skarżył. Jego matka paradoksalnie miała jeszcze więcej zmartwień i przede wszystkim jeszcze dwójkę małych potworów w domu.

Pociąg zatrzymał się nagle z piskiem hamujących stalowych kół. Wszyscy z przedziału natychmiast podnieśli się, pchani do przodu porannym pośpiechem. Była chyba siódma godzina, miał przed sobą jeszcze trzydziestominutową drogę przez zakorkowane miasto, a już czuł się tym wszystkim zmęczony. Nienawidził zimy i ciągle myślał o wiośnie.


Szkoła zazwyczaj witała go ciszą i spokojem. O tej porze tylko dojeżdżający plątali się po korytarzach niewielkimi grupkami. On sam nie miał nigdy swojej grupy i właściwe było mu z tym dobrze. Nikt nie przeszkadzał mu w robieniu dodatkowych zadań na fakultety, czytaniu jakiegoś dobrego kryminału. Wciskał się na parapet okna na łączniku i starał się nie słyszeć nikogo i nie zwracać na nic uwagi. Starał się też, aby nikt nie zauważał jego, co przy jego wzroście i posturze było dość ciężkim zadaniem. Marcin miał metr osiemdziesiąt sześć wzrostu i szerokie ramiona sportowca, które pięknie komponowały się z jego wyćwiczoną sylwetką. Kiedyś nawet zaproponowano mu miejsce w szkolnej drużynie koszykarskiej, ale odmówił z braku czasu. Teraz odrobię żałował, bo może to zapobiegłoby narastającej nagonce. To albo wywalenie ze szkoły tej jedynej osoby, która pałała do niego czystą nienawiścią.

Oddał posłusznie swoją wojskowa kurtkę szatniarce. Kobieta uśmiechnęła się do niego życzliwie. Jedyne, co otrzymała w zamian to słaby, wymuszony uśmiech. Marcinowi było niedobrze, na samą myśl o czekającej go kilkugodzinnej katordze i nie potrafił wycisnąć z siebie entuzjazmu.

- Marcin? – głos szatniarki zatrzymał go zanim wszedł na schody, do wyjścia.

Odwrócił się szybko z pytaniem w szarych, wielkich oczach.

- Twoja matka prosiła mnie o ten przepis na jabłecznik. Weźmiesz go dla niej?

- Jasne – odpowiedział i tym razem jego twarz rozjaśnił pełen uśmiech, a w policzkach pojawiły się dwa, urocze dołeczki. – Jeśli chodzi o pani jabłecznik, to mogę zrobić wszystko.

- Ty mnie tu nie czaruj Marcin.

Kobieta pogroziła mu palcem na żarty i wychodząc za kontuaru, potarmosiła i tak rozczochrane włosy chłopaka.

- Powiedź mimie, że przyjdę do was wieczorem. Nie może przecież tak siedzieć tylko z wami i was niańczyć.

- Kto kogo niańczy? – spytał uczeń, udając oburzenie, ale zaraz dodał z jeszcze szerszym uśmiechem. - Cały czas jej powtarzam, że powinna gdzieś wychodzić, nawet jeśli nie ma jeszcze taty. Tyle, że ona nie chce mnie słuchać – wyjaśnił ze wzruszeniem ramion.

Szatniarka już chciała się z nim zgodzić, gdy nagle na schodach rozległ się dźwięczny śmiech i po chwili zawtórowała mu cała salwa tubalnych głosów.

- Oho… Poranne treningi się skończyły. Czas wracać do pracy – szepnęła kobieta i szybko przeszła na swoją stronę metalowej lady.

Z twarzy Marcina uśmiech spłynął automatycznie i zostało na niej jedynie szczere niezadowolenie. Doskonale znał ten śmiech. Słyszał go codziennie, nie tylko na żywo, ale i we własnej głowie. Co gorsza, nie mógł teraz się nigdzie ukryć, ani przejść niezauważony, bo grupa chłopaków już schodziła po schodach. Gdy jednak pośród ich spoconych i czerwonych od mrozu twarzy, nie wypatrzył tego, kogo tak się obawiał, odetchnął z ulga i przyklejony niemal do ściany, wyszedł szybko bokiem.

Szatniarka widząc to, jedynie pokręciła do siebie głowa w niezrozumieniu. Chłopak był zdolny, był silny, a dawał się traktować jak najgorszy śmieć. Chociaż z drogiej strony, widziała już tyle złamanych, młodocianych serc, że nic ją nie dziwiło.


Wpadł do klasy na baranach swojego kolegi, dosiadając jego plecy niczym grzbiet konia. Jego koledzy coś krzyczeli z tyłu i zaśmiewali się pełnym głosem. Dzwonek oznajmił już dawno rozpoczęcie lekcji, ale nauczycielki jeszcze nie było. Nigdy nie zdążała na poranne zajęcia, dlatego mogli sobie śmiało folgować.

Adrian zwalił się na ławkę z głośnym hukiem, rechocząc dziko z resztą chłopaków. Klasa też się zaśmiewała z ich zachowania. Jak zwykle byli w centrum uwagi, a on nadawał wszystkiemu rytm. Czuł się wtedy jakby był we właściwym miejscu i we właściwym czasie.

Dlatego tak kochał tą szkołę i sport, który przynosił mu sławę i posłuch. Kochał też tych wszystkich tępaków, którzy ślepo słuchali każdego jego słowa tylko, dlatego że zawsze kołował im tani alkohol, papierosy i miał trochę więcej sprytu.

Mrugnął zalotnie i z przekorą do Anki z czwartej ławki i nagle oberwał silną lepę przez głowę.

- Wara od mojej panny! – ostrzegł go Krzysztof, piłkarska gwiazda szkoły. – Jeśli jeszcze raz to zobaczę, połamię ci nogi i będziesz miał nici z tego twojego biegania przez płotki.

- Luz! Chłopie. Tylko żartowałem – wyjaśnił Adrian, uśmiechając się jeszcze bardziej bezczelnie i odgarniając ciągle opadającą na jego oczy, modnie przyciętą grzywkę. – Mnie żadne panny nie interesują tylko…

- Sport. – dokończyli za niego hurtem koledzy, siadając powoli do ławek i okrążając Adriana łasuszkiem.

- Nie skusiłbyś się nawet na tą z B? – zapytał go Olek, demonstrując powabne kształty ich koleżanki.

- Przestań… - szepnął zapytany i skrzywił się w proteście. – Nie lubię takich cycek. Po za tym ta Gośka z B jest jak dla mnie gruba.

- Dla ciebie każda jest gruba – oburzył się Olek i odwrócił plecami do kolegi, zajmując się szukaniem czegoś w swoim zabazgranym zeszycie.

- Ciekawe, co jest w guście naszego kreta? – spytał nagle Adrian.

Tym razem chłopak swoje pytanie wymówił bardzo głośno, tak żeby trafiło na sam początek sali, aż do pierwszej ławki kujona. Jego ofiara jak zwykle nie zareagowała. Siedziała odwrócona do niego tyłem i wgapiała się w okno tym denerwującym, nieobecnym wzrokiem. Szare oczy obserwowały kłęby kruków, za oknem i Marcin zdawał się jakby spać z podniesionymi powiekami. Jego byle jak obcięte włosy, były i tak rozczochrane jakby dopiero, co wstał z łóżka. Wymięta koszulka khaki, opinała się na szerokich ramionach. Ze spodni wisiały nitki. Ohyda, czysta ohyda… Adrian nie miał pojęcia, czemu ten chłopak robił wszystko, żeby być jeszcze bardziej odrażającym.

- Pytanie powinno brzmieć, czy nasz kret jest w czymś guście? – dodał Krzysztof z wrednym uśmiechem. – Chociaż dzisiaj widziałem go z szatniarką. To może lubi sobie podupczyć, takie stare pipki?

- Krzysiek, nie znasz się, czy coś? – odparował Olek, udając zatroskany ton. – Starsze są bardziej doświadczone, a jak ciągną… Stary. Nie pogadasz.

- Zaserwujesz nam jakieś przeżycia wewnętrzne? – spytał Adrian. – Poderwałeś szatniarkę i odbiłeś ją naszemu kretowi? – zagadnął i cała trójka wybuchła ponownie śmiechem.

I tak przez cały dzień. Nękanie Marcina, było dla nich wszystkich prawdziwą rozrywką, a Adrianowi przynosiło dziką satysfakcje, jak chyba nic na tym świecie.


Nauczycielka w końcu dotarła do nich, tłumacząc się, że zaspy i śliska droga zatrzymały jej tramwaj. Zawsze miała jakaś wymówkę, chociaż pewnie wszyscy by jej wybaczyli, gdyby po prostu powiedziała prawdę. Była młoda, miała chłopaka, a budzenie go należało do jej ulubionych obowiązków i często się to rozkosznie rozwlekało. Nudna lekcja niemieckiego nie trwała, więc czterdzieści pięć minut, a tylko pół godziny. Wszyscy, zatem byli zadowoleni z jej upodobań.

Później była tak samo nudna biologia i chemia. Te obliczenia i niezrozumiałe reakcje jakoś nie bardzo przypadały Marcinowi do gustu. Następne dwa polskie, też nie należały do jego ulubionych przedmiotów. Właściwe to nienawidził polskiego. Nigdy nie potrafił układać myśli w składne zdania i tym bardziej nie chciał przelewać ich na papier. Na żadnej z lekcji się nie odzywał. Bazgrał w zeszycie notatki, ziewał ukradkiem i wpatrywał się w okno. Z tych przedmiotów miał dobre oceny, ale nie dlatego, że je lubił. Po prostu szybko zapamiętywał wszystko, co do niego mówiono, a później na testach tylko to odzwerciedlał Dla niego prawdziwym wzywaniem była matematyka i fizyka. Na tych przedmiotach czuł, że może się wykazać, popisać. Nauczyciele naprawdę go podziwiali, ale uczniowie… Uczniowie zazdrościli i przez to budziła się w nich nienawiść. Był w klasie ogólnej z rozszerzonym angielskim, bo tak chciał jego tato. Marcin szanował zawsze zdanie ojca i spełnił jego prośbę. Zresztą ten język sprawiał mu frajdę i posługiwał się z nim ze szczególna łatwością. Po prostu szybko wpadał mu w ucho. Z tym, że w jego klasie wszyscy uważali się za znawców języka angielskiego, chociaż często nikt nie rozumiał, co starała się przekazać im nauczycielka i tak profilowana klasa, lądowała na samych baniach z języka, który miał być ich językiem na maturze. Sam Marcin wykazywał się swoją wiedzą jedynie na sprawdzianach. Rzadko w ogóle udzielał się w jakichkolwiek lekcjach i tylko wtedy, gdy nauczyciele ciągnęli go za język. Szybko odkrył, że gdyby zgrywałby wszystko wiedzącego, szykany nasiliły się jeszcze bardziej. W taki sposób dawał mniej powodów do nowych docinków Adriana. Choć ten był prawdziwym mistrzem w wyszukiwaniu idealnych sytuacji. Zupełnie jak teraz…

Byli w samym środku lekcji angielskiego i wszyscy z pasją robili zadanie pisemne, gdy usłyszał szept za sobą.

- Pewnie znów weźmie jego prace do czytania, stara szmata… - syknął Krzysztof do Adriana, z którym właśnie siedział w ławce.

- Może ją też ciupcia. Któż to wie – odpowiedział mu sportowiec i zachichotał cicho.

- Przestań… Jak sobie to wyobrażę to aż mi niedobrze się robi.

- Wiem, on jest taki obleśny.

Marcin drgnął nieznacznie, ale żaden z nich tego nie zauważył. Nie zwrócili też uwagi, jak chłopak mocno zaciska ręce na długopisie, jak mocno zwiera ze złości zęby. Praktycznie wyorał dziurę w zeszycie, gdy nagle przestał pisać i tylko skupił myśli na jednym – powstrzymaniu się od jakiejkolwiek uwagi. Dzisiejsze docinki przechodziły już wszystkie granice i coraz trudniej było mu się powstrzymywać, żeby nie zmazać w jakiś sposób tego parszywego uśmiechu z twarzy Adriana, mimo że był taki ładny.

- Zachariasz! – głos nauczycielki przywrócił mu świadomość. – Masz nam coś ciekawego do przekazania, że tak tam szeptasz z Grzegorczykiem?

- Nie mam proszę pani – odpowiedział Adrian, nagle się prostując.

- Oczywiście, że nie masz. Ty nigdy nic nie masz do powiedzenia – zawyrokowała nauczycielka, stając przed ławką chłopaka we władczej pozie. – Co napisałeś? Pokaż swoją pracę.

- Ale proszę pani… Czas jeszcze nie dobiegł końca – wziął go w obronę Krzysztof.

- Adwokat się znalazł. Twoją też mam sprawdzić?

Belferka zwróciła swój wzburzony wzrok na drugiego ze sportowców.

- Nie proszę pani – szepnął tylko Krzysztof i skulił się w sobie.

Na ustach Marcina pojawił się słaby uśmiech, gdy lekko obrócił głowę, by zobaczyć kontem oka, jak ten dryblas komicznie chce się ukryć. Adrian zobaczył ten nikły wyraz i podejrzliwie zmrużył oczy, w myślach już szukając jakąś zemstę, gdy nagle Marcin odwrócił się do nich całkiem i odezwał do nauczycielki.

- Ja mogę przeczytać swoją pracę. Lekcja się zaraz kończy i szkoda marnować czas – zagadnął lekko ściszonym, ale mocnym głosem.

Kobieta spojrzała zaskoczona. Jej pupil chyba nigdy sam nie zgłosił się do odpowiedzi. Popatrzyła nieprzekonana na równie zdezorientowanego Zachariasza i tym razem to ona uśmiechała się przebiegle.

- Czytaj Marcin. A ty Adrianie, nie myśl, że ci się upiecze. Masz napisać prace w domu, na ten sam temat tyle, że na dwie strony papieru kancelaryjnego.

Chłopak jęknął przeciągle, zjeżdżając głębiej na krześle.

- Ja mam jutro zawody – warknął, rozzłoszczony nie na żarty.

- Zawody zawodami. Maturę musisz zdać – zdecydowała i skinieniem głowy dała znać Marcinowi by czytał.

Zanim jednak zdążył cokolwiek wypowiedzieć usłyszał ciche syknięcie Zachariasza:

- Masz przejebane.

Chłopak jednak spiął się szybko w sobie i potrząsając głową odrzucił wszystkie niespokojne myśli, zaczynając czytać pełnym, bardzo mrukliwym głosem, który miłym brzmieniem poniósł się po sali.

- “I cannot answer on your question in unambiguous way because I do not know much about war and peace. However, my dad knows, since he is a soldier and he is now in Afghanistan. It has been four years when he came there. I did not see him for two years so for me and my family is a quiet hard time. That is why I could say: war takes from me the person I love and respect the most…”

Adrian przestał słuchać wywodu blondyna, bo pomysł, który pojawił się w jego głowie natychmiast przyćmił cała jego uwagę. Wiedział już, w jaki sposób mógł dokuczyć Marcinowi i odpłacić się mu za to, że miał zmarnowane całe popołudnie.


Drobny śnieg prószył przez całą drogę Marcina do domu. Iskrzył się w światłach latarni i lekko opadał, tworząc kolejne warstwy białego puchu. Na czarnym niebie te błyskotki wyglądały niczym drogocenne klejnoty, miliony klejnotów. Spokojnie opadały na zaczerwienioną od mrozu twarz chłopaka. Studziły jego rumieńce, które pojawiły się natychmiast od szybkiego marszu. Mietków był oddalony jedynie o kilkanaście kilometrów od Wrocławia, a mimo to świat wyglądał tutaj inaczej, lepiej. Wszystko spowijała subtelna cisza. Z dalekiej, głównej szosy docierały tylko szepty sunących wolno samochodów. Szedł powoli, delektując się niezmąconym spokojem, jaki mogła zapewnić mu jedynie droga wiodącą od pociągu do domu. Wioska wydawała się śpiąca. Była dopiero dziewiętnasta, ale mieszkańcy woleli grzać się w ciepłych wnętrzach i swojej serdeczności.

Marcin lubił ten zakątek świata, jego świata. Znał tutaj każdego, wszystko wydawało mu się bezpieczne i życzliwe. Wychował się tutaj, dorastał. W tych miejscach były także ukryte wszystkie jego dobre wspomnienia. Stara szkoła podstawowa, ruiny zamku odznaczające się na tle ciemnego nieba, zamarznięta tafla zalewu, gdzie słuchać było szum łabędzich skrzydeł. Zupełnie jak wtedy, gdy był mały, gdy wszystkie problemy były takie nieznaczące…

Naciągnął mocniej kaptur na głowę i poprawiając plecak ruszył szybciej. Przypomniał sobie, że dziś miała ich odwiedzić pani Aniela razem z jabłecznikiem. Wiedział, że jeśli nie przyjdzie przed nią, całe ciasto zostanie wchłonięte przez małe potwory, które podobno były jego rodzeństwem.

Cienie jego domu pokazały się zaraz zza zakrętu. Białe ściany budynku prawie scalały się ze śnieżnym puchem. Z komina unosił się delikatny dym, szarością i zamachem drewna zaznaczając wszystko do koła. Nie było wiatru, a jedynie gryzący mróz sprawił, że policzki chłopaka znów zapiekły.

Zardzewiała furtka zaskrzypiała jeszcze przeraźliwie w ciszy i nagle dwa piskliwe głosy całkowicie zburzyły harmonię.

Dwoje dzieci dopadło natychmiast Marcina, uwieszając się jego pasa i ręki, nie pozwalając mu przejść ani kroku dalej. Stanął tylko w holu bezradnie witany, jak co dnia, próbując zamknąć drzwi nogą.

- No i skończyło się rumakowanie… - westchnął do siebie i podniósł siostrę na ręce.

- Macin…! – krzyknęła mu głośno do ucha swoim słodkim głosem, wtulając się natychmiast w szeroką pierś brata i obejmując go kurczowo za szyję.

- Chryste… Żmijko. Udusisz mnie zaraz – wychrypiał, nie mogąc złapać powietrza.

- Marcin… ty głuptasie! – doleciał go zaraz drugi głos z dołu, należący do jego brata, który próbował go pociągnąć za rękę tak, by wszyscy troje runęli, albo też wspinał się po jego nodze.

- Żmije nie duszą. To pytony! – wyjaśnił mu ośmiolatek.

- Zaraz pokaże ci pytona! – zaśmiał się Marcin złowieszczo i porywając go drogą ręką z dołu, chwycił mocno w pasie.

Dzieciaki zachichotały jeszcze głośnie i nagle zostały zrzucone na sofę w dużym pokoju. Chłopak na tym nie zakończył. Natychmiast potraktował ich porcją porządnych łaskotek, wzmagając piski i błagania o litość.

Blondyn nawet nie zauważył swojej matki, która przystając w drzwiach kuchni z politowaniem i zatroskaną miną, pokiwała głową. Zaraz koło niego stanęła Karolina, z identyczną miną. Były do siebie tak podobne, że teraz wyglądały prawie jak siostry.

- Bachory wstrętne! – krzyknęła na żarty, a w jej głosie odbił się śmiech. – Uspokoić mi się, albo nie dostaniecie deseru.

Cała trójka natychmiast zamarła w bezruchu, zwracając na nią przerażone spojrzenia. Marcin wyprostował się szybko, przybierając na twarzy jeden ze swoich urokliwych uśmiechów z dołeczkami.

- Tym mnie nie przekonasz. – Matka pogroziła mu palcem.

- Nie? – spytał z przekorą syn i zanim zdążyła się zorientować, podszedł do niej, by przekornie pocałować w policzek. – A tym?

- Oszukiwacz! – zakrzyknęła jego młodsza siostra i rzuciła się do matki.

- Wstrętny poszukiwacz! – przebił ją jej brat i natychmiast wskoczył Marcinowi z rozbiegu na barana.

- Dom wariatów – szepnęła na koniec Karolina i z poważną miną schowała się do kuchni.

- Mówisz tak, jakbyś odkryła Amerykę – odparł Marcin, zaraz dodając – Zośka i Bartek, macie umyć ręce przed deserem, a ja musze się rozebrać.

- Umyć ręce… Łeeee. Ja chce być brudna! Mega, hipek brudna! – zamarudziła sześciolatka, której kręcone blond włosy zafalowały nagle, przy jej energicznych ruchach.

Ostatnio z upodobaniem unikała mycia, co także dziwnym trafem szybko przerzuciło się na jej starszego o dwa lata brata tak, więc pani Moskal i jej najstarszy syn musieli co wieczór zmagać się z lamentami dzieciaków, które błagały o dodatkowy dzień dziecka.

- Ręce myć i to bez gadania – zakomenderował Marcin, a jego lekko rozkazujący ton wreszcie podziałał – Tylko zdejmę buty, dobra? – zwrócił się do matki i już ruszył powrotem do holu, gdy jej głos znów zatrzymał go w miejscu.

- Pani Aniela mówiła mi, że znów mas jakieś kłopoty z tymi sportowcami?

Chłopak nie odwrócił się do matki, wzruszając jedynie ramionami.

- To nic – szepnął niemal niesłyszalnie. – Nie chce o tym mówić.

- Rozumiem… Chciałam tylko powiedzieć, że pewnie poprawi ci się humor, jeśli przeczytasz nowy list od ojca – dodała i zaraz zobaczyła jak twarz jej syna rozjaśnia się tym razem ukradkowym uśmiechem.

Tylko mrugnęła okiem, jego już nie było. Marcin był przy stoliku telefonicznym, gdzie pani Moskal zawsze kładła pocztę.


Dom Adriana też spowijała cisza, gdy wrócił w końcu ze szkoły i z treningu. Było już dość późno, bo chłopak specjalnie przedłużał popołudniowe spotkania z trenerem. Mieszkał od szkoły zaledwie kilkadziesiąt metrów, a mimo to droga zwykle zajmował mu najmniej pół godziny. Zegar wybijał właśnie ósmą. Dźwięk jego bicia roznosił się melodyjnie po pustym holu, którego wystrój świadczył o zamożności całego domu. Piaskowe kafle błyszczały w blasku pomarańczowych latarni, zaglądających do pomieszczenia przez ogromne okna. Promienie odbijały się w podłużnych lustrach, jeszcze bardziej powiększały hol. Drewniane schody rozchodząc się na dwie części i zachwycając zdobieniami poręczy, wiodły chłopaka na pierwsze piętro domu przy ulicy Kochanowskiego.

Nienawidził wszystkiego, co kryło się pod tym dachem. Drogich mebli, niepotrzebnych mu sprzętów. Nienawidził swojego chłodnego pokoju, w którym nie miał gdzie się schować, gdy najbardziej tego potrzebował. Cała ta twierdza podlegała jednemu człowiekowi – jego ojcu. On nią zarządzał, on tutaj decydował i wszystko musiało być poddanym tej absolutnej władzy. Nie tylko rzeczy, ale także Adrian i jego matka.

Cichy szmer zatrzymał go na chwilę i stanął w pół kroku, na schodach. Przez chwilę nasłuchiwał z przestrachem. Złotawe oczy chłopaka zalśniły w ciemności, gdy powoli przesuwał wzrokiem po niewielu sprzętach w holu. Płaszcz ojca wisiał na swoim miejscu, buty stały równo ułożone przy szafce. Adrian westchnął ciężko i z niechęcia wymalowaną na twarzy, zeszedł kilka schodów, znów trafiając bosymi stopami na rozgrzane kafle. Prawie bezgłośnie udało mu się podejść do drzwi kuchni i gdy uchylił ich skrzydło z lekkością, nagle się cofnął. Tak dobrze znany mu strach ścisnął jego serce.

Jego matka siedziała przy stole z twarzą ukryta w zgrabnych dłoniach. Jej długie i czerwone paznokcie niemiło kontrastowały z pobladłą skórą kobiety. Piękne, czarne włosy całkiem zakrywały oblicze. Ich woal tłumił cichy szloch.

- Mamo… - szepnął Adrian, ale wydawało mu się, że jego ust nie opuścił żaden dźwięk.

Nagle zaschło mu w gardle i poczuł nieprzyjemny, żelazny posmak krwi. Jego serce wybiło się z piersi. Miał wrażenie jakby to łopotanie było doskonale słyszalne w oplatającej ich próżni.

Kobieta powoli podniosła głowę, rozglądając się dokoła za znajomym głosem. Gdy spostrzegła na swojego syna, strach wezbrał w niej od nowa. Złote oczy jego matki, identyczne z jego własnymi, rozszerzyły się nienaturalnie, a jej głowa mechanicznie wykonała przeczący ruch, dając mu znać aby nie szedł ani kroku dalej. Mimo to spóźniła się, bo po kuchennych kaflach poniosły się nagle szybkie kroki. Adrian drgnął, ale też nie zdążył ocknąć się w porę i zareagować. Rosły mężczyzna był już przy jego matce. Dźwięk wymierzonego policzka nagle przerwał całą cisze.

- Mówiłem ci, żebyś się nie ruszała dziwko!

Starszy Zachariasz znów uderzył kobietę. Matka Adriana nawet nie jęknęła, przyzwyczaiła się do bólu.

- Co tak późno!? – krzyknął mężczyzna w kierunku swojego syna. – Co tak kurwa późno, pytam!

- Adrian jedź do wujka! – zawtórowała mu jego matka. – Do wuj… - zaczęła znów, ale Zachariasz nie dał jej skończyć.

Tym razem cios przewrócił ją z krzesła i przerwał słowa. Głośniejszy szloch poniósł się po kuchni. Adrian stłumił napływające mu do oczy łzy, zrywając się nagle do biegu. Tak naprawdę tylko w takich momentach jego zdolności chroniły mu tyłek.

W biegu poderwał buty, plecak i kurtkę, wydostając się z domu na boso wprost na śnieg. Nie oglądając się nawet za siebie, w obawie, że jego ojciec mógłby wybiec za nim. Dopadł drzwi swojego samochodu. Dysząc ciężko, odpalił wóz, ruszając spod domu z piskiem opon. Był bezpieczny… Na razie. Za to jego matce groziło śmiertelne niebezpieczeństwo i musiał jak najszybciej dojechać do Mietkowa zanim będzie za późno.


Nie miał właściwe pojęcia jak trafił pod dom swojego wujka. Drogę przejechał klnąc i płacząc na zmianę. Nie powinien tak zostawiać matki, nie powinie znów uciekać. Powinien tam zostać i wpieprzyć temu idiocie za wszystko, co im kiedykolwiek zrobił. Niestety… Zawsze brał w nim górę strach, a jego matka jak zwykle zrobiła wszystko, żeby go ochronić. Nigdy jeszcze od niego nie dostał, za to matka już dwa razy trafiła do szpitala ze wstrząsem mózgu. Dwa razy… Przez szał w jaki wpadł stary Zachariasz. Ten mógł skończyć się podobnie, dlatego chłopak przejechał trasę z Wrocławia do Mietkowa niemal jak szalony.

Wypadł z samochodu w biegu zakładając buty i kurtkę. Po pustej i cichej okolicy poniosło się dudnienie. Wiedział, że nikogo nie zbudzi. Jego wujek mieszkał na końcu miejscowości, w największym domu. Był architektem, sam go zbudował na tym odludziu tak, by zapewnić sobie maksimum spokoju.

Adrian chwile musiał czekać pocierając szybko zziębnięte ręce. W końcu witraż w drzwiach zapłonął światłem, ktoś przekręcił klucz w zamku. W progu stanął rosły mężczyzna, obrzucając Adriana i jego strój zaspanym wzrokiem. Czarne i rozczochrane włosy wskazywały, że dopiero, co wstał z łóżka. Zmięta koszula i rozpięty pasek spodni oznaczały, że w tym łóżku nie był sam. Przystojną twarz jednak już zasnuł cień zmartwienia.

- Nie chciałem przeszkadzać – odezwał się pierwszy chłopak, nadal nierówno łapiąc powietrze.

- Przybiegłeś z samego Wrocławia? – spytał jego wuj, zaglądając przez jego ramię na wciąż odpalony samochód.

- Nie… Ojciec – szepnął nieskładnie, próbując złapać dech. – Ojciec wpadł w szał.

Mężczyzna rozbudził się natychmiast. Rozejrzał się orientacyjnie dokoła, szybko zapiął spodnie, wciągając koszule.

- Wejdź do środka – rzucił do Adriana, popychając go do wewnątrz i sam zarzucił już kurtkę.

- Ale…

- Nie ma „ale”. Aleksander jest w domu, przygotuje ci coś do jedzenie, bo pewnie jeszcze nic nie jadłeś – nakazał mu ostrym tonem, przystając przed chłopakiem, który stał w holu ze zwieszoną głową.

Teraz wcale nie wyglądał na swoje osiemnaście lat.  Adrian o szczupłym i bardzo zgrabnym ciele biegacza, twarzy o pięknych rysach, które odziedziczył po matce, w tym momencie przypominał małego chłopca, który myślał, że całe zło tego świata, jest spowodowane przez niego.

- Nie martw się – szepnął mężczyzna i potarmosił ciemne włosy chłopaka.

Młody Zachariasz podniósł na niego swoje orzechowo-złote oczy, w których znów zagrały drobne krople łez.

- Będzie dobrze – dodał jeszcze z pocieszającym szturchnięciem i zarzucając kaptur kurtki, wydostał się na chłodne powietrze.

Nie minęła chwila, a kolejna postać wynurzyła się z głębi domu.

- Helios wyszedł? – melodyjny głos doszedł z tyłu do Adriana.

W rozsuwanych drzwiach do sypialni przeszklonej na zimowy krajobraz ogrodu, stanął blond włosy mężczyzna o twarz godnej anioła. Zielone oczy obserwowały bacznie młodego Zachariasza, jakby były zdolne tylko z niej wyczytać wszystko to co działo się we wnętrzu chłopaka, cały ten huragan.

- Ojciec – zawyrokował trafnie, na co uzyskał tylko niewielkie skinienie głowy. – Choć do kuchni.

Adrian automatycznie podniósł głowę, a w jego oczach pojawiło się ponownie przerażenie.

- Nie chce iść do kuchni – szeptał, czując jak zaczyna dygotać.

Dopiero teraz doszło do niego całe zimno, całe zmęczenie. Nerwy powoli zaczęły puszczać. Poczuł jak zagarnia go asekuracyjne ramię. Nagle ciepłe ciało przylgnęło do niego, miło ogarniając go swoim komfortem bezpieczeństwa. Jego dłonie same zacisnęły się na koszulce Aleksandra, twarz ukryła w blond włosach, gdy cichy szloch przeszył pomieszczenie.

- Jesteś tutaj bezpieczny - szepnął bardzo cicho mężczyzna, powoli gładząc jego włosy, czując jak największa fala płaczu dopiero nadchodzi. – Jesteś bezpieczny...


Marcin poczuł ciepła rękę matki na czole. Pogładziła go przez chwilę, odgarnęła z czoła jakieś kosmyki, które jak zwykle sterczały każdą stronę. Chyba chwilę na niego patrzyła, a później wyjęła list z ręki chłopaka i podniosła Zosię, która oglądając jakiś film, zasnęła na piersi brata.

- Nie śpię… - szepnął do matki, na co kobieta przystanęła.

- Co pisze ci tato? – zagadnęła go, poprawiając pociechę na rekach.

Chłopak leniwie otworzył oczy i przeciągnął się z pomrukiem przyjemności. Potoczył wzrokiem po pomieszczeniu zasnutym lekkim mrokiem. Wnętrze rozświetlała teraz tylko jedna lampka, pod którą starsza z sióstr czytała książkę. Nikłe światło z kuchni odrobinę ogarniało blaskiem jej złote włosy. Na dużym fotelu Bartek też już zdążył zasnąć i okazało się, że rzeczywiście dzieciaki miały dzisiaj święto. Na szczęście oboje nie szli do przedszkola i szkoły, bo Pani Moskal wystraszyła się szalejącą w Mietkowie, coroczną epidemią grypy. Mieli walkę z głowy i Marcin mógł spokojnie dokończyć odrabianie lekcji. Wstał chwiejnie i potarmosił włosy starając się rozbudzić z drzemki.

- Napisał, że przyjedzie na moją maturę i znów przedłużyli mu kontrakt – odpowiedział na wcześniejsze pytanie matki.

Kobieta westchnęła przeciągle, nie potrafiąc już ukryć swojego zawiedzenia.

- Dobrze, że chociaż przyjedzie na wiosnę, prawda?

- Byłoby super – wyznał chłopak. – Wolałbym jednak żeby wrócił na stałe. Nie chodzi o mnie. I tak po maturze chce iść do pracy, wiecie o tym od dawna. Nie musi zarabiać na moje studia. Sam sobie poradzę.

- Oczywiście, że musimy – odparła jego matka, przysiadając na skraju kanapy z nadal zwisającą jej z rąk młodszą córką. – Jesteś naszą chlubą i zrobimy wszystko, żebyś miał to, o czym marzysz. Ojciec nie będzie tam wiecznie.

- Zaczynam w to wątpić – dodał Marcin, krzywiąc się nieznacznie i sam nie wiedząc skąd się wziął u niego ten napastliwy ton. – Co jeśli coś mu się stanie? Co jeśli wróci w metalowym pudełku? Wiesz jak tam jest niebezpiecznie?

- Marcin! – skarciła go nagle matka, uważnie patrząc na resztę dzieci.

Chłopak na tych miast spuścił wzrok, wpatrując się z nagłym zainteresowaniem w swoje dłonie.

- Przepraszam… - szepnął ze skruchą i wstał szybko. – Po prostu miałem nadzieję, że w końcu będzie z nami – wyjaśnił znów spoglądając na matkę swoimi wielkimi i szarymi oczami, w których grały teraz wszystkie emocje, jakie wzbudził w nim list.

W rozszerzonych źrenicach odznaczało się rozczarowanie i żal, ale także i miłość, jaką czuł do wszystkiego, co go tutaj otaczało.

- Pojdę do garażu – dopowiedział jeszcze i już brał kurtkę z szafy.

Po chwili ciche zamykanie się frontowych drzwi doszło do uszu pani Moskal. Kobieta ucałowała w czubek głowy pociechę i szepnęła jej coś do ucha. Jej syn był zupełnie podobny do ojca. Nie tylko pod względem wyglądu, ale i charakteru. Gdy tylko piętrzyły się w nim myśli, kłopoty czy jakieś wątpliwości, zamykał się jeszcze bardziej w sobie i w garażu, próbując pozbierać się naprawiając motor.


  Spis treści zbioru
Komentarze (1)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Jak dla mnie te oceny są niemiarodajne. Bo jak się nie jest polonistą, to skąd mam wiedzieć jak to ocenić. Dlatego 5/5. Bo błędy z jakimi się spotkałam nie są rażące.

1) Obserwował drzewa powoli sunące za szybą obleczoną parą i kwiatami mrozu.
Patrz - ile masz czasowników? Dwa, więc powinieneś mieć gdzieś przecinek. I 99% przed drugim czasownikiem.

2) To też denerwowało go coraz bardziej, ale jak zwykle nic nie powiedział, nie poskarżył się.
A wystarczyłoby „jak zwykle się nie poskarżył”.

3) Niewiele od niego starszy chłopak był jak zaczytany w jakieś medyczne książki, przygotowywał się do kolokwium.
- A mogłeś zrobić dwa zdania.

4) bo oskalpuje cie gołymi rękami
*cię

5)- Sport. – dokończyli za niego hurtem koledzy
Bez kropki po sporcie. Przecież później zaczynasz zdanie z małej litery, to skąd ta kropka?

Tak sobie wybrałam te przykłady, by Ci zobrazować, jak można się w tym temacie poruszać. Ponadto... Strasznie długa część. Jako ja - rozbiłabym to jeszcze na mniejsze części. Lubię stopniować historię (a później jej nie kończyć, tak wiem;)).
Podobało mi się. A to chyba najważniejsze. Wywołałeś uśmiech na mojej twarzy, a to raczej sukces. I nie rzuciłam laptopem o ścianę z nudów, więc gdyby to było w formie książki, pewnie z biblioteki porwałabym ów egzemplarz.
© 2010-2016 by Creative Media
×