Go to commentsO człowieku, który nie pozwolił mi gwizdać w pracy (cz.1)
Text 11 of 18 from volume: Opowiadania
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2014-09-29
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views2784





O człowieku, który nie pozwolił mi gwizdać w pracy.







Perth Scotland 2007-8
















Prorzem niewracać  ófagii na brendy fszystkiego kalipró, niemam pszedniego fzrokó i okólaruf  a piżem i utrzemsiem  hoćby rzułf, mierzkam  tesz dzie ostszendnoś smósza miem  na sicióbanie psih dohoduf  f foliowych woretszkuf nieposfala na  kóbno słowika, żreć wolno dać tó dcikim katszką tó dzież łapendzią  opiesżonym paszatą letsz niegołembiom  to usz pszestemstwo.

Wszystko ma swój  koniec. Odsiedziałem swoje, kupiłem słownik  i cześć. Żegnajcie koledzy z grypserą, żegnajcie błędy ortografii. Tak sobie kiedyś myślałem: To nastąpi? Nie, raczej nigdy i wcale! A tu proszę,  metalowa krata i drzwi, widziana do tej pory jak przeszkoda do wszelkiego pragnienia  została za plecami.  Za plecami został też mały człowieczek przykuty do moich kluczy, kluczy szczęścia. Biedak nic takiego nie zrobił a bez wyroku  musiał zostać tam na dłużej. Dla mnie osobiście to był zły układ gwiazd albo może sędzia zamienił z żoną okulary i artykuł 148 par. 1 kosztował mnie ponad  dwanaście apostołów niechcianego pobytu. No niestety to nie był klasztor.  Raczej coś przypominającego ciemny słoik- pokoik- konserwa. Wszystko ma jednak swój koniec. Początek zresztą też o czym ciężko czasem wspominać by nie wstydzić się swej głupoty. Powszechnie wiadomo, że początkami zajmują się historycy i teologowie. A końcem?    Z pudła   wyszedłem  tak jakoś na jesień, na złotą polską jesień. Ucieszyłem się ogromnie bo Opatrzność,  Bogu dzięki o wszystkim zapomniała i  tak wspaniale mnie wita, że o nic więcej  nie pyta… co za jesień- pomyślałem. Zacząłem   asymilować się do nowej szansy życia, życia od nowa z kryształowo czystymi ludźmi na wolności.  Zbliżały się  integracyjne święta i  upragniony z drugiej strony ogrodzenia, Sylwester.  Czułem  szansę na powrót do  stada i szansę, której nie chciałem spieprzyć.

Siadłem do kompa w bibliotece, zalogowałem się w necie i na publicznej stronce umieściłem  slot :

„ Mam czyste konto. Jestem oczyszczony. Huuuuura!!! Wybieram się na sylwestra  w góry. Jestem czysty !!!!. Siedziałem z art.148 par. 1. Poniosłem karę w całości teraz chciałbym wszystko zresetować i zresocjalizować się. Podkreślam, że karę odsiedziałem w całości i nie skorzystałem ze zwolnienia warunkowego. Zrobiłem źle, wiem ale  społeczeństwo zrównoważyło moją winę, karą. Czyż nie? Chcę do niego teraz czysty wrócić. Kochani ja wracam do was... prawda, że się cieszycie!

Znam taki opuszczony domek niedaleko granicy z Czechami. Żaden reżyser nie wpadł na to by tam nakręcić jakiś horror. Można tam ciekawie spędzić czas. Zapraszam. Nikogo jeszcze nie zgwałciłem  i nie zamierzam, pedałem nie jestem i też nie zamierzam  więc się proszę nie bać. Mam własny całkiem niezły samochud (ups przepraszam powinno być – samochót) i są jeszcze cztery miejsca wolne. Po kosztach paliwa, zapraszam.

Zebe Gorzka Czekolada

Czekam i czekam, czas mija a tu nic. A  nic jak wiemy dzięki pewnemu kapłanowi i filozofowi   jest to pół litra na dwóch. Cisza i nic. Szkoda, że ten znany ksiądz-profesor nie zdążył nim ubiegła go śmierć zdefiniować w podobny sposób ciszy. Może więc warto spróbować samemu? Zaryzykujmy w ten sposób:  chopy kończy się butelka kto leci po następną?

Sylwestra z sylwestrem czyli sam na sam ze sobą to też przecież ciekawe- pomyślałem i wyjechałem do opuszczonej chatki przy granicy z Czechami. Pojechałem jako Sylwester na Sylwestra z myślą, że jak do jednej samotności dodam drugą to już nie ma samotności i odosobnienia. Chatka-szopka była samotna od dawien dawna. Jak się w istocie później okazało - nie była ona jednak wcale taka samotna. Przekonałem się o tym już podczas pierwszej nocy kiedy w  świetle  latarki zobaczyłem coś małego i zwinnego z małym ryjkiem ( jak widać nie wszystko na  „ry” musi kojarzyć się od razu z rozgłośnią). To coś biegało bezszelestnie  na czterech łapkach z cienkim ogonkiem jak sznurówka z moich czarnych butów do pierwszej komunii.  To małe, włochate  sprytne coś z odwagą radziło sobie z odchylaniem brzegu aluminiowej folii z moim pszenno – żytnim chlebkiem ze smalcem i cebulką na śniadanie, drugie śniadanie, obiad, podwieczorek i kolację, że z podziwu i wygody (tak tylko mówię by nie wspomnieć o strachu), że nie chciałem jej  przerywać kradzionego posiłku. Ja się przecież myszy nie boję!

Jak ja nie cierpię myszy. Od zawsze, jak pamiętam, miałem w sobie pierwotne odczucie o szczęściu jakie  daje jej fizyczne wyeliminowanie. Byłem nawet skłonny słono za to płacić. Teraz jednak  po ciemku wśród  mega-ciszy-hiper-chwili odczułem wdzięczność Autorowi Wszystkich Zdarzeń  za coś żywego i nie--krzykliwego wokół mnie ba smutna chatka niestety nadawała się tylko do straszenia. Wstałem, wyjąłem jedną kromkę z pachnącym smalczykiem z aluminiowej folii i pozostawiłem na brudnym jak podłoga  blacie drewnianego stołu a raczej czegoś takiego  co go wcale nie przypominało. Tak mijały codzienne chwile i cały czas na karmieniu tego cichego pasożyta przy kopcącym kominku zimnej izdebki a w  małej chatce ani Czecha ani Piasta ani chłopa ze wsi ani pani z miasta.

I tak czas spokojnie mijał, nie wychodziłem poza salon i nie spostrzegłem jak z myszki powoli zrobił się balon.

No cóż? Czeska integracja z samą myszką to trochę jednak za mało, więc?  Jedziem nazad. W drogę.  Może niebiescy Piktowie  będą  bardziej miętcy?

==========================================================

Malutkie, małe  szkockie Perth.  No znowu bez przesady. Małe może i malutkie  ale za to dawna stolica,  malowanej z boskim natchnieniem muzycznej Szkocji, dziwnego kraju wyspy jak zakotwiczony wahadłowiec na połączonych wodach Morza Północnego i Oceanu Atlantyckiego. To tu, gdzie trawy w bród,  najprawdopodobniej za kilka lat w narodowym parlamencie zapanują króliki lub emigranci jeśli   beztroskie, rodzime nastolatki  z dymkiem na wysokim obcasie i kołysaniem niby  trawa na wietrze  nie zmienią  swoich zwyczajów i obyczajów. To również tu z jeszcze większym prawdopodobieństwem za lat niespełna kilka  nikt nie będzie umiał gwoździa wbić młotkiem a i drewna ciąć nieelektrycznie.

Perth -  można by rzec – skondensowanie cywilizacyjne obecnej  stolicy.  Na  przewagę  jednak dla tej maciupinki   przemawia  wiele rzeczy. Choćby płynąca  tu rzeka  Tay z trzema  mostami. Jeden z nich, stalowy,  kolejowy niby w poprzek nurtu a ułożony tak, jakby w zamiarze projektanta  miał płynąć z  rzeką. Pozostałe to dwa drogowe, których  zastąpić się kładką ani pontonem  nie da bo i czasy nie te a i urok ich obu jest niepowtarzalny. Rzeka oddziela  zabudowania miasta od   krótkiego pasma miejscowego wzgórza  z najwyższym, stromym od południa, Kinnoull Hill o złej sławie wśród mieszkańców. Płynie zazwyczaj po swojemu dość szybkim nurtem. I wtedy w niektórych miejscach wydaje się do pokonania bez zamoczenia pępka. Podczas przypływów uspakaja się jednak wypełniając swe koryto wysoko przy brzegach. Jej poziom niezauważalnie  się  wtedy podnosi i  staje się majestatyczna i tajemnicza jakby chciała tym faktem przypominać  o śmierci i ludzkich nieszczęściach w jej nurtach. Cicha rzeka a  budzi wtedy ogromny lęk i grozę. Od dawna już nie zagroziła miastu powodzią a i tak każdy roztropny i zapobiegliwy mieszkaniec z dumą zakłada wysokie gumowce i spaceruje do ulubionego pubu gdzie przy  ciemnym guinnesie oczekuje na niespełniony czas kiedy woda z rzeki zacznie się przelewać mu wpierw przez gumowce a następnie przez brzeg kufla. Nie pomny tego Tay  natomiast owija się za to jak pasemko mgły wokół Kinnoull Hill  i płynie sobie spokojnie  do zimnego Morza Północnego zostawiając przestraszone Perth w gumowcach i  kamaszach.

Miasto to jest    bardzo spokojne i znakomicie zorganizowane .  To tu najwięcej na świecie wydaje się na materiał odblaskowy do produkcji odzieży ochronnej i sygnalizacyjnej.  Miasto piękne... i dla ludzi. Życzliwe i tolerancyjne. Ciekawe tylko kto i dlaczego w przyszłości będzie mi z fury odrywał systematycznie boczne lusterka?  Tolerancja z życzliwością  jest  tu spleciona jak dwa rzędy fagus sylvatica we włoskim  Italien Garden w niedalekim Glamis. I  nie będzie tego w stanie zmienić pewien  inteligentny Szkot z Rosjanką nie płacąc za półtoramiesięczną  pracę przy spiralnych schodach.  Aprobata  mieszkańców dotyczy zarówno ubioru jak  i   otyłości ,  niepełnosprawności,  starości  i  emigracji. To nie obcy widok par  trzymających się za ręce i spacerujących  po parkach i ścieżkach wokół Kinnoulla Hill,  depczących do kościoła, biegających dla zdrowia wzdłuż  rzeki,  o ile nie ściskają się czule i namiętnie mimo wszystkich odcieni szarości we włosach.  Po wyjściu z kościoła już  nie trzymają się za ręce. Gdzie indziej na świecie dwóch całujących się staruszków ( on + ona  )   na chodniku  spotka się z  normalnym odbiorem przechodniów? A gdzie indziej na świecie   dwóch bawiących się  ( on + on ) pluszowym miśkiem społeczeństwo z historii słynące paleniem tzw. czarownic nie  doprowadzi do linchu?

Życzliwość mieszkańców  niekiedy bywa iście kłopotliwa.  Zapytać  na przykład dyspozytora ruchu na bas station o możliwe  kombinacje połączenia autobusowego między powiedzmy Perth a  Fort William i przeżyć zakończenie bez przewrócenia się ze zmęczenia pod rozkładem jazdy, graniczy z cudem.   Innym razem, uwierz,  zapytany o cokolwiek przypadkowy mieszkaniec, wywierci ci dziurę w brzuchu zanim  wszystkiego się o tobie nie  dowie,  włącznie z tym gdzie zostawiliśmy kota, czy w górach to też gdzie indziej może być  śnieg?  Gdy trafi na płodnego rozmówcę zamęczy na śmierć,  chyba wcześniej pies da mu do zrozumienia iż   pora wielka podlewać już drzewka.   A przyznać trzeba, że psy tu  zapomniały chyba o szczekaniu i  kwiożerczym gonieniu za królikami w parkach i na skwerach. No usłyszeć  tu ujadanie i walkę psów jest niemożliwe po prostu.

Perth choć małe, ale nie za małe, ma jednak własny port rzeczny i własne  gazety, których nikt nie czyta w Londynie ani w Trzcinicy a ich  ilość przeraża miłośników drzew i daje spore  zajęcie w recyklingu. Zintegrowane miasto można wszędzie szybko dojść na nogach jednak nie odmówiło sobie komunikacji miejskiej, a jakże? Sprawia wrażenie jakby wszyscy doskonale się znali i wszystko o sobie wiedzieli.  Niektóre wiadomości,  te szybsze od światła,  wyprzedzają  nawet same fakty.    Między  muzeum Fergussona a rondem Marshall Please   z Tay Street, można w tym miejscu zaryzykować stwierdzenie, że skrzyżowania w tym buńczucznym kraju są w mniejszości drogowej z przewagą rond, jest  brązowy akt kobiecy. Dość selektywnie potraktowane ciało kobiety. Ucięta głowa i ręce.  Przód odlewu bardzo naturalny jak na warunki  wykonania w takim materiale, ekspresywny i bez zaskoczeń można rzec lecz za to treściwy. Natomiast tył, co może zdziwić:  z  guzem na łączeniu dwóch różnej wielkości  pośladków z plecami. Dziwić się należy wszak postać kobieca może odwracać uwagę kierowcom i powodować zagrożenia w ruchu jednak z czymś takim nie ma tutaj do czynienia. Całkiem niedaleko od tego zimnego, kobiecego piękna, na głównym deptaku handlowym  w Perth kolejny przykład rzeźbiarskiej sztuki,   dwie naturalnej wielkości postacie męskie o jasnych i wyrazistych, odmiennych osobowościach, odlane metodą skorupową w brązie.  Splecione stalową, srebrną  obręczą.   Jeden z nich uśmiechnięty, zadowolony z siebie oparty beztrosko o obręcz jest grawitacyjną przeciwwagą dla drugiego z  niewidomym i , niezłomnym parciem wytrwałym do przodu, mimo bólu. Personifikacja i symbolizm  pracy i wyzysku splecione w jednym tanecznym kole życia i cywilizacji. Za to niedaleko na tym samym deptaku znaleźć można i posiedzieć obok brązowego odlewu kobiety na drewnianej ławeczce, nieco dalej w stronę Tay. Jest ubrana… i z  głową. Siedzi jakby w skupieniu, zaprasza do zajęcia miejsca obok, lekko uśmiechnięta prawie jak Mona Lisa, z zamkniętą książką na łonie. Choć prawdopodobnie oczytana co  widać,  nigdy nie podejmuje zbędnej dyskusji. Nikt nigdy nie słyszał też by kłóciła się, czy waliła po łbie książką, niedouczoną  w języku jakąkolwiek  porażkę edukacyjną. Podkreśla  wagę słuchania i milczenia w rozmowie. Ta z widoku  ciepła kobieta z książką, która i w czasie przykrej pogody zawsze ma cierpliwość, uśmiech i chęć zaproszenia dla wszystkich,  ma niestety gołe stopy. Czyżby chciała w ten sposób powiedzieć jakie profity się obiera  za pisanie i zbytnią spolegliwość?  Pozwala usłyszeć miarowe, systematyczne, ponad czasowe bicie dzwonów z pobliskiego kościoła, które jakby oderwane od toczącego się wokół życia z uporem maniaka przypominają o tym, że oprócz rzeki, która tu niedaleko, czas płynie i mija życie, to trzeba będzie jeszcze  nasmarować kiedyś łożyska mechanizmu kołysania dzwonami bo czas płynie, mija życie i z czasem dzwony nie bacząc na nic spadną sobie tak po prostu jakby przestało im się chcieć dzwonić.

Tak więc  Perth to istny Eden, gdyby jeszcze  tylko zaspy,  gdyby jeszcze plaże soczyste słońcem ...



Poniedziałek to gwałt zadany samemu sobie zaraz po niedzieli. Początek wspinaczki. Zawsze planując wejście na szczyt góry wiem, że będę miał do pokonania nie jedną lecz dwie, dwie z nich choć takie same to jedna od drugiej gorsza. Pierwsza to ta we mnie, góra lenistwa i niezdecydowania z suchą i  ciepłą kołderką wraz z przymilną  poduszką.



Pierwszy dzień w nowej pracy. Wstać rano i rozpocząć tygodniową wspinaczkę właściwie  nie powinno być trudno wszak czyste i morskie powietrze, które  świetnie dotlenia w czasie snu powinno szybko powodować zapomnienie o śnie i nocy. Trzeba  tylko kopnąć kołdrę i... gotowy do walki.  Hm?.. tylko kopnąć  zaprzyjaźnioną  przez noc  kołdrę.  Wcześniej lepiej sprawdzić czy nie jest to życzliwa sąsiadka.   Pamiętać należy,  że nie wolno kopać, leżącego tym bardziej  ani w brzuch nikogo.

Słoneczny poranek w szkockim   Perth nad Tay.  Nad zalesionymi wzgórzami z Kinnoullem wschodzi słońce codziennie w czyste nieba- dni i rozpoczyna swoją drogę od wyjścia spoza ściany zalesionych wzniesień do ukrycia się  za Saint  Mary Magdalene”s.   W ostatnich dniach sierpnia kolejnego roku to prawie norma wyjątkowo pięknych dni na taką pogodę.  Słońce daje tyle uroku miastu i ludziom. Miastu przebarwionemu wręcz zielenią, nasyconemu parkami i  wiszącymi wszędzie bukietami kwiatów i zadbanych z troską pól golfowych. Gdy tylko zaświeci słońce miasto wtedy zakwita i weseli  kolorem oczy. Naprawia ducha i go wznosi.

Oto wstałem.  Wiem, że to nic wielkiego.  Chociaż...  Kto wie… ?  Jak ja wstaję to jest to przecież jakieś wydarzenie na świecie w skali każdego poranka. Nieodnotowane wprawdzie w prasie, niezarejestrowane  żadną  kamerą a przecież jakość tam ważne?  Kawusia, mleczko ( krowie, owcze, kozie? Kto to wie, końskie rozpoznaję) ząbki,… a jakże, piżameczka w kosteczkę, termosik, śniadanko, kluczyki. O! bym  zapomniał  dwóch baterii do wkrętarki, karty magnetycznej- przepustki, ładowarki do komórki, coś słodkiego,  no i przecież  narzędzia,  najlepiej  wszystkie jakie dziś będzie użyć trzeba. Ale  weź tu  chłopie przewidź  co masz  rzeźbić?  Jeszcze buty z metalowymi czubkami, kask, kamizelka sygnalizacyjna, okulary, pas na narzędzia, nie zapomnij o spodniach bo spodenki, wiesz o tym   dobrze, masz podejrzane  no i  proszę mi powiedzieć czy William Vallace musiał o więcej rzeczach pamiętać gdy przygotowywał się do zwycięstwa nad obecnymi  przyjaciółmi z sąsiedztwa …?

A nauczycielom potrzebny jest tylko długopis i  jak się „porzondnie” mają, no może dwa: z czerwonym do ocen.

W końcu wychodzę jakbym odkleił się od ściany. No i wio. Średniowieczna fura, wierna jak pies, czeka pod chmurką na codzienny spacer. Volvo 440,  rocznik ? Lepiej nie pytać, w każdym razie po ostatniej wojnie z Germanami wypluła ją fabryka. Miała kiedyś  z każdej strony takiego  samego koloru lusterka sterowane czterema silniczkami do czasu aż waleczni potomkowie Piastów lub Piktów w drodze przekazywania sobie pozdrowień nie odłupali je od całości.   Pali na pierwszy raz,  bez wystrzału.  Procedura zapalania  podobna do uruchomienia Airbusa  a z tyłu i wokół..? niebieska chmura  jakby paliła się co najmniej fabryka tworzyw sztucznych.  Jeszcze tylko zetrzeć z dachu dżipies, tym razem to chyba była wrona? Szczęście wielkie -  zamknięty  szyber dach  bo  przestrzenny, rzadko śmierdzący  penetrator  zakończyłby wtargnięciem do środka.  Nie znoszę w rękawiczkach  trzymać drążek  zmiany biegów i  sterować   skrzynią.

Myślę, że to chyba jednak  nie była wrona…a tej porze one ? raczej mewa a to to     takie  małe i nieczarne  przecież wcale…

Samochód trzeba niekiedy pogłaskać, zwłaszcza te starsze roczniki i powiedzieć mu czule – Ale ty masz kopa mój kochany, oczywiście jak jest paliwo, bo jak nie to pchamy, prawda?  A  i on jakoś taki dziś bardziej wytrwały jakby mu lepiej i  był wyspany.

- Do roboty…   do roboty ciemna maso - mówię sobie w poniedziałek, zwłaszcza rano.   Boli,  boli a no dobrze. Dobre mięso  a  się  soli. Stal hartują zimną wodą.  To nic, że  boli, edukacyjno-narodowa porażko, bo   jak boli to cię  nie osłabi. Dawaj, dawaj rycerzu,  czy ktoś mówił, że na emigracji będzie łatwo..?  Wtedy w  taki ranek mając ikrę we krwi już nie pijam kawy.

Pracując czuję się podobny do lumbricus terrestris, która nieustannie przeżuwa ziemię.    Jestem dżojner. Załapałem się do pracy.  Nie żuję w czasie lunchu tego samego co ona. Jednak dostrzegam pewne podobieństwo  między nami.  Swoją drogą  ciekawe czy  ona robi sobie przerwę na lunch? Czy ona robi sobie coś na  lunch? Nie, ona nic nie robi,  ona tylko żuje.  Każdy dżojner przepuszcza przez swoje ręce ogromne ilości materialstwa , różnej maści, na  wykonanie ścian, sufitów,   podłóg i obudów. Naprawić w nich fragment, wstawić, skompletować drzwi i okna , ustawić meble, zabudować obudową rury, zbędne, wystające elementy, złożyć i rozłożyć aluminiowe ruchome rusztowania  i tak dalej,  i tak dalej. Zawiesić, skręcić, skrócić , uciąć, podeprzeć, wywiercić , zmierzyć, przybić, dopasować, rozkręcić, skleić, rozkręcić albo zdemolować, bywa i tak, że coś nie wyjdzie i się sp…. li,   a  do tego potrzebne było, no właśnie ile  wkrętów? Tyle, że wątpię czy  latem na Mazurach więcej jest komarów?  Ile  metalowych profili, gwoździ, płyt gipsowych, kołków rozporowych, drewnianych krawędziaków, gwoździ do strzelania, klejów, lakierów, sklejki, silikonów,  wełny mineralnej,  zszywek…    no nie ma co już dłużej wymieniać przecież tu nie biendkiu.  Przez ręce codziennie  przepuszczam  te wszystkie żelastwa, drewno i mazie…oj,   gdzie by to wszystko dało się pomieścić ?..

Lumbricus terrestris, która nieustannie przeżuwasz  ziemie,  mam nadzieję, że nie masz mi za złe tego porównania?

Moja bryczka lśni jak angielska klacz przed gonitwą. Teraz sunie taka umotywowana i zgrabna bez jakichś zgrzytów w słonecznym poranku.  A dymek z rurki jak wstążeczka gimnastyczki faluje z tyłu ku mojej radości. Ranne słońce pełznie nad Kinnoullem  w codzienną wędrówkę. Zwinne czyszczarki  zamiatają z chodników i jezdni pozostałości po weekendowych libacjach.  Prawie puste piętrowe autobusy  (kierowane nawet  przez panie)  wyjeżdżają na miasto oraz do sąsiednich miasteczek i  wsi z nadzieją, że po drodze ktoś może do nich wsiądzie.  Wokół dworców jeszcze nie-podróżni śpieszą biegiem nadrobić swoje spóźnienia. Pracownicy budowlani w odblaskowej odzieży oczekują na chodnikach swoich busów a na rowerach młodzi mieszkańcy z przewieszonymi przez ramię pomarańczowymi torbami dostarczają codzienne periodyki do domów, dorabiając sobie tym samym do kieszonkowego. Poszczególne arterie życia Perth i autostrada  zaczynają swój rozbieg i życiowy rytm.

A na czystym niebie w bezwietrzy ranek  mały koszyczek, wiklinowy- bodajże- wisi pod wielkim brzuchem jak gruszka i ciśnie mu w otwartą gardziel strumień ognia co jakiś czas. Nie wiadomo po co i na co?,  wygląda jakby ją grubą, strasznie grubą, nienawidził. Mimo tego nieporozumienia i tak tkwią w powietrzu razem bez jakiegokolwiek rusztowania, wspornika, podpory, czy słupa. Dziwne, no nie?  Nawet razem udaje się im powoli przesuwać będąc zawieszonym na niebie. Balon z koszem, jeden bez drugiego żyć im niepodobna.

Dojeżdżam po mojego kumpla. Przypadek sprawił, że mam pracować w teamie wspólnie z Jonasem, Litwinem. Tak zdecydował  może los, przypadek, szczęście albo nieszczęście albo sam Najwyższy, nie wiem. Czas pokarze jaki to będzie zespół. Przyjechaliśmy tu trochę za późno bo mieszkańcy szybko czyli dokładnie po dziesięciu latach  uporali się już dawno z budową parlamentu. W kraju każdy z nas miał  nie jedną firmę i nie jedno bankructwo za sobą. Mamy być jak  dzień z nocą, koszyk z balonem i stanowić dobrą, zwartą całość. Dni i doby bywają różne więc z tym zespołem może będzie podobnie. W trakcie  powitalnej rozmowy przy papierosie  koleś wydaje  mi się  człowiekiem normalnym, praworęcznym,  o niezwykłej precyzji i oszczędności. Zarówno  czasu, słów jak i swego wysiłku. Czegokolwiek. Przekonuje mnie o tym jego ekonomia prostych ruchów, mimika  i sposób konstruowania wypowiedzi. Rozmawiamy trochę przed wyjazdem do pracy. Ukończył ekonomię na litewskim uniwersytecie. Prowadził później własną piekarnie na Litwie za pieniądze sponsora i własne,  w której bardzo dobrze zarabiano, oczywiście, że czarny, ciężki by zapewnić poczucie sytości pracującym z dala od domów, tradycyjny, litewski chleb. Chwalił się, że dobrze zarabiano też u niego  na miesiąc.  Ale kto by na jego miejscu mówił inaczej?  Wielkie markety wyparły go z rynku a zatrudnionych bez wyboru po zamknięciu piekarni, zatrudniły u siebie na niższych pensjach. Nie ma strzaskanego młotkiem lewego kciuka. Ma równy i zdecydowany krok jakby krok chodzącej skały. Od razu daje mi poznać a może tak tylko mi się   na pierwszy rzut oka wydaje, że  wyraz  jego surowej i kamiennej twarzy będzie zewnętrznym obrazem jego uosobienia. W rozmowie nie udało mi się go nawrócić na polski żytni  chleb. Opowiadał, że starsi ludzie oraz jego ojciec i dziadek nie lubili Polaków bo niby coś z  Wilnem. Nie mogą tego zapomnieć. Podczas rozmowy przygląda mi się badawczo i kieruje wzrok na mój prawy kciuk. Na nim  widać ślady  pięciokrotnego uderzenia młotkiem i wwiercenia się wkrętu pod paznokieć. Nie wzrusza go moja dramatyczna opowieść połączona z demonstracją kciuka w opłakanym stanie.   Od wieków kotlet schabowy panuje w mojej świadomości, u niego natomiast cepelinai z ziemniaków i nie potłuczonego mięsa. Nie da się jej ponoć nauczyć. Jak jego piekarnia padła rozliczył się ze sponsorem a  za swoje pieniądze zarobione również na wymianie towarowej z Polską i mieszkańcami Syberii zdążył  postawić dom. Duży z domkiem letnim i zapleczem gospodarczym, na dużej działce w małej wiosce niedaleko dużego miasta. Teraz się tylko martwi by wody z roztopionej Antarktyki nie zalały mu podwórka.

Stoimy pod jego przyczepą campingową, w której mieszka na szkockiej ziemi od dosyć dawna. Z warunków zamieszkania jest zadowolony bowiem rano przyczepa stoi w tym samym miejscu co wieczorem z czego bardziej cieszy się chyba jeszcze listonosz.  Wychodząc z niej każdorazowo nie przeżywa szoku klimatyzacyjnego.  W pewnych okresach nie będzie korzystać z  lodówki, kiedy indziej znów szybko wysuszą mu się skarpetki i nie musi podgrzewać  herbaty - Tak sobie pomyślałem.

Rozmowa przed jego ranczem trwa już zdecydowanie za długo. A czas biegnie i w miejscu nie stoi. Za to my tak już z dwadzieścia minut a rozpoczynamy o ósmej, musimy  się śpieszyć.

Przesiadam się do jego samochodu. Starszy, kiedyś myślałem, że nic starszego od mojej bryki nie kręci się po drogach z wyjątkiem  historycznych a tu proszę  taka pomyłka. Jones samochód prowadzi spokojnie, tak spokojnie jakby wiózł akrobatów na dachu w trakcie popisu.  Wyprzedzają nas prawie wszystkie samochody. Jones nie potrafi znaleźć sobie właściwego utwory do słuchania. Coś go niepokoi. Wreszcie Celin Dion uspokaja sytuację i przypuszczam, że będzie mu się podobać długo, może nawet stanie się   jego ulubioną piosenkarką.  Już myślałem, że muzyka i osoba wykonawczyni  rozluźni go jeszcze bardziej i  odwróci  uwagę od sytuacji na drodze. Nic podobnego. W pewnej chwili, na krótko, zaniepokoił się, odwrócił wzrok tak jak to czyni  robot całym korpusem, wyprzedzał nas dżip z dwa razy większą  przyczepą z tyłu. Wyczułem w nim lekkie zamieszanie.  Starałem się go pocieszyć, że to przecież nie rowerzysta ani nikt z taczką.

- Co oni tam wożą w tych zamkniętych i nie całkiem szczelnych przyczepach? Zapytałem głosem pokornego głupka unikając zadanie pytania zasadniczego.

- W tej akurat wiozą konie.- odrzekł z taką pewnością jakby znał wszystko najlepiej- Ale też mogą wozić psy, ślimaki, karaluchy i koguty po niedzielnych wyścigach. Tak!.. to na pewno z wyścigów. Odparł zdecydowanie  głosem nie pozwalającym na zwątpienie mój dobry sojusznik spod Grunwaldu.

W międzyczasie samochód z przyczepą powoli wychodził przed nami. Z niedużego bocznego otworu w  przyczepie wystawało coś takiego obślizłego, okrągłego z dwoma otworkami, z których w każdej chwili mogła się wydobyć mgiełka pary. I tak  dżip powoli znalazł się przed nami zajeżdżając  prawie drogę.  Między drzwiami z tyłu w szczelinie między nimi wystawał sobie skręcony jak w  małpie netu ogonek tego samego właściciela co szczegół z dwoma mającymi parować   dziurkami.

- Wyścigowy zawodnik? - Pomyślałem podczas jazdy - A jedzie do rzeźni, hm a to ciekawe.

Mimo wszystko przyjeżdżamy do pracy przed czasem. Całkiem nowa praca. Jones wypala papierosa startowego i ma jeszcze czas na zmianę obuwia. Na czas jazdy samochodem ma na sobie kapcie szaro-granatowe, filcowe, rękodzieło zaiste własnej roboty, lewy i  prawy taki sam . Widzę, że nie znalazłbym takiej  drugiej  pary w zjednoczonej Europie a kto wie czy na całym świecie? Chciałem nawet zapytać czy nie zrobiłby i dla mnie ale przypomniałem sobie znów Grunwald i czym myśmy tam tak dzielnie walczyli.

Ruszamy zdecydowanym krokiem z parkingu na teren budowy. Zabieramy nasze laptopy, czyli skrzynki z narzędziami. Przecisnąć się przez obrotową bramkę wejścia nie będzie łatwo zwłaszcza, że moja czarna, ogromna wyciąga mi ręce do kolan. Jego za to mała, szara, lekka i mógłby z nią  tańczyć opanowanego ponoć  twista. Chwalił się podczas drogi ukończonym kursem na akordeon i tańca. Na co mu nie byłem dłużny i rzekłem:

- Wiesz  a ja wygrałem konkurs piosenki radzieckiej w Zielonej Górze zaraz po wojnie. -     I tak idąc z trudem zatrzymujemy się. Kładziemy skrzynki narzędziowe na suchą, glinianą ziemię trzymając poziomice pod pachą  i piły do cięcia w drugiej ręce, pewni siebie, przed  offisem budowy jakbyśmy byli na wojnę  zwerbowani.

-  Pójdę ja  do toalety zobaczyć co tam  nowego? - Powiedział Jonas. I jak powiedział tak zrobił. Wrócił po minucie. Za nim wyszedł menadżer w białym kasku. Jak się  później na spotkaniu okazało namiętny zwolennik w stosowaniu ostrych  musztardowych sosów.

-  No i co tam? – zapytałem go po powrocie.

-   Bez maski nie wchódź.  3 : 0 dla Celniku- odpowiedział przeczytawszy toaletowe grafitti. - W temacie sex , tak jak wszędzie – Dodał.

- A wiesz, wydaje mi się to niesprawiedliwe, że to faceci muszą płacić w burdelach  za obopólną  przyjemność – kontynuował -   Czemu tym się nikt nie zajmie?- Jones zrobił posępną minę.

- No wiesz -  Odpowiadam niosąc dalej swój ekwipunek narzędziowy - Jak tam wchodzisz to znasz reguły więc po co wchodzisz jak nie znosisz reguł chcesz być Lenin? Babeczki oczywiście, że mają w tym swoją przyjemność, ale czemu   do niej  się przyznawać nie lepiej udawać, że się ciężko pracuje? Wtedy należą się pieniądze. A tak w ogóle to kto miałby się tym zająć formalnie, instytucja kobiet czy mężczyzn? Czujesz solidarność płci?  Tu mamy raczej taki układ: jeden się wstydzi, że płaci a drugiej wstyd, że bierze.  Neutralny byłby tylko tranwescyta, trochę ich przybywa więc może kiedyś?  Uspokoiłem temat na razie gdy tak szliśmy wzdłuż kolejnych kontenerów offisu.

Jak to na nowej budowie bywa wpierw udaliśmy się do pokoju szkoleń. Może było nas tam wszystkich, ja wiem... z pięciu?   Szkolenie dotyczyło  przepisów bezpieczeństwa na terenie budowy. Prowadził je młody Szkot o twarzy nie typowej dla jego nacji  bez  tatuażu, piegów,  bardzo mało mówił i  był nie-miedziany. Ten sam, który dał znać o swej preferencji  musztardowej w toalecie Jonasowi a teraz tylko nas w tym raz i na krótko utwierdził. Grupie puścił wideo z komentarzem w języku angielskim.  Później dał teczkę przetłumaczonych dokumentów,  z których ostatni należało podpisać.  Taka sobie teczka z foliowanymi kartami. Przeczytałem pierwszą kartkę , zgłupiałem. Wziąłem następną: to samo. Nie  kumam.

- Jones zobacz, przeczytaj co mi dali …

Zwróciłem się do niego.  On doskonale zna język polski z czasów wymiany handlowej, międzynarodowej, na poziomie targowisk.  Posługuje się nim jednak tak, że nie potrafi wyrazić odczuć i emocji. Zobaczył przez ramię teczkę z zafoliowanym tekstem  instrukcji. Przysunął  bliżej, zmarszczył jeszcze mocniej czoło nad brwiami i nie bacząc na  instruktora zarechotał apetycznie śmiechem.  Można było wyczuć, po chwili, w salce dość kłopotliwą sytuację  Odsunął od siebie otwartą teczkę  na stronie gdzie przerwał czytanie. Na kartce A-4 dużymi drukowanymi literami niebieską wyraźną  czcionką widniały poważne słowa instruktażu :

*  Skuteczny wóz parking jest zaopatrzony w umiejscowienie i dostępny przez ten zniżyć brama z dziedzic ulica. Dostęp do umiejscowienie jest przez ten wydać brama przy ten zabezpieczenie wydział

*  Skuteczny musi być znak w i na zewnątrz ten zabezpieczenie wydział   Pozostało już tylko podpisem przekonać wszystkich, że wszystko rozumiemy i wszystkie  nieszczęścia bierzemy na siebie.  Na koniec prowadzący szkolenie rzuca od niechcenia przed nami zdjęcia. Makabryczne. Na samym wierzchu:  ludzka cała dłoń, wszystkie cztery palce na swoim miejscu i kciuk. Wszystkie….   tylko, że bez skóry.

Wchodzimy  na teren budowanej szkoły. Od razu rzuca się w oczy porządek i spokój. Mamy do wytyczonych na podłodze obrysów  pomieszczeń stawiać do samego dachu metalowe konstrukcje  ścian  i następnie przykręcić do nich gipsowe plasterboardy.  Nihil novi jak ktoś przed nami powiedział. Pracujemy w dużej przestronnej i dobrze oświetlonej hali, do której wlatuje światło  przez świetliki w dachu. Jonas ustawia rusztowanie ponieważ ściana będzie dość wysoka na około cztery i pół metra.

- Daj ja ciebie pomierzę. - Powiedział ze scaffo Jonas.

- Czyżby chciał mi zrobić trumnę? – Pomyślałem.

- Każda będzie druga.- Powiedział kiedy  brałem długie metalowe profile i kierowałem się do piły by  je skrócić. To jakieś dwadzieścia metrów drogi między poukładanymi materiałami .  Poprosił o przycięcie kilka tej samej długości metalowych profili.

- Każda będzie  druga  – Powtórzył dla pewności jakby nie dosłyszał tej dziwnie powiedzianej prośby.  Na krótko przed dotarciem na miejsce cięcia daje się słyszeć z hali głośne:

- Kurwa mać - I  z  trzaskiem na betonową posadzkę wali się coś ciężkiego. To głos  z miejsca przy ścianie. Tam jeszcze przed chwilą tańczył z oknem  nie mogąc go właściwie osadzić  ktoś z okolic  prawdopodobnie Podhala.

- No to mamy kumpli - Pomyślałem.

Przecinam profile. W całej ogromnej hali to jedyny jak na razie hałas niszczący błogą poniedziałkową ciszę i wracam z powrotem. Jonas czeka  na  materiał.

- Śmierdzi, śmierdzi. - Słychać głośno. Słyszę z kierunku gdzie stoi grupka gawędziarzy na budowie. Jeden ze stojących z rękami w kieszeniach po zwróceniu na niego wzroku skromnym, podejrzliwym uśmiechem daje potwierdzenie, że nie wstydzi się tego co powiedział głośno a usytuowanie rąk zaświadczyć ma o roli i pozycji społecznej jaką sobie tu wyrobił i przypisuje.   Odczułem,  że jest ono kierowane pod moim adresem i odebrałem je jako ostrzeżenie: o niezaakceptowaniu.

Montujemy kolejne ściany i praca przebiega rytmicznie z przerwą na brejk i lancz. W końcu przychodzi upragniony koniec pracy w poniedziałek. Niesiemy swoje  laptopy i pakujemy je z powrotem do samochodu. Kolega oczywiście wciska się w swoje filcowe papcie, pozostawiając robocze buciory w bagażniku ze stratą dla środowiska naturalnego.   Moje buty, za co nie dziękował,  zostały na swoim miejscu. On ledwo  się wciska w fotel z wielkim sapaniem i marudzeniem. Już za chwilę stęka a to nóg nie idzie wyciągnąć, a to za wysoko siedzi i bredzi, a to mu szkocka muzyka szkodzi i tak dalej i tak dalej… a ja tak sobie nerwowo    kombinuję, że  gdyby nie dbałość o pokój na świecie  i dobrosąsiedzkie stosunki z jego krajem to najchętniej zasiadłbym za kierownicą a jemu kazałbym  iść pieszo.

Przesiadka pod jego karawanem nie trwała długo. Myk, myk i już sam trzymam kierownicę mojej ukochanej babci. Pogoda utrzymała się do popołudnia co istotnie ponoć przeczyć ma  wszelkim regułom.  Podjeżdżam pod okienko mojego probostwa,  do chatki,   po relaks i nastrój.

- Co na obiad ? kupiłeś chleb po drodze? no... piwa nie ma w domu– mamroczą oderwani żywcem od netu moje dwa cienie. No cóż -myślę- zmiana dekoracji- Teraz kolej na kucharza. Wcielam się więc w nową rolę i zaczynam usuwać piramidę naczyń w zlewozmywaku. A cienie po grze wstępnej w necie znów przykuły się do szklanych okienek na świat.

Jeszcze z jakieś półtorej godziny i sobie słodko pomyślę o relaksie w spotkaniu trzeciego stopnia z moją  podusią.

  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media