Go to commentsO człowieku, który nie pozwolił mi gwizdać w pracy (cz.3)
Text 13 of 18 from volume: Opowiadania
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2014-09-30
Linguistic correctness
Text quality
Views2658

- To czemu jej nie zabił ? Odparł szybko i bez zastanowienia Jones mocno wzburzony.

- Czemu tak mówisz ?- Zapytałem.

- Miałby wtedy sprawiedliwy wyrok- Odparł.

- Dziwne to jest w tym kontekście, że Irlandczyk za zgwałcenie Polki dostał tylko dwanaście. Konkludowałem a on nic więcej nie rzekł już podczas tej rozmowy. Zasępił się w paleniu. Lubił smakować  w swoich myślach. Zamknięty jak konserwa białej fasoli. Jeszcze tylko chwila na dopalenie prawie peta i wracamy do pracy. Składamy aluminiowe scafo na schodach.  Wkładamy trzy podesty   i zakładamy na nie  drewniane obramowanie.  Jak już jesteśmy w trakcie pracy pojawia się ni stad ni zowąd menadżer, nad którym opatrzność czuwała podczas bliskiego spotkani z końcem obracającej się płyty. Rozmawia coś głośno z moim zawodowym partnerem,  sprawa dotyczy tylko tego rusztowania.

- Jakieś bzdury- streścił Jonas i zaczął mierzyć długość przy metalowym bimie. Później inną. I tak dalej według starego schematu.

- Zibi, która godzina? - Zapytał

- No a zgadnij, masz ginesa jak trafisz. Lubił to piwo. Był cztery tygodnie w wojsku i wyrobił sobie opinie strzelca wyborowego. Jego precyzja jest zresztą jego samotnością.

- Dwanasta czterdzieści-  odparł Jonas

- O cholercia, co do minuty, piwko  twoje skurczybyku.- Lancz a później to już z górki do osiemnastej.

- Wysok jaro, mister Zibi - Jonas wychodzi z samochodu przed swoją przyczepą kampingową z pożegnaniem  i  swoją walizeczką  narzędziową.

- Wysok jaro, mistrzu Jonas -  Odpowiedziałem Jonasowi, kiedy kierował się w stronę gdzie mieszkał myśląc już pewnie o obiedzie i leżeniu na kanapie. Krokiem ciężkim i powolnym   zbliżał  do swojego zastępczego domu.


Piątek. Już prawie na dole i pytanie -  Gdzie lepiej?


O nie mogę,  jaka ta kołdra ciężka. Poszwa się zsunęła i poplątała mi nogi. Muszę ją z buta. Tylko jak to  w tych warunkach zrobić, w dodatku tak mi się nie chce, nie chce mi się być tak dla niej okrutnym  kiedy ona taka miła . Za oknem ptasia orkiestra już po rozgrzewce. Dudni przez okno, że aż wesoło, na całego, a ja tu we wyrze jak żurek pleśnieję. Start! Nie ma się co miętolić. Krótki dziś dzień, tylko siedem godzinek  i wypłatka. Pracujemy sześć dni a płacą tylko w jednym, skąpce  skubane nie chcą odwrotnie.  Dziś mnie wieczorem czeka golonko, w pracy trochę młotkiem, trochę ziewnę, trochę  wkrętarką,  dwa razy toaletka,  może strzelę sobie z pistoletu?  Wyskoczę po materiałek i jakoś zleci. Ogolę się teraz. Nie mogę w dzień wypłaty wyglądać przecież jak diabeł z parkingu a i bryczkę na ten finansowy dzień to i   przetrzeć mi ją wypada.

- Labodiena -  Jonas łamanym litewskim wita mnie pakującego się do jego  samochodu.

- Labodiena – Radośnie odpowiadam.

- Zibi gdzie cie zawieźć -  Widząc mnie w jakim jestem stanie Jonas zapytał przekornie jakby nie wiedział.

- Zawieź mnie do pracy - Odpowiadam zdecydowanie a on odwraca głowę wraz z korpusem tułowia i pokazuje rozweseloną twarz. Nie spodziewał się tego po moim opornym sadowieniu się w fotel. Ruszył powoli przed siebie.

- No uważajże, sarna na drodze, przecież ją przejedziesz - Syknąłem ale na nim to i tak nie zrobiło większego wrażenia. Mimo to jednak przyhamował w końcu dość gwałtownie, a wtedy jego  irankiudeże z narzędziami jak określał po swojemu czasem swoją doktorską skrzyneczkę z narzędziami spadło z kanapy siedzenia na gumowy dywanik podłogi.  Nie zatrzymał samochodu.

- Zibi przez twoje głupstwa to ja mogę stracić mój toollboks, który mniem kosztuje dziesieć funtów, a powiedz ty mniem ile kosztuje warna? – I co ja mu miałem odpowiedzieć? Nie żałowałbym tak  biało-czarnej siarki, która ponoć podkrada kwokom kurczęta, ale skoczna i zwinna warna  z jasnym tyłkiem nie kradnie przecież. Joanes ani na chwilę nie oderwał oczu od widoku przed maską. Nie wiem nawet czy wybuch bomby termojądrowej mógłby to spowodować?

Jedziemy w ten,  zapowiadany na upalny dzień, w kochanym piątku, po kochane pieniążki. Na drodze nie ma  tym razem dużych okazów zwierzęcych ofiar, tylko dwa, może trzy miejsca  z   leżącym upierzeniem i naszpikowana kolcami skóra.

- Zebe, czy może możesz mniem powiedzieć czy golf to sport?- Niespodziewanie wystrzelił ze swojej dwururki Jones. Przejeżdżaliśmy  obok  zadbanego pola golfowego, równa, krótka nawierzchnia trawy z  kłopotliwymi w grze miejscami na oczka z piaskiem, wysoką trawą, małe góreczki  i dolinki , dało się zauważyć przez szyby samochodu. Większości to męskie osobniki z torbami na barkach. Oprócz tego  ciągną  lub pchają wózek z kijami przemieszczając się po uderzeniu za białą piłeczką. Wszystko tak subtelnie i z gracją zrobione.

- Wygląda to jak spacer na świeżym powietrzu. Nie widzę w tym sportu. Gdybym nie wiedział, i gdyby w pobliżu było lotnisko to pomyślałbym, że to emigranci  maszerują na targ w Errolu lub jadą do domu.- Odpowiedziałem mu.

- Czy to jest sport ? - Zapytałem głośno jakby samego siebie - A co nim nie jest? Nawet sex może nim być jeśli tylko wymiana prezerwatyw zmusza cię do częstego wycierania potu z czoła. - Dodałem.

Jonas chciał coś powiedzieć. Uciął w pół słowa nie spoglądając w moją stronę.

- Powiedz ty mnie, Zibi, czy są ładne Szkotki?- Po pewnym czasie zapytał znowu.

- Szkoci, to mądry naród, oni całą piękną płeć trzymają po domach,  a na  chodniki wystawiają te do schudnięcia. Nie ma co się im dziwić, tyle tu obcych, sam wiesz…? - Nie dowiedziałem  się nigdy, czy wie ?

I tak  dotarliśmy przed szkołę gdzie już stał srebrny mini-bus  mojego szkockiego przyjaciela.

O zgrozo! I diabeł się ogolił,  nie ma już postrachu na parkingu.  I  ptaków  jakby przybyło.

Można nie znać kolejnego dnia w tygodniu, ale piątek to wyczuwa się bez problemu. Wygląda to tak jakby wszyscy byli  sprinterami  na setkę i kręcili się wokół dołków startowych, które są dla wszystkich widoczne jednak zachowują się tak jakby je ktoś ukradł. Podobnie jest zresztą z poniedziałkiem, tylko że wtedy  też wszyscy się kręcą w kółko z myślą  jakby byli już za metą   a nie przed.

Mamy już zrobioną konstrukcję, dziś tylko przykręcanie płyt. Pełne baterie prądu, że aż się w nich przez styki energia wylewa. Prosta robota jak świński ogon.  Z boku całkowicie nieprzydatne,  na razie, stoi nasze scaffo.

Zajęci i pochyleni nad podłogą nie zauważamy przyjścia anioła, stróża bezpieczeństwa na budowie, behapowiec. Stanął  i zaczął udzielać pożytecznych wskazówek. Zbyt szybko mówił jak dla mnie. Domyśliłem się, że mamy zakładać obramowanie podestów by narzędzia nie spadały na podłogę. Ok, nie ma  sprawy i obramowanie  wędruje na niepotrzebne nam wcale scaffo.  Poszedł, a my kontynuujemy swoje wcześniejsze zajęcie. Niczym nie zakłóceni stawiamy kolejną ścianę aż do breaktime. Nie należy oczywiście spać pod ścianą w pracy, ani jej podpierać o tym wszyscy doskonale wiedzą. Ręce w kieszeni lub  złożone razem z tylu mogą mieć tylko menadżerowie. Tak robić by nie robić i wrażenie pozostawić, że się ciężko pracuje to istna sztuka ukrycia lenistwa. Problem w tym by znaleźć  właściwy poziom zdematerializowania własnego ciała w oczach nadzoru skłonnych zaakceptować tą sprytną grę pracownika.

I zupełnie nieoczekiwanie przy prawie skończonej ścianie dzielącej windę i klatkę schodową zrobiło się gorąco. Anioł stróż, nad którym opatrzność czuwała podczas obrotu zielonej prawie trzymetrowej płyty pojawił się jak ptasi drapieżnik w towarzystwie nieznanego osobnika. Ów osobnik o miedzianych włosach, z piegami na twarzy, kolczykiem w pępku, którego nie widziałem  i tatuażem na  prawym przedramieniu krążył wokół  naszego spokojnego scaffo z rękami w takiej pozycji jakby miał z każdej strony po jednym siedmiostrzałowym colcie. Nerwowy albo oparzony, trudno go przewidzieć co go tak zjeżyło. Nie posiadał identyfikatora ale jego zachowanie miało nas przekonać, że jest nimi obwieszony wszędzie, nawet tam gdzie ich nie widać. Krąży i krąży.  Tymczasem Jonas wstał leniwie z podłogi i podszedł do scaffo. Stanął obok tego, cudem uratowanego przed operacją plastyczną twarzy, menedżera. Górował na wszystkimi i wszystkim, z wyjątkiem scaffo, wzrostem, posturą,  spokojem  i pewnością.  Latający wokół rusztowania złocisty jastrząb z kolczykiem w pępku, przybierał niekiedy postać krążącej groźnie, z opuszczonymi skrzydłami,  nastroszonej kwoki. Jones jakoś kurczątka mi nigdy nie przypominał a   zwłaszcza w tym momencie. Kowboj  wymachiwał rękami,  wyraz twarzy miały nas przekonać, że nie przyszedł na żarty. Jonas długo nic nie mówił, kiedy tamten wrzeszczał i krzyczał, co tym trudniej mi było zrozumieć. Kiedy opadły go już wody, Jonas spokojnie, równo i klarownie zaczął swoje. Nie ruszał się z miejsca, ani nie wypuścił przed siebie dużych i ciężkich ramion zakończonych pięściami w kierunku krzykliwego osobnika. Mówił taktownie pojedyncze słowa a przy tym śmiał się tak odważnie i soczyście prosto w twarz temu idiocie, że w pewnym momencie poczułem coś jakby dumę z Litewskiego sąsiedztwa. Tyle hałasu o nic. Całe zawirowanie jak się szybko zaczęło tak i szybko się skończyło. Małe tornado podobne do powietrza ze spuszczonej dętki.

- O co chodzi? – Zapytałem po chwili mojego historycznego bohatera spod Grunwaldu.

- Powiedział, że otrzymałem dziś kilka poleceń i że je nie wykonałem.

- A ty co na to ?

- Powiedziałem, – Ciągnął Jones -  że otrzymałem tylko jedno oraz to, że niemądrych poleceń się nie wykonuje.

- Święta prawda – Zakończyłem to co miało mieć dopiero początek. Powiało grozą. Ręce nam opadły z niechęci. Tak aktywni codziennie i niezarażeni stwarzaniem pozorów pracy teraz wyraźnie manifestowaliśmy coś innego. Praca ma swego ducha. Wypełnia go poczucie otrzymania wynagrodzenia przede wszystkim. Jednak to nie pełny obraz prawdy o niej.  Przecież nie płaci nikt co chwila. Często pracodawcy wykręcają się od zapłaty wynagrodzenia więc należy znaleźć inny pozytywny pierwiastek motywacyjny do wysiłku w każdym ułamku sekundy. Pracę trzeba lubić. Lubić,  umieć ją wykonać, chcieć coś zmieniać wtedy satysfakcja jest spełnionym  warunkiem uduchowienia pracy. Po całym zamieszaniu nie umieliśmy się pozbierać i dalej pracować. Nie chcieliśmy jej  wykonywać, nie lubiliśmy jej. Poczyściliśmy narzędzia. Jonas skrupulatnie ułożył je w swoim irankiudeże, a ja poczytałem sobie historyczne już esemesy. Wypisaliśmy tajmszit i  zabieramy swoje zabawki. Opuszczamy teren wrogiej nam piaskownicy. Po drodze zatrzymujemy się przy wykonanej wcześniej krawędzi dwóch ścian i z dumą zwycięzców podziwiamy nieperfekcyjność wykonania roboty, której nikt się nie chciał podjąć.

- Zibi,  ty wiesz, że tak się nie robi, to jest źle - Powiedział na pożegnanie budowie Jones. I miał istotnie rację. Plastrarze, którzy po nas kontynuują pracę z powodu mojego błędu nie będą mogli prawidłowo  jej wykonać. Trzeba będzie zdemontować i poprawić. Przypomniał mi w ten sposób słowa pewnego lubianego księdza filozofa: praca jest porozumieniem. A jednak po spotkaniu z tańczącym idiotą nie miałem wyrzutów sumienia i skierowałem się w stronę kontenera offis tradycyjnie pięć metrów za Jonesem. Wchodzimy tam bez broni. Bez słowa, bez zastrzeżeń do jakości i wydajności, i czasu, nasze przepracowane dni podpisał menadżer z kolczykiem w pępku. Chyba miał interes byśmy opuścili budowę.

Wracamy. Samochód równo toczy się po czarnym asfalcie. Na dworze upał jakby lali smołę na plecy. Jonas zakłada swoje dwukolorowe filcowe kapcie, buty z metalowymi noskami, rozsznurowane, wkłada miedzy rzędy siedzeń a to oznacza, że ja za chwilę umrę i nie dojadę na moje probostwo. Otwieram okno. Jones protestuje, bo nie może się wsłuchać w Celin. Zamykam więc okno i otwieram wlot zimnego powietrza do środka.

- O cholera! Co to? –Zaskoczony zapytałem siedzący obok siebie marmur- Tu leci gorące powietrze, z ałtsaid, jak to?

- Włączyłem  ogrzewanie - Odparł - Silnik mniej pali jak ma większe chłodzenie.

Jak ja nie cierpię tych litewskich ekonomicznych uniwersytetów…a prawda jest taka, że jak się pracowało w piekarni to i w piecu takiemu nie za gorąco.

No i tak to, to że w moich  wysokich butach do łydek  z  metalowymi czubkami i tygodniowymi skarpetkami, po całym prawie dniu pracy,  gotuje się coś na wzór polskiego żurku, i że to  może źle wpłynąć na sytuację międzynarodową a szczególnie na granicy polsko-litewskiej, to to  już ciebie nie obchodzi, cepelinai, cholera! - Zrezygnowany zacząłem   rytm melodii wystukiwać  butem o podłogę.

- Zibi! - Rzekł - Daj spokój. Jonas tak zawsze się do mnie zwraca, kiedy wymykam mu się spod kontroli.

-  No co jest ?  Co ci ?   Masz zardzewiałą  podłogę? Dziur ci narobię - Powiedziałem a on nic już  nie odpowiedział.

Dalej prowadził samochód z wzrokiem przed siebie wsłuchany w cieńki, dźwięczny głos Celin. Może w tym dźwięku czuł ochłodzenie i wilgoć i odgromienie swego żalu ? Nie wiem, wiem tylko co ja czułem. Błagałem czas i zdarzenia by b-b-b-b-bbiegły szybciej .

Odbieram telefon. Dzwoni Magda z agencji nietowarzyskiej. Słucham cierpliwie do końca. Podziękowałem i życzyłem jej miłego weekendu. Odłożyłem komórkę do schowka.

- No i co tam ? - Zapytał  Jones tak jakby wiedział kto i po co dzwoni.

- Zostaliśmy zwolnieni ponieważ nie wykonujemy poleceń, pracujemy niewydajnie i nie przestrzegamy ostrożnych przepisów - Odpowiedziałem kolesiowi - Dzwoniła Magda.

Jego twarz  wcale się nie zmieniła. Dalej równo i spokojnie pokonywał kolejne odcinki drogi. Upał nagle przestał być dominującym utrapieniem.

- Wiesz Zebe? –zaczął Jonas po  kilku minutach - Pracowałem kiedyś w teamie ze Szkotem, za nim z tobą zacząłem pracować, myśmy niekiedy cały dzień nic nie zrobili, a gdybyśmy tyle zrobili ile razem z tobą wykonujemy, to byłoby to chyba nienormalne, wiesz ? A przecież daliśmy na niepotrzebne scaffo i tak  drewnianą ramę.

Wtedy, jak rzadko kiedy, odbiło mi się  emigracyjną żółcią. Wróciliśmy w końcu do siebie. Następny tydzień zapowiada się nieoczekiwanie bez pracy. Kapitalizm !


Sobota, dajcie spokój góry, już do was pędzę.


- Zibi,  powiedz ty mnie dlaczego ludzie piją wódkę ? Zapytał Jones kiedy jechaliśmy z plecakami w góry. Za nami jeszcze dwa samochody znajomych przygotowanych na  dwudniową wyprawę. Jak zwykle naszej rozmowie przysłuchiwała się jego ukochana Celin Dion.

- A czemu pytasz ? Zapytałem odpowiadając.

- Swietłana wróciła wczoraj w nocy pijana. Przyniosła jeża do karawanu-  Jones był mocno spięty jak to mówił- Powiedziałem jej, że nie chcę by u mnie dłużej  mieszkała – Uzupełnił.

- To nie jest jeszcze powód do rozpaczy, Jones, gorzej by było, jakby ją o tej porze przynieśli. - Opowiedziałem, by mu zdjąć ciężar z duszy. Przyszłość pokarze , że o tej samej godzinie za prawie tydzień  ona wróci bez jeża z ręcznikiem wkręconym w głowę, by dokończyć kąpanie.

- Jedziemy w ładną pogodę w ładny dzień, czemu zabierać z sobą chmury?  - W skupieniu sobie dodałem.

- Jeż ma zazwyczaj pełno pcheł, które natychmiast w pomieszczeniu skaczą. Może ich być cała chmara – Powiedziałem. Zauważyłem, że Jones ma kłopoty z kojarzeniem - Pchła to takie coś małego co szybko skacze, owad, i nie można go złapać.

- Tylko on, tam skąd go wzięła, na pewno nie był sam - Mądrze spostrzegł Jones - Był z rodziną pewnie. Jak go ona tu wypuści to on szybko zginie, on nie zna tutaj niczego i nic.

- Ja kiedyś nie pozwoliłem dogryź kotu młodej sikorki, którą upolował w krzakach przed oknem. Wyjąłem mu ją prawie z pyska. W opuszczonym pokoju położyłem szklany podstawek z wodą i dałem na drugi kaszy. Tam ją wypuściłem doglądając jej prawie codziennie. Trwało to kilka dni. Myślałem sobie, że jak wydobrzeje to ją wypuszczę. Kiedyś przychodzę a ona nie żyje. Czemu ? – Zapytałem.

- Może o tym nie wiedziała ? - Odpowiedział Jonas.

- O czym ? – Kompletnie nie wiedziałem co ma na myśli.

- Że ją wypuścisz - Powiedział.

Nie wpadł bym na to ale nic to.

- Dlaczego ludzie piją, pytasz ? - Przypomniałem sobie jego pytanie zadane wcześniej.- Nie wiem dokładnie. Wydaje mi się jednak, że niektórym ludziom, tak im się to zresztą wydaje, to szare ich życie toczy się jakby obok. Widzą je swoją wyobraźnią, lecz nie mogą w nie wejść. Wygląda to tak jakby szli wzdłuż  handlowego pasaża z nęcącymi wystawami i oglądali powystawiane towary przez szybę. Myślą, że alkohol i inne używki są  najlepszym sposobem by przejść przez tą przeźroczystą szybę i znaleźć się w oczekiwanym, właściwym świecie. Prawda jest taka, że alkohol istotnie nie może odsunąć tej szyby. On powoduje, że ten świat złudzeń przenika do świadomości i czyni te złudne obrazy rzeczywistymi i dostępnymi na czas upojenia. No i później mamy kaca, nieprawdaż. Pić nam się chce obficie. A tak właściwie to musimy schłodzić gorączkę naszej wyobraźni.

Tymczasem samochody wjechały na parking.   Grupa zaczęła ustalać trasę i cele. Jako, że nie miałem przyrządów nawigacyjnych stałem z boku, by nie przeszkadzać radzie szczepu.

- Zibi! Zejdź  na bok. – Powiedziała Córka Generała i palcem pokazała miejsce, gdzie to mniej więcej sobie wyobraża - Chcę zrobić zdjęcie.

Jakby miała na głowie kapelusz, to by jej w tym momencie na pewno spadł na ziemię. A tak zrezygnowany, poddałem się bez walki, idąc w stronę zielonych pojemników ze śmieciami w pobliżu zaplecza gospodarczego kafejki przy parkingowej. Córka Generała wykaże się krokiem defiladowym na stoku w permanentnym zastosowaniu. Trasa wybrana i cele też. Krótko to wszystko istotnie trwało. I fajnie. Zaczyna trochę kropić. Ale jest i tak ciepło z lekkim wiaterkiem. Wchodzimy na  niewielki Ben Moar. Widoczny z daleka nie straszy jakąś specjalną wysokością. Z początku trasa biegnie kamienną ścieżką z  serpentynowymi zakrętami wzdłuż zbocza. Mijamy leniwe woły z długim porożem i włochatą sierścią. Nie co wyżej na górskim pastwisku jakby nieżywe z daleka, pasą się owce z czarnymi fartuszkami. Zabawnie i figlarnie wyglądają tegoroczne niemowlaki przy swoich matkach, które maleństwa traktują jak objazdowe mleczarnie. Kiedy ścieżyna   zaczyna odbiegać nieco od kierunku decydujemy się na skrót z większą stromizną. Wspinamy się wzdłuż płynącego szybkim nurtem z gór potoku. Im  wyżej wchodzimy tym  pogoda coraz gorsza. Trasa powoli nam ucieka z pola widzenia. I tak konsekwentnie pokonujemy kolejne poziomy góry. Tymczasem z małych kropel zrobił się prawie kapuśniaczek. W połowie drogi mgła a może chmura tak szczelnie nas okryła, że samych siebie  znaleźć było trudno. Wcześniej nacieszyliśmy dusze widokami. Teraz przyjdzie na wejściu sprawdzian z wytrwałości i woli. Trzeba będzie sobie odpowiedzieć w deszczu, czy te górskie w czasie deszczu widoki dalej takie cudowne?   W zaułku skalnym zatrzymujemy się niby od zawietrznej strony, a wiatr i tak w mokre twarze dmucha, że hej.

- Tu jeszcze w maju, z Córką Generała, zjeżdżaliśmy na tym zjeździe pokrytym firnem- Powiedział ktoś z grupy popijając kawą z termosu, pokazując nieopodal nas miejsce owego zjazdu.

Nikt nie zapytał jak odbyli ten zjazd. Wiatr z deszczem nie przestawał. Wiadomo już było, że sam szczyt będzie bronił się do końca. Sznureczkiem jeden za drugim opuszczamy nasz miły zaułek i pniemy stromo pod górę. Kamień za kamieniem. Połka za półką. Zakrętasami  byle wyżej i dalej. Są momenty o takiej stromości, że górę mamy prawie przed twarzą.  Wiatr pędzi momentami jak oszalały. Sprawia wrażenie jakby nie wiał z jednej strony. Momentami jest taki silny, że odrywa człowieka od ziemi, gdy  nieoczekiwanie wieje wprost z przeciwka. Wszystko, co jest luźne i słabo przywiązane rwie i kranie ze sobą w widzialną na dwa metry przestrzeń. Na tej wysokości już krople deszczu zamieniają się w zamarznięte kulki lodu i zostajemy dodatkowo ostrzelani  meteorologicznym działkiem. Kamienie stają  się śliskie i wspinanie momentami jest bardzo niebezpieczne. Trzymamy kontakt wzrokowy i wspinamy się wyżej i wyżej centymetr po centymetrze. Wychodzimy na płaski fragment góry i tu wiatr o nas nie zapomina. Na otwartym polu dopiero zaczęliśmy doceniać jego siłę i upór. Nie miał specjalnie już nic z deszczem w nas do pokonania byliśmy przemoknięci do ostatniej nitki. Wejście na sam szczyt było niezwykłe i bardzo wyczerpujące. Wiatr z zimnym deszczem i lodowymi kulkami był wytrwały to fakt, ale my byliśmy nie do pokonania. Stojąc na szczycie wszystko, co było trudne staje się takie małe jak oczko w igle. Nikt chyba wtedy nie tęsknił za ładnymi widokami. Zapłaciliśmy za nie, więc musiały być coś warte.

Schodziliśmy w dół. Fioletowi na twarzy, mokrzy jak szmaty w zlewozmywaku. Za to  dusza dumy pomieścić nie mogła. Każdy przecież niósł, tajemniczą, zdobytą radość swojego zwycięstwa.

Po zejściu z gór uświadamiam sobie jak ja bardzo kocham płaski asfalt. Samochód może być stary byle miał wtedy sprawne ogrzewanie i dobre radio. Jakie to wspaniałe uczucie nie mieć wody w butach? Grzać ręce w strumieniu ciepłego powietrza i patrzeć jak kolor skóry z fioletowo- sinego zmienia się na kolor życia. Nawet Celin Dibon wtedy nie jest w stanie mnie teraz już ochłodzić. Jones nic nie mówi. Twardy i nieprzenikliwy charakter człowieka o wyrazie skały.


Jedziemy na nocleg do opuszczonej chatki pasterskiej  w głębokiej kamiennej zatoce przy brzegu  wód Oceanu Atlantyckiego. Zaczyna już zmierzchać i pora jest najwyższa  by tam dotrzeć. Mamy mapy i gps, ale tu nikt tu jeszcze nie był i nie wie co to za pałac? Przeskakujemy z plecakami przy podwójnym słupku  przez wysoki płot z metalowej siatki. Jest już ciemno i właściciel terenu śpi pewnie w najlepsze. Księżyc świeci przez nieczytelne niebo i daje minimalne oświetlenie naszej drogi na mokradłach. Wysokie kępy traw i sitowia nie pozwalają na szybki marsz. Jeden z  maszerujących wpada w pewnej chwili głęboko jedną nogą  i wyciąga ją bez buta. Zmęczenie sprawia, że ta komiczna scena nie jest przyjęta ze śmiechem. Przerywamy marsz na czas poszukiwań. But, choć głęboko pod ziemią, zostaje szczęśliwie wydobyty i wtedy możemy iść dalej.

Wkrótce wchodzimy na niewielki płaskowyż , z którego widać przez mgłę ogrom wody Oceanu. Jesteśmy w pobliżu a naszego pałacu nie ma. Urządzenia informują nawet, że jesteśmy na miejscu. Nic tu nie ma. Deprecha jak cholera.  Przy linii kolistego brzegu wznosi się spiczasta góra porośnięta krzewami na wysokość czwartego piętra.    Szukamy wzdłuż brzegu. I nic. Cała głęboka zatoka, widoczna w zamglonym świetle księżyca,  z wzniesienia  i nigdzie nie ma nic co wyglądało by na domek, chatkę czy jakiś skromny, maleńki pałacyk z kiepskim prysznicem. W zatoce stoi tylko jedna jedyna jak pika ostra góra z nie odkrytym szczytem. Jest już bardzo późno a my kluczymy w kółko. Na próżno. Ktoś tam zdecydował się na wejście na to ostrze. Cisza i  wyczekiwanie.


- Jest -  wcale nie głośny, ale zdecydowany głos daje nam znać, ze jesteśmy na miejscu. Wspinamy się wszyscy po kolei na ostry jak pik szczyt a tu na nim ukryta w krzakach chatka jakby przyspawana do skały. Malutka, a właściwie jeszcze mniejsza. W środku mieszka milczący, skłonny tylko do mruczenia Szkot zajmując jedno jedyne możliwe miejsce do spania. Gościnnie proponuje nam, tej ilości ludzi jakiej w całości nie zobaczył, rozpalenie ogniska i spanie na plaży pod gołym niebem. Trzech  i tak wbija się mu na podłogę do spania.

Nic nie ważne tak jak to aby położyć się do spania na ostrzu dzidy wśród tylu wędrownych przyjaciół bez wieczornej higieny i całej chmary natarczywych   muszek… pokonaliśmy przecież już dzisiaj jeden szczyt i wiatr…i strzelanie lodowymi kroplami i teraz tylko spać.


Niedziela. Kondensacja zwykłych słów i prostych zdarzeń.

Och gdyby te muszki były tylko natarczywe…



Rano okazuje się: istotnie to jest prawdziwa pika. Pożegnał ją z samego rana samotny Szkot. Ulotnił się para  nie zamieniając się w chmurę ani chmarę. Nam  pozostawało skrobanie swędzących miejsc. Pietruszka Zorientowana o ogolonej głowie, chciał komuś zlecić golenie, odpłatnie nawet,  połączone z szukaniem kleszczy lecz chętnych  nie było. Z naszego gniazda,  teraz w świetle wschodzącego słońca,  majaczy nam przed oczami ogrom wody o szaro- błękitnym kolorze. W miejscu gdzie zaczynało swój krąg słońce, ocean perli się srebrem i migota świetlnymi gwiazdami. Jones wygramolił się przede mną z królewskiej pościeli rozłożonej na skrawku trawy i kamienia. Siadł na śpiworze. Zapalił, o zgrozo! Papierosa i odpłynął przed siebie w stronę wschodzącego słońca. Spogląda  w lewo na brzeg oceanu ułożony z wielkich kamieni. Tam woda  wdziera się pomiędzy ciemno – granatowe skalne bryły  bulgocząc i chlustając donośnie. Albo z większym impetem, nie znalazłszy wystarczająco miejsca w tych kamiennych korytarzach, staje jakby dęba w pierzastej fali.  Dalej linia  brzegu zakreśla łuk jakby chciała objąć sterczący z chatką pik  z wysuniętą z prawej strony,  w wodę, mamucią skałą. Za nią jak tylko okiem sięgnąć wzdłuż całego zakola linii brzegowej, aż do piaszczystego brzegu na zachodzie, małe, wielkości kurzego jajka  z kształtem uformowanym przez cierpliwość wody,  wiatru i czasu. kamienie granatowo-szare i w małych ilościach białe. Jones tak mocno wtopił się w otoczenie, które miał w zasięgu wzroku, że nie przeszkadzały mu nawet w skupieniu, gwar i krzątanina.

- Och… tak tu sobie posiedzieć dłużej - Zdawał się o tym myśleć Jones.

Rada szczepu już z torbami na plecach więc i my powoli wstajemy, by w czasie zakładania  plecaków  w tej ciasnocie ktoś nie spadł ze skały.

Zabieramy się w końcu i my na dół z manelami. Jedziemy w góry. Pogoda jak marzenie. I marzenia są dziś podobne tej pogodzie. Po niespełna godzinie przybijamy w tereny niewysokich gór w pasie między Loch Nevis i Arkaig a jedyną drogą prowadzącą na Malaig. Bardzo delikatny wiaterek osłabia niemiłosierne prażenie z  nieba. Ścieżka najpierw asfaltowa, później  utwardzona, a w końcu wydeptana ścieżynka pnie się doliną, wzdłuż strumienia. Strumień płynie sobie w swoją stronę. Strumyki lubią tylko schodzić z gór. Mają się lepiej, na górki wnosi je słońce i spadają z deszczem. My natomiast podążamy w górę. Jesteśmy w końcu kowalami  postępu. Strumyk chce z górki, to ma zjaździk. Za łatwiznę satysfakcji ni nobla się nie dostanie.

- Ewolucja się zatrzymała – Wyskoczył przed orkiestrę z tematem  Pietruszka Zorientowana. - Gatunki się nie rozwijają i  nie powstają nowe. Człowiek biologiczny ginie, ponieważ nie eliminuje ze swego stada osobników chorych i pasożytniczych. Opanował nawet sposoby przedłużania życia i potrafi leczyć choroby by przywrócić do funkcji życia ogniwa ewolucji, które nie powodują jej wzrostu cywilizacyjnego. Przyroda sama regulowała sobie w przeszłości ten kierunek rozwoju. Warunki zewnętrze powodowały, że osobniki chcąc się dostosować do nich  musiały wykształcić w sobie pożądaną  przemianę. Potrzeby jednego pokolenia, choć nie osiągnięte, zostają zapisane i jakoś przetworzone by w kolejnym pokoleniu powrócić ze zmianą - Zorientowana Pietruszka ciął spokojnie. Jeszcze nie raz udowodni, że wynalezienie koła było błędem cywilizacyjnym ludzkości.

- Ale jakim sposobem były te zmiany wprowadzane?  Siłą własnej woli, no czym?  Jak? - Zapytałem.

Pietruszka Zorientowana dalej prowadził nas po ścieżkach ewolucji, gatunkach i przemianach. Ale ani razu nie wspomniał o przemianie w sferze ducha i postępie niematerialnym. Czy te światy się nie przenikają?

- Powiedz ty mnie kolego –  Zapytał Jonas - Czy w moim stadzie, kiedyś dajmy na to w pięćsetmilionowym pokoleniu po mnie, ktoś urodzi się z wkrętarką zamiast palca wskazującego i tylko dlatego, że ja teraz używam jej na okrągło i jest mi ona bardzo potrzebna ? Ja rozumiem, że to  będzie powoli, ciekawe jak natura rozwiąże problem ładowania baterii, czy to będzie rodzaj prądnicy napędzanej międzykroczem, czy może moduł  ogniw słonecznych ułożonych pod ogoloną skórą na głowie? No nie wiadomo, chciałoby się dożyć… - Westchnął Jones.

Pietruszka Zorientowana przerzucił wzrokiem po szczytach i nic nie powiedział. Nikt nie miał już ochoty i argumentów do dalszej rozmowy. Tymczasem strumień   płynął sobie spokojnie   w  kamiennym korycie wypłukanej skały. Miejscami w dnie powstały  głębokie wyżłobienia jakby naturalne wanny, o kolorze piasku, z wodą o jasnym deseniu zieleni. Niesamowicie czysta woda. Tak doskonała, że widać u stojących w wodzie pstrągów pulsowanie skóry w okolicy serca. A gdzie indziej znów pojedyncze dipole tleno-wodorowe. Zorientowana Pietruszka miał  czas na otarcie potu z ogolonej głowy.

Zostawiamy krystaliczny potok z łazienkami z boku a w końcu za plecami by przez wrzosowiska, oraz zbocza z suchą trawą nabierać wysokości przy wchodzeniu na kolejną górę. Wiatr nam lekki w plecy dmucha. Odłączam się. Siła wyższa  każe mi się połączyć z naturą poprzez oddanie moczu. Trwa to jakąś  chwilę, w której zasadnicza grupa oddala się  i w końcu znika za ogromnym głazem jakby rzuconym z kosmosu. Postanawiam  dopędzić ich skrótem z  drugiej strony na płaskowyżu porośniętym  wysuszoną, długą trawą, kępkami długiego sitowia. Płaski teren zwęża się w przesmyk  przed wejściem na wyższe partie góry i zdrewniałych wrzosowisk.  Po bokach niewysokie ale trudne do szybkiego wejścia gładkie skały. Podziwiam różnorodność kamieni i kamyków na drożynie. Podnoszę głowę. Na niebie ptasi drapieżnik zwinnie jak koniec rzemienia w bacie podczas uderzenia  kończy  swój lot nurkowy na  trawie nie opodal. A przede mną? O cię Florek ! Stoi najzwyklejszy, żywy, brązowy, nieźle zbudowany, o rozłożystych i ostrych rogach nie wspominając, włochaty, szkocki byk. Bez kiltu oczywiście.   Wprawdzie mój balast urologiczny został opróżniony, ale i tak  nie zdążę z upchanym na maksa  plecakiem spieprzać gdzie pieprz rośnie. Wprawdzie nie wiem jak one szybko biegają? To sprawdzać nie mam zamiaru. No cóż przyjdzie mi życiem zapłacić w boju, w którym nie mam absolutnie żadnych szans za wszystkie roladki ze  boczkiem i kiszonymi ogórkami za tatar wołowy i krwiste steki. Wiem, że zwierzęta mają jakiś dziwny sposób, niepojęty, przekazywania sobie informacji i doświadczeń na znaczne odległości oraz w genach między pokoleniami  i co to może zaraz być, jak on uzyska połączenie z hiszpańskimi kolegami i jak ja mu to wytłumaczę, że to nie ja przebijam ich na tych rozwścieczonych placach ani nie skaczę z radości wtedy przed telewizorem bo go nie mam do dawien dawna. Zrobiło się bardzo niebezpiecznie.  Byk nawet nie mruga, nie rusza kopytem.

- Przecież wiem, że jest żywy. Przekonuję samego siebie. Trudno, idę.  Ktoś z nas dwóch musi zrobić pierwszy krok. Zbliżam  się w jego stronę. Nic mądrego i złego w jego oczach nie dostrzegam, obracam się o dziewięćdziesiąt stopni, by któraś z szelek, mojego podarowanego od cienia,  plecaka nie zaczepiła się o jego wystający, lekko podgięty,  cieńki na końcu róg. Nigdy nie wiadomo czy byki na końcach rogów nie mają łaskotek?

- On nawet nie raczy nawet skręcić głowy, o nie! Nieogolony. - Pomyślałem, gdy poczułem się nieco pewniej. A tu jak na złość, wypadają na kamienna dróżkę bateryjki z nie mojego cyfrzaka.

-  Straty muszą być - Myślę

- Udało  się i tak. - Myślę sobie gdy jestem na wysokości jego,  kudłatego, opuszczonego ogona.

Droga wolna,  nareszcie   już za nim. Idę dalej.

Odwracam się i rzucam mu na koniec pożegnalne spojrzenie, a on ?  O żesz ty nieupieczony !  .. . Oczom nie wierzę… on idzie za mną,  i to nie sam. Cała sześcioosobowa procesja w tym dwie czarne sztuki.

- A niech was pokonają schabowe, moi koledzy!


Śmiałem się im radośnie  prosto w twarz z sympatii, może z  współczucia,  nie wiem, nie wiem jak  to odczuły te wielkie góry przemieszczającego się mięsa? Czy trochę miały się lepiej po spotkaniu dziwola   bez ogona na dwóch kiepskich nogach. Nic nie wiem, to wiem. Wychodzę na połoninę wrzosów i sitowia przecinaną srebrnymi strużkami wody w dopływach do strumienia. Uświadamiam sobie, że nie wyprzedzę, ani już nie dogonię moich przyjaciół.

A może, by tak zmienić towarzystwo?..

Nawet nie przypuszczałem, że po spotkaniu z chodzącymi roladami, wejście pod górę aż na sam szczyt  pójdzie mi tak ochoczo i lekko.

Na górę,  na  górę,   i  po co ciągle wlec się w górę? A…  no,  bo warto, czym większy trud, tym większa satysfakcja na zakończenie. Odnajduję ekipę. Cała już po ostatnich kanapkach. Ktoś tam dżemie, ktoś biega z aparatem, a ktoś siedzi i patrzy i wszystko co widzi zostaje mu na własność. Natura sprawia, że człowiek w takich błogich chwilach nabiera  nowej, właściwej mu godności w tajemniczej symbiozie ze szczytami, jeziorkami jak szklane dziury, z wiatrem i pierzastymi chmurami, z ukrytymi głęboko w norkach, niewidocznych wcale górskich myszek i niskopiennych kolorowych kwiatów…

W końcu wraz z strumykiem spadamy na dół obserwowani przez cztery  muflony, które szybko zbiegły, by  ukryć się za skałą.  Udaje się nam jeszcze dostrzec z dala stado jeleni, które wzrokiem odprowadza nas   do doliny.

Wrzucamy plecaki do bagażników i  wnet samochody ruszają z towarowo-ludzkimi bagażami w swoje strony na z góry upatrzone miejsca parkowania  przy chodnikach, na podwórkach, pod domami.

Pogoda ciągle bez zmian. W samochodzie można nogi wyprostować i wpuścić trochę przeciągu więc jest przyjemnie.

Jonas mocno trzyma kierownicę i wiem, że jej nie wypuści z rąk. Mogę więc spokojnie w drodze położyć głowę na oparciu fotela i odpłynąć w sen na  niebieskie spotkanie z aniołami. Taki sposób podróżowania zwiększa o jeden wymiar przemieszczanie się i przynosi nowe myśli.

Oczywiście Córka Generała nie zdążyła na swój ostatni autobus, co było zresztą do przewidzenia, po tym jak Ewie w raju nie chciało się samej jeść jabłka. Myślę, że i  Pietruszka Zorientowana łatwiej uporał się w ten sposób z kleszczami  w miejscach nie do zauważenia. Co było też zresztą wiadome od momentu kiedy Adam mimo wszystko wziął Ewę i poszli razem szukać nowego raju.

Z Jonasem zdążamy na ostatni dzwonek do kościoła na polską mszę. Jedyną w ciągu tygodnia. O porze takiej, że turyści zgrzytają z tego powodu zębami. Jones zajmuje miejsce w odosobnieniu pod chórem. Przeżegnał się znakiem krzyża i oddał się wewnętrznej rozmowie. Tylko Ten, który ma pierwsze słowo i ma słowo ostatnie, Najwyższy, wiedział, czy to była modlitwa, czy litanie niepobożnych życzeń. To wszystko jest takie cudownie piękne jeśli tylko  są właściwe słowa we właściwym czasie. Święte prawie  słowa, które rodzą się w prawdzie i  poddaniu.

Ksiądz prowadzi liturgię mszy w nawiązaniu bliskiego kontaktu z  zebranymi. Dzieciaki  niesforne biegają mu i psocą przy ołtarzu. I na to nie ma rady. Ktoś przecież kiedyś powiedział: Pozwólcie dzieciom przyjść do mnie.

Wszystko wporzo. Całe szczęście, że te brzdące  nie umieją rozkręcać ołtarza, bo ksiądz niechybnie zastałby z kielichem w ręce. A tak musimy się tylko martwić, by nie polały się gorącym woskiem.

Tak chyba być powinno. Nikt tych dzieci nie chce słuchać. I nikt nie chce naśladować. Choć bardzo się je podziwia. I takie są terapeutyczne  dla duszy.

Nie ma to jak w niedzielę dobry obiad po mszy. Jadę z Jonasem moją nie umytą furą z powrotem przez miasto. Ruch rzadki, jak żurek z polskiego sklepu u pana Wieśka. Resztka paliwa, ale do chaty starszy.

- Zebe - Zapytał Jonas-  Czy ty może możesz mi powiedzieć, dlaczego ty nie jedziesz ?

Był zdziwiony i słusznie. Ponieważ jechałem drogą, miałem pierwszeństwo na skrzyżowaniu i przepuszczam   z podporządkowanej.

- Wiesz, robię to dlatego, bo dziś jest niedziela – Odpowiedziałem.

- No dobra, rozumiem, to jeden samochód…- Nie dawał spokoju Jones -  Ale ty przepuściłeś dwa.

- Ten drugi przepuściłem, bo jadę z kościoła.- Spojrzałem prosto w oczy mojemu kumplowi. Jonas spuścił wzrok w zamyśleniu.

Codzienna życzliwość zaczyna się od święta. Słowo rodzi się z faktu. Wtedy dobroć zostaje naturą.




Koniec






  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
"Codzienna życzliwość zaczyna się od święta. Słowo rodzi się z faktu. Wtedy dobroć zostaje naturą."

Zabieram to jako motto na wszystkie dni, które mi jeszcze zostały :)

Bardzo serdecznie :)))

P.S. "poprawność językowa" wymaga drobnej korekty :)))
© 2010-2016 by Creative Media