Go to commentsDojrzałość, czyli krok do przodu, krok do tyłu...
Text 10 of 19 from volume: Prozaicznie
Author
Genrebiography & memoirs
Formprose
Date added2018-05-03
Linguistic correctness
Text quality
Views1255

Tajemnice, sekrety, kłamstwa


Komu powierzać tajemnice? Kiedyś rodzicom, przyjaciółkom, sympatii. Dziś nie mam tajemnic, a jeśli mam, to sama o nich nie wiem. Mogą gdzieś czaić się w mojej głowie, mogą przybywać nawet gdzieś z przeszłości. To grzechy młodości. Stały się nieaktualne. Ale pamiętam!

Kiedy byłam dzieckiem, rodzice straszyli nas różnymi nieznanymi zjawiskami lub postaciami. Nie chciałaś spać, to przychodziła Czarna Łapa. Chciałaś gdzieś polecieć na wieś – mogła cię porwać Czarna Wołga. Byłaś nieporządna i coś zapodziałaś, to na pewno „Żydy na patykach wynieśli”. No i stały motyw – Cygany! Bałam się ich jak diabli. Jeszcze będąc licealistką, na widok Cyganichy w długiej kiecy przechodziłam na drugą stronę ulicy.

Każda wieś ma jakieś swoje tajemne sprawki, miejsca albo zdarzenia. U nas też tak było. Rodzice rozmawiali o tym i czasem do tych tajemnic nas dopuszczali. Pamiętam niezwykła aurę polnej drogi, którą nazywaliśmy bardzo nieformalnie Drogą Orzechowską. Jako dzieci bawiliśmy się w jej białym piasku, budując zapory, zamki i mury. Nie mieliśmy żadnych zabawek do piasku, ale i tak zabawa była pierwsza klasa. Po tej drodze kilka razy w czasie wakacji przechodziły pielgrzymki. To był widok. Kolorowy korowód na tle horyzontu... Kiedy udało się w porę dobiec do drogi, to ten korowód okazywał się zbiorem ludzi uśmiechniętych i szczęśliwych, którzy machali do nas i pozdrawiali pracujących w polu.

Nie odprowadzaliśmy tych pielgrzymek daleko. Baliśmy się, że trzeba będzie wracać obok starego krzyża. Był zardzewiały, sprawiał wrażenie, że stał w tym miejscu od dawna. Do tej pory nie wiem, jaka była jego historia. Dziś pewnie go już nie ma. Wtedy wzbudzał emocje... Pamiętam tatę, gdy opowiadał nam z przejęciem, że kiedy przejeżdżał tamtędy któregoś wieczoru, usłyszał odgłosy, jakby uderzających o siebie łańcuchów. Wystraszył się i podciął konia, który też chyba coś wyczuł, bo galopem ruszył w stronę domu.

Na Orzechowską nie wybierałam się nigdy sama, nawet jeśli miałam straszną ochotę na dorodne śmietankówki czy soczyste jeżyny. Prosiłam wtedy kogoś, żeby jechał ze mną, ale i tak czułam się jakoś nieswojo. Później po tej drodze zaczęła chodzić jakaś chora psychicznie dziewczyna i już nikt nie chciał ze mną jeździć na jeżyny.


***

Musiałam być jeszcze mała, kiedy przydarzyła mi się ta historia. Był wieczór. Zmrok opanował już wszystkie znane mi zakątki. Jak zwykle za długo bawiłam się u naszych ciotecznych kuzynów. Zawsze lubiłam spędzać z nimi czas. Stale mogłam liczyć na to, że u nich wydarzy się coś fajnego. Poza tym byli weseli i wszystko tam naprawdę smakowało. Ich dom był drewniany. Progi domu wymagały podnoszenia tak wysoko nóg, że czułam się jak czapla przeskakująca groblę. Nie liczyłam też złapanych zająców i siniaków zdobytych podczas upadków.

Najpiękniejsze było tam Boże Narodzenie. Ciotka z dziewczynami zawsze ubierała żywą choinkę, nawet długo później, od kiedy zaczęła obowiązywać wątpliwej urody moda na sztuczne drzewka. Wokół choinki pachniało nie tylko igliwiem, ale orzechami zawiniętymi w sreberka, jabłkami, słodyczami. I nie można było oderwać oczu od blasku lampek i cudownych wzorów na bombkach, które opowiadały świąteczne historie.

To jednak zdarzyło się latem i chyba były już wakacje. Całe rowy wypełniało różowo-fioletowe kwiecie. Nikt go nie zrywał, ozdabiało drogę, tworząc z niej aleję. Czasem tylko jakiś niewyrobiony znawca roślin próbował je wykorzystać do robienia wianków. Ale do tego się zupełnie nie nadawało. Kiedy zorientowałam się, że jest naprawdę późno, ruszyłam w drogę powrotną do domu. Nie było daleko, jakieś dwieście, trzysta metrów.

Kilkoma susami pokonałam mostek, znalazłam się na ulicy (była już wtedy asfaltowa - przynajmniej w tym miejscu). W zaroślach osłoniętych dwoma kasztanowcami zobaczyłam dobrze znany zarys starego, opuszczonego domu. Nikt tam nie mieszkał od wielu lat. Za dnia widać było nieprzyjazną kamienistą budowlę. Jedno okno wychodziło na drogę, drugie schowane było w podwórku. Wokół walały się dziesiątki kamieni, tworząc opuszczone gruzowisko. Nawet za dnia nie miałam odwagi tam zaglądać. Tym bardziej wieczorem znaleźć się obok opuszczonego domostwa nie należało do przyjemności. Przyśpieszyłam więc kroku, odwracając raz zarazem wzrok od strasznego domu.

W pewnej chwili jednak spojrzałam i w tym samym momencie zmroziło mnie od stóp do głów. Nie mogłam się ruszyć. Widziałam majaczące w oddali białe postacie. Przemieszczały się po tym strasznym domu, jakby do nich należał. Nie zastanawiałam się nad tym, co lub kogo widziałam. Za wszelką cenę chciałam się ruszyć i pobiec w kierunku domu. Nie mogłam. Dopiero kiedy zobaczyłam, że jeden z nich zmierza w moim kierunku, zaczęłam płakać i modlić się, żeby nic mi nie zrobił. Udało mi się nawet uruchomić moje nieposłuszne kończyny. Czułam za sobą czyjś oddech, słyszałam nawet kroki i słowa: „A niech biegnie!” Biegłam, to był prawdziwy sprint nawet jak na kilkulatkę. W parę sekund byłam pod domem. Nigdy o tym nikomu nie mówiłam. W dzieciństwie powiedzieliby, że mam wyobraźnię, później – że fantazjuję. Kiedy dorosłam, pomyślałam, że może to był tylko był sen. Ale dlaczego był taki prawdziwy?!


***

Tę historię opowiadałam za to wszystkim, szczególnie młodzieży, która w pewnym okresie życia próbuje wszystkiego, a szczególnie tego, co zakazane. Nasza podwórkowa paczka zbierała się często na placu obok mojego domu. Należeli do niej wszelkiej maści mądrale, spryciarze, urwisy i farciarze, no i jeszcze dziewczyny, takie, jak ja, dopuszczane do tajemnicy.

Tego dnia miało się coś stać; wisiało nad nami od dłuższego czasu. Najstarszy i najbardziej doświadczony kolega Tomek zebrał wszystkich i zapytał, czy umiemy dochować tajemnicy? Kto by nie umiał, jeśli prosi o to taki gość. Mój brat był jeszcze mały, ale tym silniej chciał należeć do grupy trzymającej język za zębami. Tomek wstał i ruchem ręki zagarnął nas wszystkich w głąb zarośli. Kiedy już się usadowiliśmy, wyciągnął zielone pudełko z kieszeni. Od razu poznałam. Miał papierosy. Nie dziwiło mnie to zbytnio. Tomek chodził już do przedostatniej klasy podstawówki i wszyscy wiedzieli, że sobie popala.

- Może spróbujecie. Są świetne. Dostałem od jednego kolegi – Tomek chciał się podzielić łupem z młodszymi od siebie. - Ale my nie możemy – odezwałam się nieśmiało. - A poza tym będzie od nas czuć – dorzucił inny jeszcze trzeźwo myślący. - Nic nie będzie czuć. Te papierosy są mentolowe. Zobaczcie, mają zielone opakowanie. Zresztą tu pisze. Tomek zaczął czytać, a wszystkim zapłonęły oczy. Było jasne,
że spróbujemy! Nie pamiętam, ile wypaliliśmy tych papierosów, ale były obrzydliwe mimo reklamy Tomka, że takie mentolowe. O tym, że było czuć przekonałam się bardzo szybko. Mama zawołała nas, bo pewnie zaniepokoiło ją cisza na boisku. Pośpiesznie wyszliśmy z zarośli i kilkoma susami pokonaliśmy kartoflane grządki. Za chwilę byliśmy już na naszym podwórku, udając, że wszystko jest o.k. Ale mama nie dała się nabrać. Wciągnęła tylko powietrze w płuca i wszystko było dla niej jasne. Za to ja uparcie twierdziłam, że nie paliłam, ciągle wierząc, że przecież były mentolowe. Mama nie uwierzyła. Miała rację. Dostałam kilka razy w twarz, no bo jeszcze wciągałam w to brata.

Te razy zapamiętałam na długo. Dopiero pod koniec studiów zaczęłam palić. O, ironio, jakieś mentolowe!


***

Znałam kiedyś bardzo przystojnego harcerza. To była dziwna znajomość. Poznaliśmy się pewnego późnowiosennego popołudnia. Właściwie nie przedstawiono nas sobie, tylko posadzono przy ognisku. Wszyscy ważniejsi – pomyślałam, rozglądając się po zebranych. Rozpoznawałam drużynowych, szczepowych, ich zastępców. Odróżniały ich chusty, jednoczyła szarość mundurów. Było gwarno i wesoło, niektórzy podśpiewywali przy wtórze gitar.

Nieopodal zgromadziła się grupka dziewczyn, w środku dostrzegłam uśmiechniętego od ucha do ucha harcerza. Przygrywał na gitarze, ale nie umiał wiele. Nadrabiał miną, ale robił to z wdziękiem.

Im dłużej mu się przyglądałam, tym bardziej wydawał mi się zabawny. Robił przeróżne miny, kiedy nie wychodziły mu chwyty. Po prostu czad (jakby powiedział jakiś dzisiejszy harcerz). Kiedy za którymś razem wywrócił swoimi wielkimi oczami, by stworzyć atmosferę usprawiedliwienia dla swoich błędów, spojrzał na mnie, a ja uśmiechnęłam się do niego. Potem szybko odłożył gitarę i to był właśnie początek naszej znajomości.

Był wysoki, przystojny i zabawny a do tego miał mnóstwo pomysłów. Czasem aż tak szalonych, że nie do wytrzymania! Chciał, żebym była jego dziewczyną, chociaż wiedział, że mam chłopaka w wojsku i to raczej na poważnie. Spędziłam z nim cały wolny czas w trakcie tego zlotu harcerzy. Dzięki niemu poznałam mnóstwo ludzi. Wydawało mi się, że weszłam w inny świat. Kilka razy spotkaliśmy się na mieście. Umiał adorować dziewczyny. Podobało mi się, kiedy przychodził pod szkołę a ja czułam zazdrość moich koleżanek. Raz czy dwa odwiedził mnie w domu. Ale kiedy dowiedzieli się o tym chłopcy ze wsi, obiecali, że go wykurzą, bo miastowy nie miał co tu szukać. Nie wystraszył się. To ja nie chciałam, żeby przyjeżdżał...


***

Innego harcerza poznałam, kiedy pojechałam z drużyną na sesję poświęconą patronowi mojego liceum profesorowi T. Kotarbińskiemu. To była długa wycieczka, prawie na koniec Polski, do Andrychowa. Nauczyciele spędzili nas w wielkiej auli, postawili po dwóch stronach. Przyglądaliśmy się sobie, jakby wystawiono nas na sprzedaż. Nie wiem, czemu miała służyć ta konfrontacja, ale czułam się niekomfortowo. Zawsze takie sytuacje budziły we mnie niepokój. Wtedy też zaczęłam szukać jakiejś sposobności, żeby do kogoś zagadać, czegoś się dowiedzieć.

Rozglądając się z niemocą po sali, dostrzegłam innych harcerzy, którzy kiwali w naszą stronę. Nie mogliśmy głośno rozmawiać, pokazywaliśmy sobie tylko jakieś znaki i to był początek znajomości. Później okazało się, że większość drużyny stanowili chłopcy i to była ta dobra wiadomość, bo my byłyśmy w stu procentach żeńską drużyną.

Każda z nas miała swojego adoratora. Ja też. Nie pamiętam już, jak miał na imię ani jak wyglądał, ale pamiętam, że byłam wprost zauroczona jego towarzystwem. Bawiłam się świetnie! Niestety, skończyło się tylko na deklaracjach, że będziemy do siebie pisać.


***

Takich znajomości było sporo. Lubiłam poznawać ludzi, kiedy byłam młoda. Nie cofałam się przed trudnym koleżeństwem; nie wszyscy moi koledzy byli super ułożonymi ludźmi, ale zawsze znajdowałam w nich coś dobrego. Niekiedy nawet im uświadamiałam, że mają dobre cechy, chociaż oni broni się przed tym rękami i nogami.

Obawiałam się tych, którzy nadużywali alkoholu, krzyczeli po sklepem i wulgarnie traktowali dziewczyny. Omijałam ich szerokim łukiem, ale w czasach mojej młodości nie można było się ustrzec takich znajomości. Dzisiaj też mam awersję do pijanych, nawet jeśli wcale nie są alkoholikami, a tylko chcą się bawić. Nie dopuszczam ich do siebie! Może chcę zapomnieć o tym, co było złe...

Kiedy tato pił, byłam nieszczęśliwa. Wstydziłam się, kiedy wracał do domu na bani, kiedy spał na rowie, kiedy spotykał się z najgorszymi łachudrami ze wsi. Ale najbardziej bolało, gdy w domu rozlegały się przekleństwa i toczyła się prawdziwa wojna. Ojciec nie przebierał w słowach i w czynach, nie liczył się z nikim i z niczym. Traktował mamę jak worek treningowy. Chodziła poobijana, smutna i nieszczęśliwa. Myślę, że tato też nie był szczęśliwy. Ale nie rozumiałam, jak mógł nas tak krzywdzić, przecież byliśmy jego najbliższą rodziną. Mogliśmy się kochać mimo biedy i ciężkiej pracy, ale wódka zwyciężyła miłość!

Długo nie potrafiłam wybaczyć tacie. Za każdym razem rozdrapywałam rany, które ciągle się nie zabliźniały. Tak naprawdę użalałam się nad sobą i nad tym, że sama nie umiem normalnie żyć. Nikt nie pomógł mi zrozumieć tego, co działo się w mojej duszy przez kilka lat życia w rodzinnym domu. Zrozumiałam to dopiero, kiedy któregoś dnia dyrektor wysłał mnie na szkolenie na temat zachowań alkoholików i ich rodzin.

Wtedy po raz pierwszy ktoś mi powiedział, że alkoholizm to choroba, którą można i trzeba leczyć. Nie powiem, że jednym szkoleniem chciałam załatwić wszystko, co było złe w przeszłości. Ale miałam świadomość, dlaczego tak było. Zrozumieć tym razem oznaczało dla mnie - wybaczyć! Wybaczyłam!!! Tato...



  Contents of volume
Comments (3)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Nie wiem jak długo można wybaczać. W życiu coś się dzieje, powracają wspomnienia i nowa porcja do wybaczania gotowa. Czy wybaczyć oznacza to samo co zapomnieć? Tego też nie wiem. Świat się zmienia, człowiek też. Coś tam zostaje w pamięci. A życie? O ile jest szczęśliwe, to nie ma co wybaczać. Coś tam się przeradza we wdzięczność. Czasami podziw. Najczęściej współczucie.
avatar
zawsze człowiek potrzebuje czasu, żeby zrozumieć, żeby wybaczyć. Piękna proza.
avatar
Bardzo dziękuję za refleksje nad moim tekstem i czas poświęcony na jego przeczytanie. Pozdrawiam serdecznie!
© 2010-2016 by Creative Media