Go to commentsMichaił Sałtykow-Ssiedrin - Ród Gołowliowych. Rozdział 2 - Jak to w rodzinie/9
Text 128 of 253 from volume: Tłumaczenia na nasze
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2019-04-11
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views1310

Nie myślała już ni o Judaszku, ni o umierającym synu - jakby przestali dla niej istnieć. Nie dumała o nikim, nie złorzeczyła nikomu, nikogo nie winiła; zapomniała nawet o tym, czy ma jakieś oszczędności i czy starczy tych pieniędzy, by zapewnić jej chociaż niegłodną starość. Smutek, śmiertelny smutek opanował całe jej jestestwo. Źle mi! niedobrze! gorzko! - oto jedyne wyjaśnienia, jakie mogłaby dać dla swych łez. A przyszły one z daleka, kropla po kropli, odkąd opuściła Gołowliowo. Na wszystko, co ją czekało, była przygotowana, wszystko przewidziała, nigdy jednak sobie nie uzmysławiała, że tym przewidywaniom i oczekiwaniom kiedyś musi nastąpić jakiś kres. I oto dzisiaj ten kres przed jej oczyma, kres pełen niewyobrażalnego smutku i beznadziejnej samotności.


Całe życie coś urządzała, nad czymś się szarpała i mozoliła, a tu okazuje się, że wieczna ta jej krzątanina i mordęga - to walka z wiatrakami. Słowo *rodzina* niegdy z jej ust nie schodziło; w imię rodziny jednych karała, innych nagradzała; w imię rodziny siebie samą pozbawiła wielu rzeczy, męczyła się, całe swoje życie wynaturzyła - i raptem wychodzi na to, że właśnie rodziny nigdy nie miała!


*Boże! czyż tak jest u wszystkich!* - kołowało jej po głowie.


Siedziała, oparłszy brodę na ręku i zwracając mokrą twarz ku wschodzącemu słońcu, jakby mówiąc: patrz! Bez jęku i złości pochlipywała cichutko, zachłystując się płaczem. A w duszy płonęło:


- Nikogo! nikogo nie ma! nie ma! nie ma! nie ma!


Ale oto i łzy wsiąkły. Obmywszy twarz, bez celu, włócząc nogami, poszła do jadalni, tu jednak zatrzymały ją obie wnuczki z nowym zapasem skarg, które teraz wydały się jej jakoś szczególnie natrętne.


- Co to, babciu, będzie! czyż mamy zostać bez grosza? - wyrzekała Aniusia.

- Jaki ten wujek głupi! - wtórowała jej Liubusia.


Około południa Arina Pietrowna jednak w końcu zdecydowała się przeniknąć do sypialni umierającego syna.


Ostrożnie, powoli stąpając, weszła na górę po schodach i po omacku w ciemnościach znalazła drzwi, wiodące na pokoje pana. Na antresoli panował półmrok; okna zawieszono ciężkimi zielonymi storami, przez które z trudem przezierało światło; dawno nie wietrzone pomieszczenia przenikała przykra mieszanina różnych woni, w której miały swój udział i jagody, i kompresy z gorczycy, i olejek z kaganków, i te osobliwe miazmaty, których obecność wyraźnie mówi o chorobie i śmierci.


Pokojów było wszystkiego dwa: w pierwszym siedziała Ulituszka i czyściła agrest, z furią zdmuchując muchy, które brzęczącym rojem wiły się nad górami jagód i bezczelnie siadały jej na nosie i ustach. Przez półotwarte drzwi z sąsiedniej sypialni dochodził nieustanny suchy i krótki kaszel, od czasu do czasu rozładowujący się w męczącej ekspektoracji. Arina Pietrowna zatrzymała się niezdecydowana, wpatrując się w półmrok i jakby wyczekując, co na to Ulituszka. Ta jednak nawet nie drgnęła, aż nazbyt pewna, że żadna próba wpłynięcia na decyzje chorego niczego już nie zmieni. Po jej ustach jedynie prześliznęło się gniewne poruszenie, i Arina Pietrowna usłyszała szeptem wypowiedziane: - Diablica!


- Zeszłabyś, gołąbko, na dół! - zwróciła się do klucznicy.

- A cóż to za nowa moda! - odgryzła się tamta.

- Muszę pomówić z Pawłem Władimiryczem. Idź sobie!

- Pani wybaczy! jakże to ja teraz ich zostawię? A jak coś się stanie - ni komu co podać, ni co przyjąć.

- Co tam? - rozległo się głucho z sypialni.

- Każ Ulicie, mój drogi, żeby wyszła. Muszę z tobą pomówić.


Tym razem matka  działała na tyle stanowczo, że się udało. Przeżegnała się zatem i weszła. Przy wewnętrznej ścianie jak najdalej od okien stało łóżko chorego. Leżał na wznak, przykryty białym nakryciem i prawie machinalnie palił papierosa. Nie bacząc na tabaczny dym, muchy z jakimś szczególnym uporem nadlatywały na niego tak, że nieustannie to jedną, to drugą ręką przesuwał po twarzy. Były to ręce do tego stopnia bezsilne, pozbawione mięśni, że wyraźnie było widać zarysy kości, prawie jednako wąskich od kiści dłoni aż po bark. Głowa jakoś tak bez ratunku przylgnęła do poduszki, całe ciało i twarz płonęły suchą gorączką. Wielkie okrągłe oczy zapadły i patrzyły bez wyrazu, jakby czegoś szukając, nos się wyciągnął i zaostrzył, usta nie domykały się. Nie kaszlał już, lecz oddychał z taką siłą, że zda się w jego piersi ześrodkowała się cała jego energia.

  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media