Author | |
Genre | common life |
Form | prose |
Date added | 2021-09-05 |
Linguistic correctness | - no ratings - |
Text quality | - no ratings - |
Views | 600 |
Jego figura w koszulce letniej typu *paragwaj*, w spodniach z marynarską klapą i błękitnawych żaglowych pantoflach, przed chwilą tak nachalna i ostrokanciasta, zaczęła się jakby rozpływać, utraciła swe groźne kontury i w końcu całkiem przestała budzić jakikolwiek respekt. Na obliczu przewodniczącego pojawił się paskudny uśmieszek.
I oto kiedy drugiemu synowi Szmidta już się wydawało, że wszystko przepadło, i przerażający gniew władz miasta zaraz zwali się na jego rudy łeb, od strony różowej pufki nadszedł zbawczy ratunek.
- Wasia! - zakrzyknął pierwszy syn bohaterskiego lejtenanta, zrywając się z siedzenia. - Bracie rodzony! Czyż nie poznajesz swojego Kolę?
I rzucił się z otwartymi ramionami na rudzielca.
- Poznaję! - wrzasnął, nareszcie dobrze widząc, Wasia. - Poznaję własnego bracholka! Kolia kochany!
Nadzwyczaj szczęśliwe to spotkanie oznaczało się tak burzliwymi pieszczotami i na tyle potężnymi w swej sile objęciami, że drugi syn czarnomorskiego rewolucjonisty wyszedł z nich z pobladłym od bólu licem. Brat Kola z tej radości nieźle go przy okazji potarmosił i zdrowo pogniótł.
Obejmując się tak, obaj bracia kątem oka spoglądali na przewodniczącego, z którego twarzy nie schodziła kwaśna jak ocet mina. Z tego powodu tę swoją ratunkową kombinację musieli jakoś naprędce rozwinąć, dopełnić jakimiś bytowymi detalami i nowymi, nieznanymi dotąd historii szczegółami powstania marynarzy 1905-ego roku. Trzymając się za ręce, bracia opadli ze wzruszenia na kozetkę i, nie spuszczając lśniących od łez oczu z gospodarza miasta, pogrążyli się we wspomnieniach.
- Co za cudowne spotkanie! - z fałszem zawołał pierwszy syn, spojrzeniem zapraszając również przewodniczącego do uczestnictwa w ich rodzinnym święcie.
- Owszem, tak. - rzekł ten lodowatym tonem. - Tak bywa.
Ujrzawszy, że facet wciąż znajduje się w łapach zwątpienia, Kolia pogładził brata po ryżych jak u setera kędziorach i pieszczotliwie zapytał:
- To kiedy przyjechałeś z Mariupola, gdzie mieszkałeś u naszej kochanej babci?
- Tak, - wymamrotał Wasia. - mieszkałem u niej.
- Czemuś tak rzadko do mnie pisał? Bardzo się o ciebie niepokoiłem.
- Byłem zajęty, - ponuro odparł rudzielec.
I w strachu, żeby dociekliwy brat nie zaciekawił się, czym mianowicie tak bardzo był zajęty (głównie tym, że siedział w domach poprawczych na terenie różnych republik autonomicznych w różnych miejscach rozległej Matki Rosji), drugi syn lejtenanta Szmidta przejął inicjatywę i sam zadał pytanie:
- A tyś czemu nie pisał?
- Toż ja pisałem, - nieoczekiwanie odparł braciszek, czując niezwykły przypływ wesołości, - wysyłałem je listem poleconym. Mam nawet na to pokwitowania.
I zaczął grzebać w bocznej kieszeni, skąd rzeczywiście wyjął sporo wytartych karteczek, po czym pokazał je bóg wie czemu nie bratu, a przewodniczącemu - i to z daleka.
Co zadziwiające, widok tych papierków nieco uspokoił gospodarza miasta Arbatowa, i wspomnienia obu braci popłynęły żywiej. Rudowłosy już całkiem zdążył oswoić się z sytuacją i dosyć nawet z sensem, chociaż monotonnie, streścił zawartość broszury *Bunt na ``Oczakowie``*. Braciszek okraszał jego suche relacje faktami na tyle malowniczymi, że nasz w miarę już uspokojony przewodniczący znowu nastawił czujnego ucha.
W końcu jednak pożegnał synów lejtenanta z bogiem, i po chwili obaj ci panowie z wielką ulgą wybiegli na ulicę.