Go to commentsKażda radość, którą niesiemy innym zawsze do nas powróci - Zenta Maurina Raudive
Text 1 of 2 from volume: Radość pisana na wspak
Author
Genrefantasy / SF
Formprose
Date added2012-08-25
Linguistic correctness
Text quality
Views2950

Zanim nastał dzień, odmęty nocy snuły się wąskimi uliczkami cuchnącymi brudem i przeklętą biedotą. Zataczały kręgi nad każdym kocim łbem i pod każdym psim ozorem. Wlekły się powoli i ospale pośród orzyganych śmietników, mijały mroczne zakamarki, w których zaległy cień straszył nieprzeniknioną ciemnością nawet je. Owijał wokół wstęg swej nieprzeniknionej postaci ludzkie istnienia wątłe i niepozorne, niczym śnieg pierwszoroczny, drobne gwiezdne płatki tańczące w nieobecnym wietrze, które zaraz po kontakcie z jakimkolwiek materiałem, nikną i nigdy już te same nie powracają.

Zanim nastał dzień, chłód bezsłonecznej pory kurczył dłonie zmarznięte do ostatniej kapilary, obezwładniał oddech wytrwale, acz beznadziejnie wydobywający się spomiędzy warg tego, który stał tuż za rogiem. Nucił chłód ów lacrimoso ogarniając każdą nutą z osobna to, co dostrzegł na swej krętej drodze pośród ostatnich zakamarków ulicznych burdeli – tam, gdzie nikt już nie zagląda, tylko istoty z piekła rodem, w których oczach zgasła iskierka życia i widzą tylko mrok, i mrokiem tylko żyją, w mroku śpią, mrokiem oddychają. W mroku marzą o jasności…

Zanim nastał dzień nie było kwiatu, który uniósłby swe lico ku słońcu wyglądającemu niepewnie zza ciężkiej ołowiem chmury. Płatki jego nie iskrzyły blaskiem nocnej rosy, pręciki nie prószyły w powiewach wiatru pyłkiem w cztery strony świata, nektar nie wabił słodką uciechą mikrych współistnień, zapach nie nęcił błogością, subtelnością, tudzież nieokiełznanym przepychem. Nie było kwiatu, ni drzewa, którego konary głęboko pośród zgorzkniałej ziemi wwiercały się mocą natury potęgi, łaknąc wody bezmiaru, bądź choć kropelki; którego liście szeptały tajemnice tych, którzy byli, tych, co są i tych, którzy nie stąpali jeszcze po owej zgorzkniałej wiecznością ziemi. Słodkie tajemnice. Cierpkie tajemnice. Tajemnice nadziei, samotności, jej słabości i potęgi. Potęgi miłości. Mocy nienawiści. Wszechpotęgi nienawiści zrodzonej z miłości…

Zanim nastał dzień…

Za śmietnikiem, tym zarzyganym od strony wschodniej, gdzie dawniej promienie słońca przebijały się przez nieczułe mury ludzkiej świadomości, stał On. W szarym płaszczu, dziurawym, niełatanym, zmechaconym, z barw dziennych, widzialnych obdarty. Boso stojący w kałuży zapomnienia nieistotnej przyziemności. Jednoręki. Jednooki. Wszechwidzący. Twarz spowita w odmętach dymu palonej zazdrości. I błysk. To nóż. Krótki kozik. Wydobył go spod płaszcza przy lewej dłoni. Rzucił przed siebie, choć trochę na ukos. Świst gęstego powietrza nocy, gdy srebrne ostrze przecięło je niczym jedwabną zasłonę prawdy i radości. I pisk. Jęk ledwo słyszalny. I ruch, ledwo dostrzegalny. To pies jednonogi. Jednooki. W paszczy jego szeroko otwartej błysk srebrnego ostrza. I śmierć. I szczęście w psich oczach. Westchnienie. Szelest ciężkiej tkaniny. To płaszcz bezbarwny porusza zastygłym powietrzem w zarzyganej ulicy. Suche chrupnięcie, ostrze zbrukane krwią niewinności skrywa się w połach płaszcza. I ciemność na ulicy. I bezruch. Cisza. Nic nie było.


***


- Jak długo Pan tu jest?

- Gdzie?

- Tu, pośród nas.

- Niespełna rok.

- A wcześniej?

- Niespełna dwa lata.

- Co niespełna dwa lata?

- Byłem tu wcześniej.

- A między tymi pobytami? Gdzie Pan był między tym rokiem, a dwoma wcześniejszymi?

- Tam.

- To znaczy?

- Pośród nich.

- Jakich nich? Kim są oni?

- Żywi.

- Żywi?! Pan sobie żarty stroi! Żywi to my jesteśmy! Wszyscy jesteśmy żywi!

- …

- Pan nie odpowie?

- Na jakie pytanie mam odpowiedzieć?

- Na żadne pytanie! Na wyzwanie!

- Wyzwanie?

- Tak! Na potyczkę słowną. Na znaczenie słowa żywy.

- Pan jest żywy. To wszystko.

- A Pan?

- Ja istnieję.


***


Minął zakręt mroku ulicy skąpanej w cuchnącej poświacie zapomnianej radości – uratowanej szczęśliwości. Wynurzył się spomiędzy wysokich, pionowych murów zimnej architektury szorstkich wyobrażeń ludzkiej wszechpotęgi. Splunął. Co znaczy wszechpotęga ludzkich istnień, które nie wiedzą o istnieniu choćby tyle, ile on wie o tej ślinie, którą właśnie splunął. Bezbarwna maź – to wszystko. I niewiele. Poszedł. Przed siebie. Tam, gdzie mrok pozostał jeszcze przed wschodem słońca. W mroku się poruszał. Tam był niewidzialny. A widzialność mu nie odpowiadała. Czymże wartościowym być mogła, skoro go przed światem ujawniała? Świat na to nie zasługiwał. On nie zasługiwał. W mroku był bezpieczny.

Kroki jego nie powodowały żadnego dźwięku, żadnego zawirowania powietrza. Były płynne i jednostajne. Monotonne, nieruchome, nieistniejące. Były, choć nikt o nich nie wiedział. Pozostawiał za sobą jednak ślady: krople psiej krwi – krople ulgi i radości. Z lewej strony płaszcza ściekała szkarłatna strużka.

- Psiakrew! – sarknął pod nosem, poruszając nieruchomymi wargami. – Przeklęte ostrze! Zawsze pamięta i nie pozwala zapomnieć!

Obrócił się. Przyłożył lewą dłoń do wąskiego czoła. Rozczapierzone palce z warstwami zaschniętego potu zmieszanego z brudem nieczystości pod paznokciami ścisnęły wyraźnie zarysowaną pod jasną skórą czaszkę aż do białości. Stał w bezruchu. Milczał. Nie oddychał. Tylko płaszcz poruszał się w rytm przemijającego powoli mroku nocnej pory bezczynności dziennych istot. Ślady znikały. Jeden po drugim. Od najbliższego. Została tylko szkarłatna strużka na połach płaszcza. Zaschnięta.

Powoli mrok się rozrzedzał. Ruszył dalej. Znów oddychał. Szybko. Tętno przyspieszyło. Niewielkie ilości potu zaznaczyły jego drogę w gęstym powietrzu – woń strachu. Byle tylko zdążyć dojść do tej szczeliny pomiędzy zimnymi murami, do tej wąskiej uliczki, tego burdelu zapomnianych istnień żywych. Tam, gdzie ni kwiatu, ni drzewa nie uświadczysz. Gdzie mrok snuje się ociężale i nigdy nie słabnie. Byleby zdążyć przed światłem.

Ledwie skraj płaszcza skrył się za mrocznym rogiem, pierwsze promienie porannego słońca rozświetliły aleje i ulice nie ogarnięte zapomnieniem i brudem beznadziejności. Snop światła zderzył się ze stosem beczek po wczorajszym winie. Wypalił gwiaździstą dziurę w matowym drewnie i przedostał się przez nią na wąski ganek przy numerze 3. Tam zawsze spoczywały stosy beczek po wczorajszym winie. I zawsze promienie słońca przebijały je, osnuwając oślepiającym blaskiem szare betonem, nierówne schody. Każdy stopień inny. Każdy odmienny od pozostałych, wgłębiony jeden tu, drugi tam. Ze śladem czyjegoś buciora, z plamą ptasiego gówna. A beczki? Gdyby ich nie było, światło spaliłoby gówno. Wysuszyłoby w proch. Po to były stosy beczek. No i dla ładu. Dla złudzenia, że każdy dzień jest taki sam: zaczyna się dziurą w beczce i kończy nową beczką. Bez dziury.

Coraz więcej świetlistych promieni wystrzeliwało z nisko zawieszonego nad szarymi beznamiętnością budynkami ciężkiego ołowiem nieba. A niebo, niczym ser podziurawione, tworzyło szachownicę pól jasnych i ciemnych, z przewagą tych drugich. Każda zaś beczka, przepalona na wylot trafiała do zarzyganych śmietników, których nikt nie opróżniał. I nie czyścił. Nieliczne istoty osłaniały wzrok przed palącym światłem. Szczury mrużyły czerwone ślepia poszukując mokrych, zadżumionych zakamarków. Nikt ich nie widział. Dla ślepych przechodniów było czysto. I kolorowo.


***


- Pan istnieje…

- Tak, istnieję.

- Istnieje…

- Tak, istnieję.

- Istnieje?!

- Tak, istnieję.

- Co Pan rozumie przez to stwierdzenie?

- Tyle tylko, że istnieję.

- Yhm… A czy ja istnieję?

- Pan nie istnieje.

- Co proszę?!

- Pan nie istnieje.

- J-jak Pan śmie!

- Cóż mam śmieć?

- Twierdzić, że nie istnieję! Stoję tu przecież przed Panem! Jestem tu i żyję, czyż nie?!

- Owszem.

- Pan mi wybaczy, Panie…

- …

- Pana godność?

- Nie mam godności.

- Skoro tak Pan twierdzi… Pańskie miano?

- Nie mam miana.

- Do diaska! Moja cierpliwość też ma pewne granice!

- Moja również.

- Eh… Proszę mi podać Pańskie nazwisko.

- Które?

- A ile ich Pan posiada?!

- Wiele.

- Proszę podać najprostsze i najkrótsze, żeby mi się bez błędów w rubryce zmieściło.

- A ile ma Pan do dyspozycji miejsc na litery?

- Sześć.

- W takim razie Siedem.

- Siedem?

- Tak, Siedem.

- Pan się naigrywa ze mnie dosadnie. Taki jest fakt.

- Skoro tak Pan twierdzi…

- Nie mam racji?

- To pytanie do mnie?

- To pytanie retoryczne.

- Więc na nie nie odpowiem.

- Tak będzie lepiej. O czym to ja… Ach tak! Pan twierdzi, że ja żyję, lecz nie istnieję. A Pan, Panie Siedem? Pan istnieje…

- Istnieję.

- A żyje Pan?

- Nie, nie żyję.


***


Umknął przed światłem w ostatniej chwili. Odetchnął bezdźwięcznie głęboko z potężną ulgą. Wiedział, co by się stało, gdyby nie zdążył. Raz już nie zdążył. To było za młodu. Jasność. Krzyk bólu. Ból niewyobrażalny. Ból śmiertelny. A potem już nic. Tylko jedna ręka i jedno oko. Lewa i prawe. Żeby było łatwiej, powiedział wtedy jego oprawca. Gdyby ten oprawca jeszcze żył. Gdyby jeszcze istniał. Jego śmierć byłaby teraz dłuższa i bardziej bolesna niż wtedy. Teraz, kiedy Siedem znał tyle metod zadawania bólu… Tak, jego oprawca cierpiałby niewypowiedziane męki. Dosłownie. Może nawet jeszcze wciąż jego śmierć by trwała? Ale zginął. Szybko. Od srebrnego ostrza. Pchnięcie w klatkę piersiową. Między żebra. Tam, gdzie dźwięk życia tętniącego sercem był najgłośniejszy. Klasycznie.

To był ostatni raz, kiedy go widzieli, kiedy ktoś go widział. Od tamtej pory nie żyje. I teraz też. Dzięki temu mógł zaskakiwać swe ofiary. Swych pacjentów. Tak jak chwilę temu martwego duszą, okaleczonego ciałem psa. Tak jak teraz śpiącego radością, żyjącego samotnością starca, który skrył się w najciemniejszym kącie ulicy gęstej mrokiem. Przy dziurawych beczkach. Jedna z dziur była idealnych rozmiarów, wymarzonych kształtów. W sam raz na srebrny nóż.

Szelest płaszcza. Świst gęstego powietrza przesyconego tym, co miało zaraz nadejść, wyprzedzającego zdarzenia. Zawsze wyprzedzało. Błysk srebrnego ostrza, w mrocznej przestrzeni, w wąskiej dziurze zgniłej wilgocią beczki, w twarzy starca. Między oczami.

A oczy? Szczęśliwe. Siedem podszedł do zwłok starca, spłynął do poziomu jego zgarbionych, bezwładnych jak za marnego życia pleców i wyciągnął ostrze. Zawsze to samo: fontanna szkarłatu. I obrządek. Konieczny dla oczyszczenia winy. Nie jego – winy ofiary. Kropla krwi z kroplą krwi mordercy. Ciało z ciałem. Życie z życiem bez życia. Istnienie. Ku pamięci. Ostrze zapamięta.

- Psiakrew! Przeklęte ostrze! Zawsze pamięta i nie pozwala zapomnieć!

Krople krwi pozostawiał za sobą niczym ślady życia. Cóż za paradoks! Pozbawiający życia zostawia za sobą ślady życia! Jak gdyby niósł ze sobą światło istnienia sypiące wokół rozpalone do białości iskry, podskakujące wokół radosną energią narodzin. A to tylko krople krwi… Odwrócił się w kierunku, z którego nikły ostatnie tony ciepła płynącego z wąskiej dziury między śmiejącymi się, niewidzącymi oczyma. Przycisnął rozczapierzone palce lewej ręki do wyraźnie zarysowanej pod cienką, jasną skórą czaszki. Ściskał do białości mięsa pod brudnymi od potu i nieczystości sumienia kierującego ręką paznokciami. A krople krwi znikały, jedna po drugiej. I tylko szkarłatna struga zdobiła poły płaszcza po lewej stronie mizernego, wychudłego ciała. Czy tam było życie? Pod tym pozbawionym barw dnia płaszczem? W jego dziurach, licznych i co poniektórych obszernych, nie było widać nic – tylko ciemność. Mrok.


***


- Proszę mi wybaczyć, Panie Siedem, ale nie pojmuję Pańskiego sposobu rozumowania. Pan wyraźnie rozgranicza zagadnienie życia od zagadnienia istnienia. Ja nie widzę tu różnicy zbyt wielkiej, taką jedynie, że życie jest pojęciem węższym od istnienia.

- Z całą pewnością.

- Jak zatem mogę żyć, a nie istnieć?

- Miałem nadzieję, że Pan mi to zjawisko wyjaśni.

- Ja mogę Panu wyjaśnić jedynie sytuację, w jakiej Pan się obecnie znajduje, rzekłbym sytuacji bez wyjścia. Zdaje Pan sobie z tego sprawę?

- W takim razie moja sytuacja w ogóle się nie zmieniła.

- Tak Pan sądzi?

- Nie.

- Nie rozumiem…

- Ja to wiem.

- A ja wiem, że daleko Pan nie zajdzie, udzielając takich odpowiedzi!

- …

- Czyżby sądził Pan inaczej?

- Nie. Nigdzie jednak nie próbuję zajść. Zaszedłem już na samą krawędź.

- Krawędź czego?

- Wszystkiego.

- Ma Pan na myśli karierę, pieniądze, powodzenie?

- Nie, mam na myśli wszystko.

- Ależ to właśnie jest w obecnych czasach wszystko.

- To jest nic.

- Nie w obecnych czasach, Panie Siedem.

- Zatem doszedłem do wszystkiego w innych czasach.

- Jakich?

- Tych, które przeminęły.

- Jak dawno temu?

- Od dawna do niedawna.

- Czy doszedł Pan tym do szczęścia?

- Spotkaliśmy się na jednym ze skrzyżowań.

- Co proszę?

- Spotkaliśmy się na jednym ze skrzyżowań.

- Tak, to słyszałem, ale… Spotkaliście się… I?

- I poszedłem dalej.

- A szczęście.

- Także.

- Z Panem?

- Za mną.


***


Najgorsze były dzieci. Z ich niewinnym spojrzeniem, niewinnym uśmiechem, tudzież niewinnym smutkiem. Z niemym pytaniem „dlaczego”. Z brakiem odpowiedzi i pogodzeniem się z tym. Najgorzej było mu ratować właśnie je. I zawsze miał nadzieję, że każde kolejne będzie ostatnim. Tym razem było podobnie.

Dzień wypełniony słonecznym blaskiem nie docierał do wszystkich zakamarków istnienia. Nie wszędzie sięgały niosące blask promienie. Jednakże by dotrzeć z jednej strefy cienia do innej, musiał poczekać na porę mroku. Zbyt wielkim ryzykiem zaprawiona była wyprawa za dnia. Ruszył więc jak najdalej w głąb uliczki przepełnionej odorem pustki i resztką życia tlącą się ze zwłok starca. Ruszył tam, by przeczekać. Jak co noc. By owinąć resztki swego ciała połami pozbawionego barw płaszcza i zniknąć całkiem na parę chwil, rozmyć się na tle ciemności, rozpuścić w odmętach nocy. Czekał. A w mroku ulicy i serca pojawiały się, to znów znikały mu sprzed przymkniętego prawego oka obrazy dni minionych – jak zawsze. Najpierw dzień pierwszy po przebudzeniu martwego ciała, po poruszeniu martwą ręką prawą, której zbrakło. Pierwsza ofiara – po oprawcy. Przypadek. I znak. Że tak ma być. Pierwsze było właśnie dziecko. Biegło ulicą przepełnioną światłem. W podskokach radości rzucało wokół iskierkami szczęścia. Nierówny takt podskoków przerywany licznymi krwawymi wysiękami z drobnych, zmasakrowanych chorobą płuc doprowadził je przed jego oblicze. Dziecko nie widziało. Nie wiedziało. I nie poczuło. Wciąż się jednak uśmiechało. I wiele rozterek. Czy tak właśnie ma być, czy nie za szybko, czy właśnie tutaj, czy właśnie to.            Później było już łatwiej. Niemowlę w śmietniku, drobna dziewczynka o mysich warkoczach, niewyrośnięty jeszcze chłopiec z lewą nogą krótszą od prawej – utykał, bliźniaki zrośnięte lewą łydką i sercem, chłopiec bez psa, chłopiec z psem, dziewczynka z martwym dziadkiem u boku, niemowlę na rybim targu wśród smrodu i śluzu, dziewczyna zgwałcona na granicy kobiecości – piękna za życia, piękna za śmierci – nic się nie zmieniła. Tylko spod przymkniętych powiek, ozdobionych długimi czarnymi rzęsami, wypływały strużki krwi. Ta krew była wyjątkowo gęsta, lepka wręcz. I czarna. Chłopiec bez zapałek, dziewczynka z zapałkami. I zapałki – rozsypane wokół, gdy bezwładne ciało opadało na krawężnik. Bezdźwięcznie i długo. Powoli. Aż upadło. I nie podniosło ni siebie, ni zapałek.

Nadchodziła obezwładniająca, wszędobylska ciemność. Rozwarł powiekę i rozpostarł poły płaszcza bez barw dziennych. I ruszył. Czuł już swą ofiarę. Wiedział, gdzie jej szukać. Nie musiał, sama podążała ku niemu – jak zawsze. Choćby nie chciały, choćby uciekały, zawsze w końcu do niego docierały. Zbyt głośne było tętniące w nich martwe życie, tudzież życie pełne życia. Z tym, że to go zobaczyło. Chłopiec. Jasne, białe prawie włosy, miękko otaczały rumianą twarz, wąski, spiczasty nos rzucał mroczny cień pośród cieni mroku na szerokie usta zaznaczone wąską, prostą linią. Długa, drobna szyja osadzała głowę na cherlawym ciele, nagim. Bladym. Nie miał pępka. A oczy? Oczy były ze szkła.

- A więc w końcu Cię odnalazłem, Eppo – przemówił głosem tak wątłym, jak on sam, jak snujące się odmęty mroku nocy pośród orzyganych ulic. Głosem tak rześkim i ostrym, jak promienie światła przebijające na wylot beczkę po wczorajszym winie, jak srebrne ostrze rozrywające kurtynę cienia. Głosem tak beznamiętnym i bezbarwnym, jak bezbarwny był płaszcz Siedem i beznamiętne jego ruchy. Głosem tak pełnym radości i szczęścia, jak ostatnie harce beztroskiego dziecka, jak ostatni krok kulawego psa, jak ostatni oddech bezdomnego starca.


***


- Szczęście za Panem…

- Za mną.

- A teraz? Gdzie to szczęście? Jakoś, przykro mi to stwierdzić, ale kompletnie go nie dostrzegam. Nie ma go za Panem, nie ma przed i nigdzie wokół. Jest Pan zgubiony.

- Nie, jestem odnaleziony.

- Przez kogo? Chyba przez władze miasta, które niedługo już skarzą Pana, Panie Siedem, na  śmierć przez ukamienowanie, a w najlepszym wypadku, powieszenie. A tak się składa, „drogi” Panie Siedem, że ja tu sprawuję władzę! Ja jestem władzą! Władam w tym mieście wszystkimi i wszystkim.

- Czyżby?

- Wątpi Pan?

- Owszem.

- W jaką moją władzę Pan wątpi, Panie Siedem?!

- We władzę nad życiem.

- …

- I nad śmiercią.

- Och, proszę mnie nie rozśmieszać. Już dzisiejszego wieczoru, jeśli wszystko pójdzie po mej myśli, ukażę Panu mą władzę nad życiem i śmiercią. Na pańskim przykładzie, za przyzwoleniem.

- Jeśli tylko jest Pan w stanie.

- Śmiem twierdzić, że nic w tym trudnego.

- Oby tak było.

- Pan się nie lęka śmierci?

- Ja czekam na śmierć.


***


- A więc mnie odnalazłeś – odrzekł Eppo.

Wyjął srebrny sztylet o nieskazitelnie ostrym ostrzu. Rzucił nad siebie z rozmachem. Płynnie. Zawirowało pośród ciemności, rozniecając wokół iskry bladego światła gwiazd. I prysło. Na miriady kawałków. Na miriady istnień. Na miriady szczęść. I opadły iskierki. Szczęście było w nim.

Szklanooki otworzył szeroko buzię. Z wnętrza wydobył srebrny kozik. Wyrwał go z podniebienia. Gwałtownie. Rzucił przed siebie, choć trochę na ukos.

Świst gęstego powietrza nocy, gdy srebrne ostrze przecięło je niczym jedwabną zasłonę prawdy i radości. I pisk. Jęk ledwo słyszalny. I ruch, ledwo dostrzegalny. To człowiek jednonogi. Jednooki. W gębie jego szeroko otwartej błysk srebrnego ostrza. I śmierć. I szczęście w  prawym oku. Westchnienie.

- Psiakrew! Przeklęte ostrze! Zawsze pamięta i nie pozwala zapomnieć!

  Contents of volume
Comments (2)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Kim była Zenta Maurina,

(patrz tytuł)

Łotyszka, zmarła w Bazylei /w Szwajcarii/ w 1978 r., tłumaczona na wiele języków pisarka?

Przepakowany do granic rokokowym słowem tekst /w konwencji fantasy i science-fiction/ jest otwartą próbą dyskursu z prawdami, głoszonymi przez wyż.wym. pisarkę
avatar
Wyraźnie wyodrębnione w narracji kolejne /pozbawione wszelkich didaskaliów/ dialogi dwóch skrajnie odmiennych charakterologicznie i światopoglądowo postaci tworzą ich własny osobny świat,

który finalnie dopełnia całościowego obrazu koszmarnej ludzkiej dżungli z jej brudnymi, zarzyganymi mrocznymi ulicami i mieszkańcami jak ze złego snu "spod ciemnej latarni"
© 2010-2016 by Creative Media