Go to commentsBilet wstępu do Cyrkolandii cz.2
Text 15 of 31 from volume: Pan da pięć biletów do nieba
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2018-08-10
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views1316

Normalny donikąd



dzisiaj


Witaj drogi przyjacielu. Ile to już mówisz lat? Dwadzieścia pięć? Trzydzieści? Więcej? No popatrz, jak się zestarzeliśmy. Co tak siedzę na tej hałdzie ziemi? A tak. Nie mam nic specjalnie do roboty, to siedzę i patrzę. Widzisz, jak się uwijają. Tam pracuje spychara..., o, a tu rżną, tam wycinają. Łopatami też energicznie machają – ech, za komuny to by stali, piąte piwo pili i trzeciego papierosa palili, a teraz – kapitalizm.

Zresztą poznajesz? Nie kogo, tylko co – drzewo. No to, co ścięte leży. Nie? No tak, wszystkie drzewa są takie same. Szczególnie ścięte.


Napijesz się? Że rano? Każda pora jest dobra. A co? Dzisiejsze przepisy zabraniają? Nie wolno w miejscach publicznych? Ha, ha, czy to nie ty jesteś jednym z tych, z którym w tym sadzie piliśmy jabcoki? No i co? Wyrosłeś na porządnego człowieka. Nie idziesz dzisiaj do pracy? No widzisz. Świat na chwilę zapomniał o tobie i podarował parę godzin wolności. Cóż za luka w systemie. Ileż w tym czasie mógłbyś wyprodukować, skonsumować, załatwić.

Co ty z tym porankiem? Rozejrzyj się, słonko świeci, ciepełko, zielono, ci faceci pracują jak mrówki na swój kieliszek chleba i nową plazmę do domu, a ty masz na skutek awarii Matrixa trochę czasu dla siebie. Co ja? Ja jestem już poza systemem. Nie, nie mam szkła – z gwinta drogi przyjacielu. Jak za starych, dobrych czasów. A poza tym lepiej się pije, kiedy spotykasz starego druha i jest jeszcze dodatkowa okazja. Jaka? Aa, dziś podwójna.

Likwidują nasz sad, a poza tym wczoraj był ostatni dzień mojego życia.

*


Pytasz, co się stało? Właściwie nic się nie stało. Jakiś wypadek? Nie, przecież nie wyglądam na ducha unoszącego się nad własnym ciałem. Tak prawie wyglądam? Ha, ha, dowcip ci się wyostrzył po paru łykach.Tych parę zadrapań, plastrów i siniaków? To chwalebne, polskie rany. Czemu polskie? Donkiszoteria. Tak, tak, donkiszoteria zawsze była u nas podnoszona do rangi cnoty. U mnie też. Zresztą, czy musi się coś stać, żeby umrzeć? Zaraz wypadek, rak, srak. A nie można umrzeć ot, tak sobie, choć czujesz, że pracuje w tobie skołatana pompa przepychająca lepką, czerwoną ciecz? Głupia maszyna, która nie wie, że już cię nie ma i cały jej wysiłek jest daremny. Rosną włosy, paznokcie, komórki dzielą się z uporem, choć nikomu i niczemu to nie jest potrzebne. Cóż za marnotrawstwo energii kosmosu lub Boga.

Ten ustrój, o który podobno walczyliśmy ty i ja, bardzo nie lubi marnotrawstwa. Przerabia kości zwierząt na pyszne wędliny, odpady z ropy na soki owocowe lub piękne i ciepłe polary, a krowie bździny na jakże cenną energię... Że za dużo wypiłem? Mylisz się stary. Za mało. Jak będzie właściwa ilość, to nawet na chwilę to wszystko trochę mi się podoba. Problem w tym, że te chwile są coraz krótsze, a niezbędna ilość płynu coraz większa. Oo, a sad? Popatrz. Tyle godzin tu spędziliśmy, najpierw jako szczyle, udając Indian, chowając się przed starymi, potem ogniska, pierwsze wino i papieros, dziewczyny... orzesz w mordę, widzisz tego palanta z siekierą, zmagającego się z tą wielką jabłonką? Pod nią rozprawiczyłem Elkę.... no jaką Elkę? Leśniak. Nie śmiej się, też kiedyś była dziewicą i... i nawet byłem w niej zakochany. Jak każdy z nas, no może poza Rysiem Kolarzem. Ej stary, nie pamiętasz Kolarza? Tak, Darka, Darka. Tak bardzo chciał pedałować, a praw takich jak teraz to oni nie mieli, no to prysnął gdzieś do Niemiec i słuch po nim zaginął. A kojarzysz, jaka była kiedyś Elka? Najpiękniejsza na osiedlu, bogaci rodzice, olewająca nas – nie dla psa kiełbasa. Że potem z każdym i wszędzie..., no cóż, widocznie rozdziewiczyłem najpiękniejszą kurwę na świecie. Czy wiem co z nią? Wiem. Jak posiedzimy dłużej to może ci powiem. No to po łyku.

*


No, nie krzyw się. Ja nie twoja żona, żebyś musiał udowadniać jak bardzo nie lubisz tej nafty. A potem w trakcie grilla, idziesz z kumplem do kuchni i po cichu walicie po szklanie.Co, ty tak nie robisz? To ma kobita szczęście. Taki skarb... Nie rzucaj się, nie żartuję... Czy jestem żonaty? Zdziwisz się, ale tak. Mam piękną, kochającą żonę. Sam kocham ją tak samo, jak dwadzieścia lat temu i dlatego jest mi tak ciężko. Nie rozumiesz? No cóż. Ja jestem jak socjalizm – dzielnie zmagam się z przeciwnościami nie występującymi u innych ludzi. Dzięki mnie ona też. Jak mówisz...? Że trzeba być silnym, walczyć, leczyć się? Ale ja nie jestem silny, walczyć nigdy nie chciałem i nie umiałem. Pamiętasz?... Syskowi w sadzie dałem po zębach, to była niezapomniana impra... Znowu nie pamiętasz? A ja pamiętam... nie uwierzysz. To był jedyny raz, kiedy się biłem… Noo, do wczoraj. Zawsze wolałem uciec. A leczyć się? Czasami się leczę i... i co? I nic. Ja nie chcę być zdrowy. Ja nie chcę tylko być chory. Boże, na tym świecie są też słabi, geje, garbaci, popaprańcy i mordercy. Wszyscy mają prawa, bo mniejszość, bo niepełnosprawny, bo prawa człowieka... To dlaczego nie ma dla mnie miejsca? Kurwa mać! Nie pij tyle! Kończy się... A, chyba że postawisz. No to w porządku.



wiele lat wcześniej


Liście nawet nie drgały. Duszne, ciężkie powietrze lipcowego upału, w połączeniu z wypitym winem, spowodowały, że pot lał się ze mnie ciurkiem. Płynął strugą, łaskocząc pory ciała, zlepiając zwichrzone jej dłońmi, włosy. Najpiękniejszy wysiłek, jaki do tej pory w życiu wykonałem, powodował drżenie każdego włókna mięśniowego. W oku, palcu, w... Cudowne drżenie, które daje sercu przyśpieszenie rakiety kosmicznej, krwi – parametry paliwa jądrowego, a mózgowi otwiera przestrzenie niedostępne Einsteinowi.Pierwszy seks szesnastolatka. Jej – szesnastolatki – też. Poznałem to, patrząc ukradkiem na lekko zakrwawioną, wewnętrzną stronę opalonych ud Eli.


– Wstawaj, wołają nas – dotknąłem koniuszkami palców jej wilgotnej skóry.

Twarz Eli delikatnie zadrgała, ale nie otworzyła oczu. Zawstydzone, tym co widziało, zaczerwienione, wieczorne słońce, prześwietlało delikatny puszek na policzkach, tworząc aureolę, którą zawsze podziwiałem u gwiazd filmów starego kina. Mam czasami taki moment nadrealistycznego widzenia, typowego dla egzaltowanych gówniarzy.


Słyszałem trzaskające w ogniu polana i coraz głośniejszy gwar całej paczki. Na nich wino też już zaczęło działać.

Dopinając spodnie i koszulę, wygrzebałem się spod namiotu utworzonego ze zwisających do ziemi gałęzi zdziczałej jabłonki.

Mirek katował gitarę, próbując znaleźć chwyty do „Mimozami...” Tuwima. Reszta dostosowała się do jego aktualnych możliwości, wyjąc jak wilki w rui. On naprawdę nieźle gra, a oni z reguły fajnie śpiewają, ale nie dziś.

Zresztą dziś świat i tak jest naprawdę piękny, a ja tak bardzo kocham Elę. Tak naprawdę, bardzo, jeszcze bardziej może (przewinął mi się fragment wiersza Stachury).


– Wychrobotałeś ją? No, stary. Taki sukces. Dobra chociaż była?– Sysek czknął. – Trzeba to było zrobić pod naszym drzewkiem. Lepiej by rosło... – Zachwiał się i cofnęło go. Odruchowo złapałem jego łokieć.

Sysek miał zawsze słabą głowę.


Dziś jest 22 lipca. Komunistyczne święto, z okazji wydania jakiegoś tam dekretu. Mamy to głęboko w dupie, ale jest obowiązek czynu społecznego ku czci... itd. W tym roku to akcja sadzenia drzew, upiększania socjalistycznego świata, pokaz zaangażowania, etos pracy (niepotrzebne skreślić). Brr. Obłuda się leje, ale damy radę.

Zawinęliśmy z ciężarówki najpiękniejszą sadzonkę klonu i wkopaliśmy ją w naszym ogrodzie. Klon nijak się ma do sadu, ale to silne, żywotne drzewo, które poradzi sobie. Czasy chujowe, gleba nie taka, deszcze kwaśne, a on rośnie. Przerasta te spaczone jabłonki, zdziczałe wiśnie i powykrzywiane życiem grusze. Rośnie zawzięte bydlę, choć potem nikt się nim nie zajmuje, nie podlewa, nie użyźnia.


Spojrzałem wściekły na pijanego Syska. Jak on to powiedział? „Wychrobotałeś ją?”. Coś dziwnego stało się ze wzrokiem, przestałem widzieć normalnie. Wszystko zawęziło się do jego postaci, wyostrzyło kontury. Rysy twarzy wykrzywiły mu się jak w jarmarcznym, krzywym zwierciadle. Fala krwi uderzyła mi do głowy, ręce zaczęły drżeć, a świat zamknął się w zaciśniętej pięści. Uderzyłem. Coś chrupnęło i poczułem ból w nadgarstku. Adrenalina znieczuliła efekt pękniętej kości.


Upadł w płonące ognisko, wzbijając snop iskier. Krzyk. Tupot nóg.

Całkiem już zawstydzone słońce, schowało się za granatowo-purpurowym horyzontem. Jabłonka była prawie niewidoczna, a listki młodego klonu połyskiwały w świetle przytłumionego ogniska jakoś tak ironicznie, prześmiewczo, szyderczo.

Nie mów, że nie kojarzysz? To ty trzymałeś mnie wtedy za ręce z tyłu. Chyba bym go zabił. A przecież naprawdę lubiłem Syska.



dzisiaj


– No, nareszcie jesteś. Kolejka?

Nie mają te ludzie co robić do południa, czy co? Że ja też nie mam co robić? No fakt.


Myślałem o tym, co mi opowiadałeś. To pięknie życie ci się ułożyło. Mówiłem, że będą z ciebie ludzie. Dom jest, firma prosperuje, dzieci zakuwają, żona u kosmetyczki. A propos, czy widziałeś ostatnio jakieś dzieciaki na naszym boisku? Nie patrzyłeś? Ach, za późno wracasz.


Ten kontrakt na wykańczanie mieszkań w tych blokach, to rzeczywiście życiowa szansa. Patrz, jak pięknie mury wychodzą z ziemi. Szybciej niż drzewa. No właśnie, siadaj na tej kłodzie. Wczoraj ścięli... Patrz, jeszcze liście nie zwiędły, są zielone. To klon... e, nie jestem dendrologiem, ale dotknę tej kory i wiem. Po prostu wiem. A ty ciągle go nie poznajesz? Nie? Przecież też go sadziłeś. Nie, siadaj tutaj. Taki piękny garnitur. No, jak kasy będzie dużo z tego kontraktu, to niejeden taki się kupi i będzie super. Ale po ci to? No, nie pobij mnie. Wiem, wiem, trzeba inwestować, wizerunek dorobkiewicza, samochód już stary, a i dom większy potrzebny. Zepsuł się? Nie, nie dom, tylko samochód... nie? To po co zmieniasz? A, zapomniałem, bo stary rzęch. Ile ma? Osiem lat. No, młodszy to ty nie jesteś, też trzeba by cię wymienić.


Cholera! Nawet kubki kupiłeś? Dwa? Dwadzieścia groszy. Dla głodujących dzieci w Etiopii byś je dołożył. Kojarzysz, jak w piwnicy piliśmy z wydrążonego ogórka? Jeden kapciowaty ogórek, a nas pięciu. Niehigienicznie? Parcha nie dostałeś.


Szczęśliwy jesteś? Nie zastanawiałeś się nad tym? No właśnie, a ja? Zastanawiałem. I jest do dupy. No, faktycznie, tym sposobem nie ma różnicy. Zastanawiasz się czy nie, przecież nie zaklniesz rzeczywistości. Gdzie się nie obrócisz, to dupa. Istotnie, masz perspektywy, a ja siedzę na umartej? Drzewie? Pniaku? Ludziu...? Jezu, zaczyna mi trochę się pieprzyć. Wczoraj...


24 h wstecz


Wczoraj kolejna porażka. Obijam się od roku, o ścianę przepisów, procedur, kwalifikacji, braku kursów, papierów, certyfikatów. Tu brakuje umiejętności obsługi komputera, tam lekarz mówi o złych wynikach wątrobowych (a jakie mają być?), tu wyczują piwo (koncentratu z fiołków nie zażywam), tam jestem za stary, w pośredniaku za młody (nie obejmuje mnie program 50+. Na dodatek za krótko jestem na bezrobociu – tylko półtora roku – więc jakiś inny program aktywizacji też mnie nie obejmuje.)

Gdy w siódmej rubryce ankiety personalnej pt. „Dodatkowe kwalifikacje i umiejętności” nieśmiało nadmieniam, że znam literaturę starofrancuską, piszę wiersze, jestem entuzjastą neoplatonizmu, fascynują mnie paradoksy Zenona z Elei, wiem, ile jest dwa razy dwa i jeszcze podejrzewam. że ludzie to świnie, to... to już jest jazda. Bez trzymanki.

Zatroskane panie z wyżej wymienionego biura z westchnieniem pochylały się nad tą sytuacją, żonglując moim przypadkiem pomiędzy kursem florystyki, a dogoterapii, z obowiązkowym przeprowadzeniem badań psychiatrycznych. Nawet je rozumiem. W końcu walka z bezrobociem najbardziej efektywnie wychodzi poprzez mnożenie programów aktywizacyjnych, wytycznych, okólników itp. Ileż to osób jest potrzebnych do interpretacji, realizacji, pozoracji i innych ...sracji, duperacji, abberacji... Znowu porażka. Odwalona w Armaniego, pachnąca szanelką bizneswoman, krytycznie przyglądała się moim zużytym butom i niemodnemu golfowi.

Zapewne zapach wody po goleniu i dezodorantu za pięć złotych z Biedronki drażnił jej wysublimowane nozdrza. Och, nie. Nie była arogancka lub niemiła. Minęły już czasy burakowych nuworyszy Z wystudiowanym wdziękiem przekrzywiała utlenioną główkę, pozorując głębokie zainteresowanie. Okute w stare srebro chopinowskie palce delikatnie masowały brodę, a oczy wyrażały proces głębokiej zadumy nad tym, co mówię. To tak mile łechta moje ego!

A mówiłem głupoty i durnoty. Przecież ja wiem i ona wie, że stanowisko dyrektora prywatnej szkoły to niezbędne znajomości plus umiejętność skłonienia nauczycieli i uczniów do maksymalnego wolontariatu.

Zysk sto, koszty – zero. Ideał biznesu oświatowego na poziomie Oksfordu z Ruchodupek Górnych.

*

Sad to ponad pół hektara działki w centrum miasta. Zarośniętej, nieefektywnej, zaniedbanej i zaśmieconej. Znowu marnotrawstwo (kluczowe słowo w naszym racjonalnym kapitalizmie) powierzchni inwestycyjnej. Kultywowanie tradycji picia wina było w tym miejscu godnie podtrzymywane przez następne pokolenie. I tyle się tu działo. I syf był niemiłosierny.

Najpierw z zamyślenia otrząsnął mnie hałas, a potem ruch. Wokół placu budowy, na miejscu naszego ogrodu, uwijało się kilku robotników. Obok, już od paru miesięcy wyrastały podwaliny apartamentowców, ale prace budowlane skrzętnie omijały ogród. Miałem nadzieję, że tak zostanie. Głupią nadzieję. Taka piękna architektura wyłania się już z gleby, więc dlaczego w środku miałby tkwić zdziczały sad?

Chłopy z siekierami i piłami, kopary, spychacze, a do kompletu dupek z teodolitem. Industrialny „dance macabre” z wykorzystaniem nowoczesnych środków wyrazu artystycznego.

*

– Przesuń się pan.

Piłem piwo, obserwując twórczo poruszających się ludzi. Mrówkolandia.

Zaciskałem dłoń na puszce za każdym razem, kiedy padło kolejne drzewo. Chrzęst miażdżonego aluminium. Puszka była już całkiem zgnieciona.

– No, przesuń się człowieku, bo przeszkadzasz. Nie widzisz, co się tutaj robi? Co to w ogóle za picie w miejscu publicznym? Policję wezwę! Panie Henryku!

Siedziałem sobie na betonowym fragmencie ławeczki. Drewnianych szczebli już dawno nie było, a wystające, pordzewiałe kotwy nie powinny zachęcać żadnego spacerowicza do siadania na tych strupieszałych szczątkach siedziska. Chyba że byłby to masochista z nutką nekrofilii. W końcu to tylko strupieszały szkielet ławki jest... Alea iacta est. Ale zajebisty skrót myślowo-poetycki mi wyszedł. Zrobiłbym karierę w polityce.

Spojrzałem ukradkiem. Skądś gościa znam. Niedaleko stała srebrna beemka. Gruby, czerwononosy pan Henryk (tak przypuszczam, że to on), biegł ociężałym kłusem konia po wyczerpującym westernie. Żeby tylko nie padł przed samymi drzwiami saloonu.

Dobiegł. I żyje. Wytrzymałość koni i ludzi jest niezmierzona.

– Słucham panie prezesie. Coś się stało? Sapał jak parowóz Stephensona. Zawory wypluje.

Spojrzeliśmy jeszcze raz na siebie z panem prezesem. O kurwa jego mać! Sysek.

– Wojtek?

– Piotrek?– poklepał mnie po ramieniu jak kobyłę na wybiegu. Wytrzymałość koni i ludzi jest niezmierzona.

Sysek pieprzył coś od rzeczy. Jest prezesem firmy deweloperskiej, która buduje to osiedle. Będzie pięknie, nowocześnie, tanio.

– Ile?

– No, ze cztery koła za metr. Naprawdę, to okazja! A może ty byś chciał? Dla ciebie rabacik po starej przyjaźni.

Westchnąłem. Miesiąc temu wziąłem ostatni zasiłek w wysokości 650 zł.

Zajęczała odpalana piła.

– A sad?

– Jaki sad?... a... parking... Chyba nie sądzisz, że ludzie będą zostawiać bryki na ulicy. Za coś w końcu płacą.

Piła pisała na pięciolinii popieprzone requiem. Minuta, dwie, pięć, dziesięć. Zmieniają się tonacje, smutne – mol, radosne – dur. Tempo: tnie – szybkie allegro, wyciągnął piłę z rzazu – powolne andante i w miarę jak silnik się uspakajał – omdlewające adagio. Bolało. Chrobotnęło jak złamana kość i teraz dopiero strasznie zabolało.

Skoczyłem jak oparzony, patrząc, jak facet wcina się w pień drzewa. A ono w mojej głowie wyło, krzyczało – trociny sypały się spod łańcucha, aż pomyślało „dość” i z prawie ludzkim stęknięciem, trzaskiem, klon upadł na ziemię zamiatając gałęziami ziemię. Liście spazmatycznie zadrgały, kurz zawirował i... i uspokoiło się.

Sysek westchnął.

– Najgrubsze bydlę, ale poszło. IIe ja musiałem się nachodzić do ochrony środowiska, żeby wydali zgodę na wycięcie. Na owocowe nie trzeba papierka, a na głupiego klona? Całkiem zdrowe było. No, Ela załatwiła. Jest kierowniczką wydziału... nie mów, że nie pamiętasz Eli? Leśniak? Niemożliwe. No, kto jak kto, ale ty, he, he, powinieneś kojarzyć. Uwierzyć nie mogłem, dobrze, że sama mnie poznała. Gruba jak beka, brrr, w życiu byś jej nie poznał. Taka laska kiedyś była. Dziwnie była zawzięta na ten sad, ale dla mnie to dobrze. Inwestycja rozumiesz.

Odwrócił się.

– Panie Heńku! Pociąć na kawałki i na dostawczaka. Tak, tak, do mnie. Będzie do kominka.

*

Retrospekcja i teraźniejszość.


Coś dziwnego stało się z moim wzrokiem, przestałem widzieć normalnie, wszystko zawęziło się do jego postaci, wyostrzyło kontury... itd. Nie było tylko ogniska, snopu ulatujących w niebo iskier, ale za to był pan Henryk i inni pracownicy, którzy przybiegli na krzyk prezesa. Drugi raz w życiu się biłem. Znowu pęknięta kość. Nawet w ten sam ryj trafiłem.Tylko tych moich siniaków i zadrapań wtedy nie było.

Uch, stary. Ale dostałem od tych gości wpierdol.


dzisiaj


Gdybym wcześniej wiedział, że Sysek załatwił ci ten kontrakt to bym cię zaj... zapier... za... zaaa... No ale? Jakie zzzznac... no, Huston, mamy problem z wymową, Znaaa… czy, faktycznie nie ma to już znaczenia. No widzisz... ach tak, już niewiele widzisz... Siedzę na ściętym klonie, a właśnie padła jabłonka. Mam obitą gębę i nikt mnie nie potrzebuje. Skończył się zasiłek, a za chwilę skończy się flaszka. Zjadłem swoją ostatnią kromkę chleba.

Dobra, dobra... nie zrywaj się. Nie do sklepu po chleb... co innego miałem na myśli... Znasz Grzesiuka? Nie, nie chodził z nami do klasy. Pisał o obozach koncentracyjnych i... i o chlebie. A Sołżenicyna? No taki Ruski, też o chlebie. Nie lubisz Ruskich? Siedź na dupie! Żona nic nie mówiła o zakupach.

Chleb to był najważniejszy temat ich rozmów. No jak to jakich? Koncentracyjnych. Więźniów. Zamknij się! Ty nigdzie nie pójdziesz. Chleb to przetrwanie, bez niego się umiera. A było go tak strasznie mało. Nie, nie w sklepie, durniu, tylko w obozie! Jego podział to była celebra, najważniejsze wydarzenie dnia, mistyka egzystencjalnej prostytucji. Albo odwrotnie: prostytucja egzaltowanej mistyki. Wiem, wiem, zawsze tak pierdolę po alkoholu.

Aaa..., ale niektórzy dzielili go na malutkie kawałeczki, jedzone co godzina. Przez pięćdziesiąt dziewięć minut skręcali się z głodu, żeby tuż po zjedzeniu, znowu być głodnym. Znowu pięćdziesiąt dziewięć minut myślenia o chlebie, o głodzie, czy nikt go nie ukradnie z szafki. A kradli... Przede wszystkim ci, co zżerali cały przydział od razu. Przez moment mieli poczucie sytości, a potem... a potem, no potem, co ja chciałem powiedzieć?

Aha... Zawsze wpieprzałem od razu swoją porcję życia i oglądałem się na te kawałki innych..  Czy ukradłem? Nie... cholera..., a może? Wczoraj poszła moja ostatnia kromka i chyba już nikt mnie nie poczęstuje. No to jest ostatni dzień życia, czy nie?

*

Śpisz głupolu na glebie, w tym pięknym garniturze. Ciesz się, że nie ma dzisiaj tu Syska. Jakby cię zobaczył w takim towarzystwie i w takim stanie, to szlag by trafił kontrakt. No, ale dziś palanta nie widać. Pewnie leczy złamany nos. Ci goście też omijają mnie szerokim łukiem. No i chwała Bogu. Naczerpiesz sił z tej gliny jak mityczny Anteusz. Jasne, wilka też można złapać. Ale… ale ta glina z czegoś powstała... zwierząt, roślin... Da kopa. Może to prochy największego na świecie bohatera? Że ci mają pomniki? E tam. Najwięksi nie mają pomników. Są tylko składnikiem gleby.

Może tu są prochy jakiegoś szesnastowiecznego, obleśnego Tatara, który nawalił się tym swoim, kobylim kumysem i oszczędził twojego pra... pra... Potem zdechł na palu. Może kości siedemnastowiecznego, szwedzkiego żołdaka, który zgwałcił twoją pra... pra..., zanim zarżnęli go chłopi polscy w jakimś chlewie? Przecież to najwięksi dla ciebie bohaterowie. Może dzięki temu, co zrobili lub nie zrobili, ty żyjesz i tu jesteś... . Może tu wsiąkły soki największych kochanków świata, którzy mieli pecha, że za prześcieradło nie robił im niejaki Szekspir? Może też rósł tu jakiś klon, pod którym się kochali? Durny i przypadkowy jest ten świat.

*

Dobra, zostało jeszcze trochę w kubku. To za zdrowie stary, śpiący przyjacielu. W końcu jest podwójna okazja. Wycinają sad i dziś jest pierwszy dzień mojej śmierci.



Ulgowy do końcowej stacji, proszę


Wczoraj


Duszność zbudowana była z ciężkiego zapachu kwiatów (głównie kalii) i panującej na zewnątrz temperatury (powyżej trzydziestu stopni). Z pewnością nie przyczyniła się do niej liczba osób zgromadzonych w domu pogrzebowym „Eden”, należącym do miejskiego przedsiębiorstwa komunalnego. Bo ludzi było akurat niewiele. Cmentarz też był komunalny, więc wszystko zgodnie z procedurami i biznesową kalkulacją. Kasa płynie do jednego źródła.

Kilkanaście postaci z pochylonymi głowami, może w prawdziwej, a raczej udanej zadumie, nie tworzyło zwyczajowego tła dla tak doniosłych (podniosłych?) wydarzeń jak pogrzeb pięćdziesięciodwuletniego faceta. Z reguły wtedy jest tłum jeszcze żyjących kolegów, przyjaciół, bliższej i dalszej rodziny. Żona płacze, dzieci mają ponuro spuszczone głowy, wnuki kręcą się znudzone. Ale nie na pożegnaniu Rysia taki zestaw.

Obok mnie siedział Jarek Dziwoński ze swoją nieodłączną Basią. Wygląda zdrowo i czerstwo. Wybór, jakiego dokonał wiele lat temu – życie na wsi pod Tarnowem – wyjątkowo dobrze mu służy. Dalej Wojtek. Sam. Nie wiem w związku z tym, czy jest ktoś, kto opiekuje się tym starym, schorowanym ramolem, powoli i z trudnością przemieszczającym się o kulach. Podobno dwie operacje panewek biodrowych. Dalej Szeryf – głowa też pochylona (znaczy, przeżywa). Obok niego farbowana na rudo niewiasta w beżowej garsonce i sandałach à la Bollywood. Świecące, jaskrawe, z kolorowymi paciorkami i nijak pasujące do górnej części stroju. Trzymała go za rękę, więc wygląda na to, że będzie miał się kto zająć chłopem, gdy przyjdzie jego kolej na endoprotezy.

Sysek, za moimi plecami co chwila wciągał gluta. Boże, wytrzyj w końcu ten czerwono-fioletowy porowaty organ powonienia.

Być może zresztą, sam nie dostrzegam zmian we własnej fizjonomii. W moim wieku nie lubi się już luster, ale kto ci powie prawdę.

Mirek przyjechał najpóźniej. I najgorzej z chłopem. Biedny Mirek. Te wyleniałe, nadpsute zwłoki, z plamami wątrobowymi, to mój stary przyjaciel, za którym szalały dziewczyny. Już dawno nie jest asystentem na wydziale arabistyki na UJ. Co najwyżej jest asystentem u ponurego, krakowskiego bimbrownika, bo waliło od niego jak z murzyńskiej chaty.

Jola i Ela siedziały po drugiej stronie nawy, ściskając kolorowe łodygi. Jakaś młodzież pląsała koło nich. Nie wiem – dzieci? Wnuki? A co mnie to obchodzi.Z Elą – wiadomo – może współczesna medycyna uczyniła cud, bo Ela nie mogła mieć potomstwa. Wiele lat temu widziałem ją w parku. Była strasznie gruba. Jola mówiła mi, że to po jakiś lekach hormonalnych. Ale może warto było stracić figurę najładniejszej dziewczyny na osiedlu dla uaktywnienia instynktu macierzyńskiego. Pewnie ją krzywdzę takimi przemyśleniami. No, chyba że coś adoptowała.

Jola – szacowna pani mecenas – to była taka fajna dziewczyna o biodrach stworzonych do rodzenia. Może ktoś to docenił i liczba jej dzieci pomnożona przez liczbę wnuków, dała sumę znaczną. Ktoś musi pracować na moje utrzymanie w jakimś przytułku. Kaśka jest w Stanach. Jakiś czas temu utraciliśmy kontakt. Podobno jakąś tragedię przeżyła w związku ze śmiercią córki. Słyszałem, że dziewczyna się zabiła. Ani nie było. Nikt nie wiedział dobrze, czemu. Podobno chora.

Reszty szczupłego towarzystwa nie kojarzyłem. Z rzędów z tyłu słyszałem cichą rozmowę po niemiecku.

Obejrzałem się. Cholera, za mną dwóch siwiejących facetów trzymało się dyskretnie za ręce!

Na mównicę stojącą przed malachitową urną wszedł starszy, szpakowaty pan z bródką. Poprawił wiszący na złotym łańcuchu ryngraf z koronowanym orłem. Umilkła dyskretnie sącząca się znikąd muzyka.

– Drodzy zebrani. Z reguły przygotowuję się do mowy pożegnalnej, rozmawiając z rodziną, przyjaciółmi i znajomymi zmarłego, poznając go niejako, jego najlepsze cechy i dokonania. Lecz w tym wypadku odstępuję od tej zasady w związku z wyrażoną ostatnią wolą Dariusza Kowalczyka, przekazaną mi przez niemiecką firmę pogrzebową z Kolonii. Wszystkie koszty pogrzebu również przez nią zostały pokryte. Zmarły Dariusz zabezpieczył odpowiednie środki na ten cel. Życzeniem jego było odczytanie tu i teraz listu, co też uczynię – sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki.

Cisza. Słychać było szum samochodów z pobliskiej drogi szybkiego ruchu.

Ciekawe jak się zestarzał. Nawet nie wiem, na co zmarł. Nie widziałem go dziesiątki lat. Może więcej. Daty mają znaczenie głównie dla historyków. Dla innych wydarzenia. My widzieliśmy się po raz ostatni na sławnym zarzynaniu byka w Daskach u Jarka. Potem wyjechał do Niemiec.

„...dlatego pożegnam was jako Rysio Kolarz, bo takim mnie pamiętacie, a nie żaden Darek” – Cholera, zamyśliłem się i uciekł mi początek. – „Wiecie, jaki byłem, i kim byłem. Nigdy żadne z was nie nazwało tego po imieniu. Pedał, homoś czy ruchodup nigdy nie padło. Za to was kochałem. Więc wyjechałem po studiach do Niemiec i tam zostałem. Przez wiele lat miałem starszego od siebie partnera, który zmarł w ubiegłym roku. Był dobrym, kochającym człowiekiem. Tam nie musieliśmy się ukrywać. Bardzo mi go brakowało przez ten ostatni rok. Miałem też tam przyjaciół, którzy są zapewne obok was...”


Jola z Elą kręciły się niespokojnie. Zerkały na grono swojej młodzieży i za siebie (pewnie też usłyszały niemiecki język i widziały splecione ręce), nie wiedząc, czy zatkać uszy i oczy przyszłości narodu, czy dyskretnie ją wyprowadzić. Nie wypadało, ale widać było, jak moralność wczesnochrześcijańska walczy z obowiązującymi konwenansami konieczności ostatniego pożegnania przyjaciela.

Masz rację Rysiu. Ze dwa pokolenia będą potrzebne. W tym kraju przynajmniej dwa.


„...stać mnie było na odszukanie was i zobowiązanie firmy z Kolonii do powiadomienia o pogrzebie. Jako prezesa dużej firmy consultingowej, stać mnie było na wiele, tylko po co?”

Usłyszałem za plecami westchnienie Syska.

„Dzieci, siłą rzeczy, mieć nie mogłem, rodzeństwa nie miałem, a rodzice nigdy nie zaakceptowali mojego życia. Bolało. Pomagałem im ukrytymi kanałami, jak mogłem, ale tak bardzo chciałem się z mamą spotkać na święta. Podobno też chciała, no ale... Teraz już spotkałem się z nimi. Jedno z was mnie w tej pomocy wyręczało, co może będzie mu policzone tam, gdzie jestem, o ile jestem tam, gdzie myślicie, że nie jestem. Jak większość moich wierzących rodaków. Nie, nie martwcie się. Nie mam nadziei na Eden z moim Andreasem. Takich jak my tam nie wpuszczają. Chodzi tylko o sprawiedliwy sąd przed obliczem Boga. Przecież się kochaliśmy i nikomu świadomie nigdy nie zrobiłem krzywdy. Zresztą ten z was, który pomagał w ciężkich czasach moim staruszkom, był mi szczególnie bliski. Nawet nie wiedział jak bardzo. Chyba to nawet lepiej dla niego, że nie wiedział. Może coś pamięta i tak bardzo się wstydzi do dziś. Widziałem obrzydzenie w jego oczach, nazajutrz...”


Kurwa mać! Rysiu! Nie powinieneś tego pisać! Te marki, a potem euro, które czasami razem z listem przesyłałeś, zużyłem zgodnie z twoją prośbą. A to leki dla twojej matki, które niby to z darów były, elektryczny superwózek inwalidzki dla twojego ojca. W papierach podarowanych przez jakąś kochającą Polaków fundację z Niemiec. Ale nie musiałeś, kurwa, przypominać o...


Gdybym był głęboko wierzący, to bym się zastanawiał, czemu Bóg Starego Testamentu nie zesłał na Rysia i tego Andreasa potopu, ognia, siarki. Dziś, w dobie nauki, selektywnego grzyba atomowego, sarinu lub pandemii „ pedaus trupus”.

Gdybym był zatwardziałym materialistą, zadałbym pytanie, czemu nie wyeliminował nierozmnażających się dewiacji, zgodnie z teorią ewolucji Darwina. Ale oni żyli.


Dziwne poruszenie zapanowało w pierwszych szeregach. Wszyscy dyskretnie spoglądali na siebie. Tylko dziewczyny siedzące po drugiej stronie, wolne były od jakichkolwiek podejrzeń. Siłą rzeczy. Reszta spoglądała spode łba na siebie.Ale numer.


Dzisiaj


Upierdliwe pieczenie w klacie towarzyszy mi dziś od rana. Przychodzi i odchodzi. Większe lub mniejsze. Bardziej lub mniej piecze. Pod jakimś idiotycznym pozorem wycofałem się z wczorajszej imprezy stypowej, ad hoc zorganizowanej przez stare towarzystwo, w knajpie „Koń Polski”. Wyczuwało się nutę podniecenia wywołaną słowami Rysia. Jakby to miało teraz jakiekolwiek znaczenie. Ale jakoś tak lubimy bełtać historię, przyjaciół, wydarzenia... Jakże pięknie emanujemy na tle zepsutych i upośledzonych.

No to po wyjściu cmentarza się zaczęło. Kto? Kiedy? Nie żartuj?... On? A feee! Zboczeńcy! Zawsze podejrzewałem, podejrzewałam, że on z nim.

Głupie kutasy i cipy, osaczające równie głupiego kutasa i cipę.


Nie chcę się już z nimi spotykać. Czas pospychał nas na osobne tory. Niektórzy wysiedli na stacji i wegetują w dworcowych barach, kasach i butikach. Część nie wysiadła i wykoleiła się na zepsutych rozjazdach. Część żyje świetnie, dostatnio i nijako.

Już nas nie ma.


Strasznie lubię być sam. Przeciskać przez coraz bardziej dziurawą pajęczynę pamięci – twarze, nazwiska, wydarzenia. Czasami przy okazji jakiś przypadkowych spotkań udaję, że wiem, pamiętam... „No jasne. Ale było fajnie” – i męczę te poplątane i zwłókniałe synapsy, żeby powiedziały mi, z kim rozmawiam i „o co kaman”.


Takie bycie samym, kiedy słychać tykot starego zegara (elektroniczne nie tykają).A na ścianie wisi taki śmieszny chiński kwarc z motywem tarczy Big Bena, który lekko zaskrzeczy, jak mija kolejna minuta. Ale nie cyka. Już nie odmierza sekund – cyk, cyk, cyk.Trzasnęło – to tylko wskazówka odchrzęściła kolejną minutę – ale to nie ta moja miara czasu. Nie cykają już sekundy kończącej się wędrówki.


Zapach kurzu wierci w nosie. Taki stary kurz. Osiadły na pożółkłych książkach i starym, frędzlowanym abażurze nocnej lampki. Na powiązanych różową wstążką kartkach śmiesznych wierszy pisanych po nocach. Trochę Staffa, Tuwima i Gałczyńskiego, udających moje własne wiersze. Przepisywanych na przerwie na jakimś zdezelowanym „Łuczniku” w pracowni szkolnej. Kto słyszał wtedy o laptopie? Chciało się i tyle.


Powinienem być sam. Nie rozsiewać niepotrzebnych genów, zamęczających świat własnymi wizjami rzeczywistości. Żona po dziesięcioleciach zrozumiała, że nie zmienia się niezmienialnego. Więc poszła na zakupy z wnukiem do galerii. Och, oczywiście nie formułuje już wyższych teorii psychologii behawioralnej w celu zmiany mojej osoby. Doszła do jedynie słusznego wniosku, czyli po prostu ma to głęboko w dupie. I dobrze. Stosunek, do stosunku, po stosunku, jest dziś jedyną podstawą dla zdrowego życia z wrażliwymi palantami.


Powinienem być sam w głębokim lesie. Egzystować ze zwierzątkami, drzewami, śniegiem i wyłażącymi wbrew warunkom pogodowym, krokusami. Ale nie lubię robali, pająków i szczurów, które tam egzystują. Lubię za to ptaki, zapach żywicy i nagrzanej słońcem ziemi. Nie mam papierów na leśnego pracownika (no wiecie, gospodarka zasobami leśnymi, ekonomika przetwórstwa przemysłu drzewnego, kiedy rzekotka zielona ma okres ochronny? Poronny? Itd. Ale mam chęci. Podsumowując – nie mam nic, poza kurzem, nietykającym zegarem, starymi fotografiami...

A propos zdjęć popełnionych aparatem marki „Ami”. Po oddmuchaniu słusznej porcji roztoczy, otworzyłem stary album.


Siedzimy na schodach muzeum regionalnego w Chęcinach. Ja mam w zębach „Ekstramocnego” (były kiedyś takie papierosy, które przywracały do rzeczywistości jednym machem). Skończył się rajd niebieskim szlakiem. Za małe buty ucisnęły mnie strasznie i z rozkoszą siedziałem, marząc, żeby nigdzie już się nie ruszać. Gitara przewieszona przez klatę. Oliwkowa „kangurka” dopełniała stroju wagabundy à la Stachura. Mirek obok też z gitarą. Na stopniach wyżej siedzi reszta: Ela, Jarek, Wojtek i Jola, Kaśka i Anka. Nad wszystkimi góruje Szeryf, strojąc głupie miny. Z lewej strony Rysio oparty głową o moje ramię.


Pod koniec studiów pojechałem do Krakowa. W zasadzie po materiały do pracy magisterskiej dostępne na UJ. Mirek brylował jako stary krakus, nawigując po uczelnianych zakamarkach. Wreszcie trafiliśmy na imprezę do akademików Akademii Rolniczej.


Nie wiedziałem, że Rysio tam studiuje razem z Jarkiem. Cóż to była za impreza. Dziwna to była impreza. Do dupy... Do dupy była to impreza!


Poczułem język Rysia na swoim uchu. Gorący, alkoholowy oddech owionął mi policzek. Poczułem jego usta na swoich i... i przeszedł mnie dreszcz obrzydzenia! Chyba wyczuł, bo szarpnął się gwałtownie do tyłu.

Ale potem uległem. Nie wiem, co mi się stało. Nie wiem dlaczego. Nie wiem po co... Strasznego „moralniaka” miałem przez wiele lat, aż udało się wyprzeć z pamięci to wydarzenie. Czasami mi się śniło i budziłem się spocony jak mysz. A obrzydzenie? Oj, było! Po coś to trupie jeden w tym durnym liście o tym przypomniał?!


Telefon.

– Coś się tak zawinął? Posiedzieliśmy... pogadaliśmy – Sysek tokował jak łoś w rui – Zastanawialiśmy się...

No tak. To było do przewidzenia. Zastanawiali się. Ciekawe, co wymyślili?

– Źle się poczułem. Coś mnie w klacie drażni.

– E tam. Całuj psa w nos. O czym on pisał w tym swoim głupawym przemówieniu? – Jak pisał do mnie z Niemiec... – za późno, jak zwykle, ugryzłem się w język.

– Do ciebie pisał? Do nikogo z nas nigdy nie pisał!

Usłyszałem gulgocący śmiech.

– A może to o tobie było? – gulgot – Bolało, jak..., nooo, wiesz?

Gdyby tu stał, przydarzyłaby się retrospekcja z sadu numer trzy.



Teraz już nie produkują rzeczy z wiecznotrwałym zamiarem przetrwania. Nawet firma „Mercedes” tego nie robi, bo nie opłaca się to w dobie nakręconego do granic możliwości, konsumpcjonizmu.

Telefon rozpadł się po pierwszym walnięciu o ścianę.


Jutro


Nad ranem zapiekło w mostku. Tak bardzo, że myślałem, iż nie będzie żadnego jutra. Ale było. Mam jeszcze trochę do pokołowania na tym świecie. Lekki zawał. No, patrzcie ludzie – nie trzustka, wątroba, nerki, tylko to twarde, malutkie serduszko. Zwolnienie lekarskie, więc jest trochę czasu na uszczegółowienie własnych wspomnień.

  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media