Go to commentsProklata Trijca
Text 1 of 21 from volume: Opowiadania
Author
Genrefantasy / SF
Formprose
Date added2013-09-14
Linguistic correctness
Text quality
Views2449

W małym miasteczku, jakich wiele było wtedy na Ukrainie, wieczór minąłby spokojnie. Bywalcy karczmy dokończyliby swoje bardziej lub mniej wykwintne trunki. Potem by się udali spokojnie do swoich twardych lub miękkich łóżek. Ani nasiąknięci strachem, ani pełni obaw o siebie, swoje domostwo, swoją rodzinę. Tak by było gdyby nie... 

- Ludzie! - kulawy Rusin z bielmem na oku, co to zawsze pierwszy przynosił wieści, dobre, złe lub gorsze, swoim wejściem zakłócił zarówno cichsze jak i głośniejsze rozmowy. - Trójca przyjechała! 

- Przeklęci! - odezwał się jeden z chłopów. - Czego ich tu? 

- Z łupami wracają, od Tatarów. A teraz idą tutaj pić! - rzekłszy to, wykuśtykał na zewnątrz, a obecni wyszli za nim. Został tylko karczmarz, posługująca dziewka i jakiś młody, ubrany w karmazyny szlachcic, z trzema towarzyszami.  I cisza, którą przerywał jedynie ogień trzaskający w kominku.  

Dziewka poprawiła i tak już obfity dekolt tak, że ciemny sutek przy ruszaniu się, jak ciekawskie oko, patrzył co chwile spod koszuli. 

- No co ty u licha wyprawiasz, głupia? - spytał karczmarz, któremu na czole zaczęły występować krople potu. 

- Jak na Tatarów chodzili to pewnie bogaci... 

- Chowaj ty się lepiej. Ty nie wiesz jak oni lubią się zabawić? Nawet jakby cię żywą zostawili to i tak Boh jeden wie, w jakim stanie. A mnie dziewka odstraszająca klientów nie potrzebna! 

Nawet jeśli wzięłaby przestrogę do serca, było już za późno. Drzwi karczmy się otworzyły, wpuszczając najbardziej znienawidzoną trójkę na Kresach, a może i nawet w całej Rzeczpospolitej. A nienawidzili ich wszyscy, równo i solidarnie. Polacy i Rusini, szlachta i chłopi, Kozacy i Tatarzy, księża i popi, Moskale, Żydzi, Wołochy, Turcy. 

Pierwszy wszedł Michał Kossecki, szlachcic z Wołynia, który zamordowawszy swoich braci i ojca, skazany został na infamię. Początkowo wielu miało nadzieję dostać nagrodę, za zabicie wyjętego spod prawda Kosseckiego, jednak jego zdolności szermiercze i to co zrobił z ciałami pokonanych, odstraszyło skutecznie pozostałych. Twarz jego, nie ludzkie, a raczej marsowe oblicze przypominała. Oblicze to było poznaczone bliznami, a największa z nich zaczynała się na czole, przechodziła przez prawe oko i kończyła się na policzku. Za nim wszedł Hryhory Tereszczuk, Kozak przewyższający sławą i walecznością niejednego atamana i charakternik z którym nawet wiedźmy bały się zadzierać. Był to młody mołojec z wąsami sięgającymi prawie do klatki piersiowej. Na końcu wszedł Natan. Żyd, który nie chciał być wieczną ofiarą i popychadłem, kopanym i szarpanym za brodę przez panów braci, jak jego ojciec. Zaczął więc, od zarżnięcia kilku szlachciców w karczmie swojego ojca. Jego temperament nie wytrzymał kolejnego wyzwiska i zamiast z gorzałką, podszedł do pijanego towarzystwa z tasakiem w ręce. Zrobił także użytek z noży leżących na stole. Zaskoczeni, wesoło podchmieleni panowie bracia, nawet nie zdążyli wyjąć szabel. Przybita nożem dłoń do stołu również uniemożliwiała wyciągnięcie broni. Niektórzy dali mu przydomek Kruk, ze względu na czarne włosy sięgające mu za ramiona, tak samo czarne oczy i typowy dla jego nacji nos. Zamiast przy pasie, na plecach nosił ordynkę, którą posługiwał się lepiej od niejednego Tatara. Wielu myślało, że jest niemy, bo bardzo małomówna z niego persona. Gadanie zawsze zostawiał Kosseckiemu i Tereszczukowi. Sam tylko wpatrywał się w ludzi złymi, czarnymi oczami. 

Karczmarz wyraźnie czerwony i oblany potem silił się na uśmiech. Dziewka silić się nie musiała, gdyż uśmiechała się jak głupia, mając nadzieję na hojny napiwek. Młody szlachetka pił wino małymi łyczkami, obserwując wchodzących. Natan usiadł przy kontuarze, z obojętnością słuchając jak oberżysta wymienia najlepsze potrawy i napitki, dostępne w tej przez szlachtę zarzyganej, a przez chłopów zawszonej, karczmie. Hryhory podszedł do dziewki i zważył ręką jej pierś. Była ciężka i w dłoni się nie mieściła. Kozak uśmiechnął się od ucha do ucha. Kossecki podszedł do siedzącego towarzystwa. Cały czas patrząc w oczy szlachcica, nie mrugnąwszy nawet, wziął ze stołu drewniany kubek i wypił zawartość jednym haustem. 

- Drogie to wino, ale nie tak drogie jak twoje gardło - powiedział szlachetka. 

- Twoje zaś musi być bardzo tanie, skoro nie szkoda ci go dawać pod moją szablę, panie bracie - Kossecki zmrużył oczy. 

- Choć wstyd, że taki człowiek jak ty, należy do tego samego stanu co ja, wyzywam cię na pojedynek. Przynajmniej umrzesz jak szlachcic, a nie jak cham zarżnięty w karczmie. 

- A kim ty właściwie jesteś, kurwy synu? - Kossecki wziął teraz kubek jednego z towarzyszy młodziana i również go opróżnił. Szlachcic nie dał się ponieść z powodu obelgi, a nawet wręcz przeciwnie. Był spokojny, jak jego towarzysze, gdy Kossecki opróżniał po kolei ich kubki. 

- Matka moja szlachetną kobietą była, z takiego domu, w którym twoi krewni mogliby jedynie za służących robić, gdybyś ich wcześniej nie zabił, oczywiście. Jam hrabia Konstanty Biński herbu Łodzia. Podróżuję po Europie, pojedynkując się z rycerstwem Francyji, Anglji, Hiszpanii, a teraz przybyłem w te dzikie tereny. Na pewno o mnie słyszałeś. Od dziecka byłem szkolony przez największych fechmistrzów, hartujących mojego ducha i rękę w walce szablą. Pokonałem samego... 

Trwało to tyle co mrugnięcie okiem. Michał wyciągnął zza pasa pistolet i wypalił w czoło pana hrabii. Kolejne mrugnięcie zajęło wydobycie szabli.   Pierwszemu rozpłatał gardło, drugi dostał cios w głowę, a trzeciemu, który zdążył wyciągnąć z pochwy szablę do połowy, Kossecki wbił ostrze w pierś, nadziewając go jak prosie. 

- Co ty dzisiaj taki? Nawet nie poczuli, że umierają - powiedział Hryhory, dalej bawiący się piersiami, od których nie odrywał wzroku. Kossecki zamiast mu odpowiedzieć zwrócił się do karczmarza, który trząsł się jak galareta. 

- Horyłki. Muszę przepłukać gardło po tym winie. 

Było już lekko po świcie i poranne słońce zagościło w karczmie, ukazując skutki wczorajszej hulanki. A wyglądało to niemal, jakby cała orda tędy przeszła. Potłuczone naczynia, ściany i podłoga w krwi i wymiocinach, powywracane stoły. Z wyjątkiem jednego. Na tym właśnie stole leżała biedna dziewka, co obcować z Trójcą się nie bała, a teraz cała we krwi, z szeroko rozłożonymi nogami leżała. Wytrzeszczone oczy zwrócone były ku sufitowi, jakby u Niebios chciała wybłagać pomoc. Jak na obrazie lub teatralnej masce, na jej twarzy zastygł ból i przerażenie. Z otwartych ust wystawał język i kilka monet. W końcu nie po to Trójca chodziła na rabunek do Tatarów, żeby teraz nie płacić. 

Miała również rozcięty brzuch, do którego wsadzili głowę pana hrabii. Jej jelita zaś posłużyły za sznur przy wiązaniu karczmarza. Nic więcej mu się nie stało poza tym, że wyglądał komicznie. Z jabłkiem w ustach, przy jego tuszy naprawdę wyglądał jak prosię. Może gdyby nie posnęli, to by go upiekli na rożnie. Może byli już zbyt najedzeni, by skonsumować tak tłustego wieprza. Może Natan oponował przeciw spożywaniu wieprzowiny, a może zostawili go na potem. Tego i sam diabeł nie wiedział, ani nawet nie chciałby wiedzieć, co siedzi w głowach tego towarzystwa. 

Natrętne bzyczenie muchy, dopełniało ten obraz. Kozak otworzył leniwie jedno oko. Plunął celnie, trafiając muchę w powietrzu z odległości trzech metrów i wrócił do spania. Ledwo zamknął oko, a co innego przerwało mu drzemkę. Do karczmy wszedł jeden z psów zaklętych przez charakternika, czarny i wielki jak ogar piekielny. Kozak nadstawił ucho, a potem sam coś szepnął. Pies wybiegł merdając ogonem. Hryhory nie miał ochoty zdzierać sobie przepitego gardła, budząc towarzyszy, więc po prostu wypalił z pistoletu w sufit. Natan i Kossecki zerwali się gwałtownie. Pierwszy zaspany, ujrzawszy w zasięgu ręki dzban z napitkiem uśmiechnął się od ucha do ucha i natychmiast zwilżył sobie gardło. Drugi patrzył na kozaka strasznym wzrokiem, oczekując wyjaśnień. Kogoś innego to spojrzenie przeraziłoby do szpiku kości. 

- Jakiś jegomość chce z nami pomówić - mruknął Tereszczuk do szlachcica. Ledwo słowo się rzekło, a już drzwi przekroczył mężczyzna wyglądający na cudzoziemca. Według jakiej mody był przybysz ubrany, to żaden z nich nie wiedział, bo się takimi rzeczami nie interesowali. O dziwo, widok zastany w karczmie ani trochę go nie ruszył. Tak jakby wcale nie zauważył ciał, krwi i bałaganu, ukłonił się z uśmiechem na ustach. 

- Witam szanownych waszmościów, bękartów przeklętych, z matki murwy i z ojca stajennego. - żaden z trójki się nie obraził, bo sami nie mieli zbyt dobrego mniemania o swoich rodzicielach. - Nazywam się Albert Solberg, reprezentuję pana Ragnara Bjornsona. 

Trójca niemo wpatrywała się w niego. Może czekali aż Norweg przejdzie do rzeczy. A może myśleli, w jaki sposób go zabić. 

- Mój pan ma dla was zaproszenie, do swego namiotu rozbitego kilka mil stąd, oraz propozycję. Ręczę swoją głową, że owa propozycja przypadnie panom do gustu. 

- Lepiej więc dla ciebie, żebyś miał rację - rzekł Michał Kossecki. 

Wyszli z karczmy, przed którą znajdowało się kilkadziesiąt psów. Wszystkie zaklęte przez Hryhorego, pilnujące, by nikomu z mieszkańców nie strzeliło do głowy, żeby przerywać biesiadę Trójcy, bądź zarezać ich podczas snu. Gdy odjeżdżali, charakternik gwizdnął, a psy wbiegły pędem do karczmy. Gdy zębiska wgryzały się w ciało karczmarza, grubas zazdrościł dziewce i szlachcicom, że są martwi i nie czują jak są rozrywani na kawałki psimi szczękami. 

Jechali kawałek gościńcem, a potem skręcili w step. Po jakimś czasie im oczom ukazał się namiot, stojący w owym stepie. Dziwne było to, że taki możny obcokrajowiec rozbił go na pustkowiu, zamiast pójść w gościnę do jakiegoś dworu. Żaden magnat nie powstydziłby się takiego gościa, a co dopiero zwykły szlachcic ugaszczając go jak króla, otwierając najlepsze wina i serwując takie potrawy, jakie sami rzadko jedzą. Taka już jest polska gościnność. 

Dziwnym było również to, że w środku ten namiot był dziesięć razy większy niż na zewnątrz. Mieściło się w nim wiele skór i poroży zwierzęcych, mnóstwo mebli, z których najbardziej uwagę przyciągał olbrzymi stół, który powinien zajmować cały namiot a nie tylko jego część. O dziwo, ani w namiocie ani wokół niego, nie było żadnej służby. Z wyjątkiem Alberta i nagiej kobiety grającej na harfie. 

Na krześle, które raczej przypominało królewski tron, siedział pan Ragnar Bjornson. Miał długie bujne włosy, w wielu odcieniach. W jednym miejscu były blond, w innym rude, a w innym krwawoczerwone. Jego czupryna wyglądała jak płomień świecy. Gdyby Kossecki nie był krzywoprzysięzcą, mógłby przysiąc, że oczy Bjornsona również zmieniały kolor. Z zielonego w niebieski, z niebieskiego w szary i to we wszelakich odcieniach. 

Trójca stanęła przed obliczem tego dziwnego człowieka. Oczywiście ani się nie przywitali, ani się nie pokłonili. Kossecki bacznie wpatrywał się w pana Ragnara, Natan gapił się na nagą kobietę jak chłop w cerkwi na ikonę, Hryhory zaś był zaniepokojony. Jako charakternik był wrażliwy na magię, a tu czuł jej całe multum. Jego dłoń cały czas leżała na rękojeści szabli. W tym namiocie byli jak w pułapce.  

- W czym mogę szlachetnemu, jaśnie oświeconemu panu służyć? - odezwał się w końcu Michał w efekcie przedłużającej się ciszy. Kossecki nie byłby sobą, gdyby nie umieścił w tych słowach drwiny i sarkazmu. 

- Posłałem po was, ponieważ jesteście najlepsi w tym co robicie, a w dodatku jest coś co nas łączy. Ale o naszych wspólnych pasjach innym razem. Chcę byście uwolnili pewną kobietę. 

Kozak prychnął. 

- Robiliśmy z kobietami tysiące różnych rzeczy, zarówno z żywymi jak i z martwymi, ale nigdy żadnej nie ratowaliśmy. Wybrałeś nie te osoby co trzeba. 

- Jestem pewien, że właściwe. Również jestem pewien, że tylko wam się uda, ponieważ znajduje się ona w Ukrytym Monastyrze. 

Hryhory znowu chciał zabrać głos lecz Kossecki mu przerwał. 

- Ile? 

- Dziesięć tysięcy złotych. Do tego coś, co wszyscy troje kochacie bardziej niż pieniądze. Ale to już niespodzianka. 

Trójca jechała przez step, w stronę gościńca. Gdy nań dotarli, zatrzymali konie. 

- Jak znajdziemy Ukryty Monastyr? - zapytał Kossecki  

- Z tego co wiem, to tylko Ostapowi Bondarczukowi udało się go odnaleźć - powiedział Hryhory. 

- Bondarczuk nie żyje. 

- Może zatem znajdziemy go w Wiecznej Karczmie. 

- Mamy kilka dni do pełni. Ale skąd wiesz gdzie tym razem się pojawi? 

- Nie wiem. Ale wiem kto może wiedzieć. 

- Baba Jaga? 

Kozak kiwnął głową. 

- To trzeba będzie po drodze złapać jej jakiś prezent. Jazda! 

Wyrwali z kopyta, aż się za nimi kurzyło. Pędzili tak, mila za milą. Ludzie na ich widok schodzili z traktu w las, żegnali się, uciekali do chałup. Z wyjątkiem małych Maksyma i Anastazji, którzy, jak to dzieci, byli tak zajęci zabawą, że zapomnieli o bożym świecie. Kiedy trzech strasznych jeźdźców wjechało na podwórko, było już za późno. Małe dziatki otworzyły szeroko niewinne oczy, a strach wrył ich małe brudne stópki w błoto. 

- Te się nadadzą? - spytał Michał. 

- Tak, idealne - Kozak uśmiechnął się tak złowrogo, że małemu Maksymowi puścił pęcherz. Hryhory szybko złapał maluchy, związał i zarzucił na siodło. 

- A może dawaj pod siodło, jak Tatar mięso. Od razu gotowe jej przywieziemy - zażartował szlachcic. 

- A jeżeli nie będzie jej tak smakować? - spytał kozak poważnie. Wtem z chaty wybiegł chłop. 

- Pane, pomiłujcie. Możecie wziąć dziewczynę, ale zostawcie chłopca. On do roboty będzie potrzebny... 

Hryhory wypalił mu z pistoletu w żołądek. Jakby chłop miał niewystarczająco ciężkie życie, teraz przyjdzie mu zdychać godzinami. 

W drodze dzieci płakały, wiły się i wyrywały. Ręka świerzbiła, żeby roztrzaskać im głowy kamieniami, ale postanowiono po prostu wlać im horyłki do gardeł. Palący trunek szybko uspokoił i uśpił pacholęcia. Las do którego dotarli był bardzo gęsty, więc musieli zsiąść z koni. Idąc w głąb tego lasu, Tereszczuk cały czas nasłuchiwał i czegoś wypatrywał. W końcu do ich uszu dobiegło złowrogie krakanie. Kozak poznał w wielkim czarnym kruku, sługę Baby Jagi. Kruk również poznał charakternika i zaprowadził ich na miejsce, gdzie stała chatka na kurzej łapce. Chatkę otaczał piękny biały murek, ułożony z czaszek i kości. Głównie dziecięcych, ale były wśród nich również czaszki nieproszonych gości.  

Gdy tylko się zbliżyli, w chatce otworzyło się okno. Stanęła w nim wiekowa starucha. Włosy miała długie, siwe i brudne. Piersi zwisały jej prawie do kolan. Brakowało również większości zębów. Nos miała bulwiasty, a twarz ogółem przypominała ropuchę. Miała również bielmo na oku. Zdrowym okiem widziała świat materialny. Tym drugim świat duchów. Ta kilkusetletnia panienka z okienka, na widok swojego ulubieńca rozpromieniła się, jak mołodycia na widok swojego rycerza wracającego z wojny. 

- Hryhory, synoczku! Pryjechał ty odwiedzić staruszkę! 

- Witajcie maty! Podarok ja wam prywiozłem! 

- Dobre synku, dobre. A kto tam z tobą jest? Stara ja już i nie widzę. 

- Pan Michał Kossecki i Natan. 

- To dobrze, że dalej trzymasz z dobrym, przyzwoitym towarzystwem. Z nimi nie zginiesz. Chodźcie chłopcy w gościnę! 

W środku panowała cała gama zapachów, tak silnych, że nawet otwarte okno nie mogło tego wywietrzyć. Było tu tak mnóstwo ziół, że ich zapach tłumił smród siarki. A były tu zioła lecznicze, trujące, miłosne, magiczne oraz zwykłe przyprawy. Można tu było znaleźć szafran, bazylię, majeranek, lubczyk, tymianek, jaskółcze ziele, wilczą jagodę, bieluń. Nie brakowało również muchomorów za pomocą których wchodziło się w trans. 

Maksym i Anastazja się obudzili, więc zakneblowano je i rzucono w kąt. Nie mogli się ruszyć, nie mogli wydać jęku. Jedynie łzy spływały po niewinnych, wytrzeszczonych ze strachu oczętach. 

- Ładnie wybrałeś, takie jakie lubię najbardziej. 

- Babko, mam ja do ciebie sprawę. 

- Dla ciebie wszystko, kochaniutki - powiedziała, po czym wzięła do ręki młotek, brudny od zaschniętej krwi. Trzasnęła nim w malutką główkę Anastazji. Blond włosy zmieniły swój kolor na czerwony. 

- Wiesz może gdzie podczas najbliższej pełni będzie stała Wieczna Karczma? 

- W Wilczym Uroczysku - teraz młotek spadł na główkę Maksyma. Malutka czaszka pękła jak jajko, a mózg wylał się na brudną podłogę. - Zostaniecie na kolację? Zrobię barszcz z uszkami i kruchą pieczeń. 

- A to aby koszerne? - spytał Natan. 

O świcie ruszyli w drogę. Choć nikt ich nie gonił, pędzili jak szaleni. Konie pokryły się białą pianą, lecz oni dalej popędzali je nahajami. Nad rzadkim lasem, pełnym starych drzew, świecił księżyc, wielki i okrągły jak picza kijowskiej ladacznicy. Zewsząd dobiegało wycie wilków, lecz żadnemu z nich nie przyszło do głowy rzucać się na większych wilków od siebie. Z daleka ujrzeli światło i usłyszeli pijackie śpiewy, rozmowy i śmiechy. W końcu doszli do sporej polany, gdzie stała Wieczna Karczma. Przybytek ten, pojawiał się tylko na czas pełni, za każdym razem w innym zakątku Ukrainy. Pili tam najwięksi awanturnicy, banici, infamisi, najsławniejsi atamani oraz najdzielniejsi mołojcy. Było to miejsce dla tych, którzy już długo przed śmiercią zasłużyli na brak wstępu do Królestwa Niebieskiego, a w Piekle ich nie chcą bo jeszcze rozsiekali by sługi piekielne i sami rządzili by nim, jak folwarkiem. Tutaj stany się zacierały. Szlachcice i Kozacy pili razem, jak równy z równym. I pić będą do dnia Sądu Ostatecznego. Było to miejsce niebezpieczne dla żywych, ponieważ trunek tam serwowany bardzo mocno uderzał do głowy, a jeśli człowiek nie opuści tego miejsca przed świtem, zostanie tam na zawsze. Z drugiej strony, dla niektórych ten koncept nie wydawał się wcale taki zły. Darmowe trunki, najlepsze towarzystwo. I tak przez wieczność. 

Trójca zdecydowała, że nie ma sensu żeby szli wszyscy. Poszedł więc sam Hryhory, w nadziei że Kozak zKozakiem lepiej się dogada. Gdy tylko przekroczył próg, poczuł się jakby wpadł do beczki z gorzałką. Zapach horyłki był tak silny, że aż wykręcał mu nos. Do tego sala była tak zadymiona, że można by tu mięso wędzić. 

- Toż to Hryhory Tereszczuk, mołojec przesławny! – krzyknęło czyjeś przeżarte palanką gardło. 

- Dalejże, wypij z nami! 

- Za sławu! Na szczastie! 

Wcisnęli mu w ręce kwaterkę gorzałki. Choć kozak obiecał Kosseckiemu, że pić nie będzie, tylko wejdzie, dowie się co trzeba i wyjdzie, byłby to wielki afront dla stałych bywalców gdyby nie wypił. Na dodatek Hryhory miał zasadę, że pacierza i gorzałki nie odmawia. Co do tego pierwszego, wątpliwym jest by znał chociaż pierwsze słowa jakiejkolwiek modlitwy. 

Opróżnił szybko naczynie i poczuł jakby ktoś go zdzielił czekanem w łeb. Jednak nie padł na ziemię, jeno uśmiechnął się tak, że wyglądał teraz jak aniołek i ruszył chwiejnym krokiem w poszukiwaniu Ostapa Bondarczuka. Na szczęście, Ostap śpiewając fałszował tak samo jak i za życia, więc Tereszczuk szybko znalazł go, siedzącego z dzbanem w ręku, śpiewającego piosenkę tak wulgarną, że już za samo jej śpiewanie nie powinien przekroczyć bram Niebios. 

- A niech mnie Matka Boska obsłuży w czechryńskim zamtuzie! Toż to syn najtańszej murwy i psa, Hryhory Tereszczuk! Nie wierzę, że tak młodo ci się umarło! 

- Jestem żyw. Ze sprawą do ciebie przychodzę. 

- Siadaj! Pij! 

Nie trzeba było dwa razy powtarzać. Mołojec opróżnił kolejne naczynie. Na chwilę zapomniał po co tu właściwie przyszedł. Za to w jego umyśle pojawił się pomysł, że może by tu zostać na zawsze. Gdy Bondarczuk patrzył na niego pytającym wzrokiem, Hryhory najpierw zmarszczył brwi, a potem palnął się w czoło jakby chciał ubić muchę na nim siedzącą. 

- Ukryty Klasztor. Znalazłeś go. Jak tam dotrzeć?  

Mina Ostapa w mgnieniu oka przybrała poważny wyraz. 

- Nie obchodzi mnie, po co ci to wiedzieć ani co chcesz zrobić, więc tak, powiem ci. Ale nie za darmo. 

Teraz młody Kozak zmizerniał. 

- Tyś martwy. Po co ci pieniądze? Nie dość, żeś martwy to i tu masz horyłke za darmo. 

- Nie chcę pieniędzy ani żadnych kosztowności. Pojedziesz do wsi Horenicze, tam gdzie mnie chłopi zarezali, dowiesz się gdzie zakopali moje ciało i pochowasz mnie na poświęconej ziemi. 

- A co jeśli nie pochowali, a wilcy i kruki roznieśli cię na cztery świata strony? 

- Wtedy masz problem. No to… wypijmy za to żebyś znalazł! 

Gdyby nie światło z okien karczmy i hałasy, to Wilcze Uroczysko wyglądałoby naprawdę upiornie. Mimo to Kossecki i Natan czuli się tu wyśmienicie. Czuli się tak, dopóki nie zaczęli się nudzić. Świt się zbliżał, a kozak wciąż nie wychodził. 

- Spił się na pewno bękart przez Turków chędożony. Zabije tego kurwy syna, ale najpierw musi mi powiedzieć jak dotrzeć do Ukrytego Klasztoru! – powiedział zirytowany Kossecki i ruszył bojowym krokiem w stronę budynku. Natan jak zwykle milczący, nie powiedział nic. 

- Wiwat Kossecki! – krzyknął Marek Kalewski, dawny znajomy Kosseckiego, najlepsza szabla i największy pijanica ziemi bracławskiej. Przynajmniej, dopóki nie zapił się na śmierć. 

- Wiwat! Wiwat! 

- Małmazji mu nalać! 

Kossecki ujrzał tu wielu starych znajomych. I jak tu odmówić? 

Mijał kwadrans za kwadransem, a świt się zbliżał coraz bardziej. Natan wstał z kamienia na którym siedział po turecku, splunął, poprawił ordynkę na plecach i ruszył w stronę wejścia. Żaden z panów braci ani kozaków nie witał Żyda. Natan niewzruszony znalazł śpiącego pod stołem Hryhorego. Wziął go za długie wąsy i tak ciągnął Kozaka po ziemi, wycierając nim podłogę pełną rozlanych trunków. Potem podszedł do Kosseckiego, który spał na stole. 

- A ty tu czego, parchu? – zapytał pan Marek siedzący przy panu Michale. – Dobrego towarzysza chcesz nam zabrać? Jak widać, jemu tu dobrze. 

Natan zmierzył go jedynie swoimi czarnymi oczami i chwycił pana Michała za czuprynę i zaczął go ciągnąć tak jak Tereszczuka. 

- Mówię do ciebie! – pan Marek krzyczał za nim, lecz ten udawał, że nic nie słyszy. 

Gdy coraz bardziej zbliżał się do drzwi, Kalewski chwiejnym krokiem rzucił się za nim. Gdy tylko zbliżył się na długość ostrza, Natan jednym ruchem wyciągnął szablę z pochwy (puszczając pana Michała, który z hukiem uderzył o podłogę) i rozciął mu gardło. Pijane towarzystwo próbowało się na niego rzucić, lecz kilku straciło równowagę, a pozostali potknęli się o tych leżących. Wyglądało to całkiem komicznie, a dla Natana skończyłoby się tragicznie, gdyby nie zdążył uciec. Na zewnątrz Żyd uśmiechnął się do swoich myśli. Dla Marka Kalewskiego, raj zamienił w piekło. Pijanica spędzający wieczność w karczmie, a wszystko co wypije wyleci mu przez rozcięte gardło. 

Trunki z Wiecznej Karczmy, nie dość, że szybko zwalają z nóg śmiertelników, to jeszcze sprawiły, że Kossecki i Tereszczuk spali przez calutki dzień. Po przebudzeniu zaś, czuli ból głowy wielki jak pustka w skarbcu Rzeczpospolitej. Dopiero następnego dnia wyruszyli w dalszą podróż, jednak w bardziej paskudnych humorach niż zwykle. Hryhory po drodze zatruł jedną rzeczkę. Kilka dni później w wiosce, która czerpała z niej wodę umarli wszyscy ludzie i zwierzęta. Co prawda, gdyby czuł się dobrze to też by tak zrobił, tyle że nie ze złości ale dla rozrywki. 

Ich węch był tak wyczulony, że poczuli dym, zanim zapach doszedł do nozdrzy koni. Co prawda zapach płonących wiosek był jednym ich ulubionych, ale teraz nie wróżyło dla nich nic dobrego. Bez chłopów, którzy usiekli i zatłukli Ostapa Bondarczuka, nie znajdą jego kości. 

Kozak mocniej pociągnął nosem, gdy wjeżdżali pomiędzy zgliszcza chałup. 

- Tatarzy. 

- Kiepy bisurmańskie, murwy synowie, kozojebcy! - zdenerwował się Kossecki. - Szukać żywych... lub martwych! 

Niestety wszystko co żywe, poszło za tatarskimi końmi z powrozem na szyi. Została tylko ona. Piękna mołodycia, która widziała zbyt mało wiosen. Całe życie było jeszcze przed nią. Co prawda marne, chłopskie, ale zawsze to życie. Pomiędzy wspaniałymi piersiami był wbity nóż, prosto w serce. Wolała pchnąć się nożem, niż trafić w tatarskie ręce. Na jej twarzy widać było spokój. 

- No, Hryhory. Do dzieła - powiedział Kossecki. 

Kozak uklęknął przy dziewczynie i zaczął poruszać ustami. Dziewczę otworzyło szeroko niebieskie oczy. 

- Gdzie Ostap Bondarczuk? 

- Co? - mołodycia rozglądała się niepewnie. 

- Ten co go pół roku temu zarezaliście. Gdzie ciało? 

- Tam - wskazała kierunek sinym palcem. - W zagajniku, pod największą brzozą. - spojrzała teraz w twarz młodemu Kozakowi, dotknęła jego policzek chłodną dłonią. - To był sen? Tatarzy... 

- Nie. 

- A więc... uratowaliście mnie, pane? 

- Nie - Tereszczuk pstryknął palcami i głowa dziewczyny opadła z powrotem. 

- To co - Kossecki zaczął zdejmować dolną część ubioru. - Szlachta ma pierwszeństwo. 

Zostawili jej ciało z szeroko rozstawionymi nogami, na pożarcie wilkom. Po przyjemności przyszedł czas na pracę. Ostap Bondarczuk nie był zakopany zbyt głęboko, więc szybko odkopali zgniłe, przeżarte przez robaki ciało. 

- Dwadzieścia mil na zachód jest monastyr. Tam go pochowamy - powiedział Kozak zawijając ciało znajomego w materiał, żeby po drodze nie zgubić ani kawałka. 

- Lepiej żeby się to nam opłaciło. Zostanie przelane bardzo wiele krwi jeśli się okaże, że niepotrzebnie jeździliśmy w tę i we w tę, jak jakieś kpy - powiedział pan Michał posępnie. 

Gdy stanęli przed bramą klasztoru, załomotali w drzwi od bramy. 

- Otwierać! - krzyknął Kossecki, gdy brama nie została otworzona. 

- A kto tam? - zapytał starczy głos. 

- Raby boże! 

Gdy stary mnich otworzył bramę, wierzchowiec Kosseckiego uderzył kopytami w wątłą pierś starca. Kości w klatce piersiowej trzasnęły głośno. Trójca wjechała na teren monastyru miażdżąc kopytami stare, chude ciało. 

Choć jeźdźców było trzech, a nie czterech, to dla mnichów i tak byli Jeźdźcami Apokalipsy. Szable poszły w ruch i nie napotykały żadnego oporu podczas rozcinania i nakłuwania ciał bezbronnych mnichów. Przeor klasztoru zaś ani nie uciekał, ani nie stawiał oporu za pomocą pięści lub kija. Przeora zastali w środku, modlącego się. Może modlił się o ratunek, a może był pogodzony ze swoją śmiercią i pragnął być jedynie wpuszczony za bramy Nieba. Po tym, jak Trójca przybiła go do krzyża, myślę, że wycierpiał wystarczająco, by święty Piotr go wpuścił. 

Po przyjemnościach, trzeba było wrócić do pracy. Wykopali przy klasztorze płaski grób, niedbale wrzucili tam zgniłe szczątki i wbili w ziemię zebrany spod ołtarza krzyż. 

- Jeżeli nas oszukał, nogi z rzyci ci wyrwę, Hryhory - rzekł Kossecki zimny tonem. 

- Mi? A niby czemu? 

- Bo to twój pobratymiec i jesteś taka sama kozacka sabaka jak i on. 

Do bójki nie doszło, ponieważ ukazał się duch Ostapa. 

- No, gadajże nam teraz psi synu, bo możemy cię z powrotem wykopać. 

- Znacie to miejsce nad Dnieprem, gdzie za naszych dziadów wilkołaki miały swoje siedlisko? 

- Tak. 

- Od tego miejsca pojedźcie w stronę brzegu, a potem idźcie nim w górę rzeki. Powinniście trafić na małe wejście do jaskini. Tak małe, że będziecie musieli wchodzić na czworakach. W środku zaś jaskinia jest już szeroka. Idąc nią, znajdziecie Ukryty Monastyr. 

- Nie ma tam żadnych pułapek, strażników? - dopiero teraz w Kosseckim obudziła się podejrzliwość. - I dlaczego wróciłeś bez łupów? 

- Strażnicy... Byli. Pułapki też. 

- I sam ich pokonałeś? 

Ostap wziął głęboki oddech. Raczej z przyzwyczajenia, gdyż duchy nie potrzebują przecież oddychać. 

- Nie poszedłem tam sam, tylko z całą sotnią dzielnych mołojców. Zataiłem to, ponieważ jakby się wydało, że poprowadziłem tylu ludzi na śmierć i wróciłem sam, to nikt nie chciałby chodzić ze mną na wyprawy... 

- No to mówże jak to było! 

- Były pułapki, oj były! I byli strażnicy. Wyglądali jak ludzie, ale to nie byli ludzie... Zbroje mieli jakieś dziwne, inne. W życiu takich nie widziałem. A nie byli ludźmi ponieważ byli z kamienia. Jak posągi jakieś. Dopiero jak się głowę takiemu odłupało, albo rozłupało się całego, był pokonany. Ale nie został już żaden z nich. Krok za krokiem pokonywaliśmy kolejne niebezpieczeństwa tracąc ludzi. Na koniec zostałem sam. Stanąłem przed bramą i... zawróciłem. 

- Tchórz - szlachcic splunął na ziemię. - To już wszystko? 

- Tak. 

- To idziemy - Natan ruszył za Kosseckim. Tylko Hryhory został tam gdzie stał. 

- Po co ci to było? - spytał Ostapa. 

- Co? 

- Ten grób. Źle ci tam było, w Wiecznej Karczmie? Myślałeś, że dostaniesz rozgrzeszenie i zostaniesz zbawiony?  

- Zbawienie... Tak, miałem cień nadziei. Ale jak widać, niebo się nie otworzyło, a anieli nie zagrali. Widocznie muszę teraz tułać się po świecie jako widmo, by odpokutować swoje grzechy - Kozak rozejrzał się wokół. - Kiedy zrozumiałem... że cała ta przelana krew, ja... Jechałem dokładnie do tego klasztoru, którego ściany splamiliście krwią niewinnych. Jechałem tu by ofiarować się Bogu i odpokutować moje grzechy. Gdy przejeżdżałem przez jedną ze wsi, jeden z chłopów mnie rozpoznał, choć nie wiem com mu uczynił. Uczyniłem w życiu wiele złego i nie sposób spamiętać wszystko. Rzucili się na mnie kupą i zatłukli. A ja... nie stawiałem oporu. Dość miałem krwi przelanej. 

Hryhory wybuchnął śmiechem. 

- Ataman Bondarczuk, zamieniłby kozacką sławę na habit? Nie wierzę! 

- Młody jesteś. Może kiedyś zrozumiesz, że jest i zawsze będzie ktoś potężniejszy od ciebie – Ostap spojrzał w górę – a kozacka sława jest krótka jak ludzka pamięć. Potępienie zaś jest wieczne. 

- Hryhory łachudro! O czym ty tam gadasz z umrzykiem?! - krzyknął zniecierpliwiony Kossecki. 

- Nie ma zbawienia dla takich jak my - mruknął młody Kozak i odwrócił się od ducha. 

- Mam nadzieję, że jeszcze zrozumiesz. Póki jesteś żywy. Póki nie jest za późno. - powiedziało widmo, lecz Hryhory nie mógł tego usłyszeć bo już się oddalił. - A może już jest za późno, dla ciebie i dla mnie? 

Zerwał się gwałtowny wiatr i widmo rozwiało się jak dym znad ogniska. 

Nie żałując koni, pędzili przez Ukrainę. Kraj żyzny, mlekiem i miodem płynący, gdzie spokój tylko czasem zakłócał najazd Tatarów, szlachcic wojujący z sąsiadem czy Przeklęta Trójca. Dotarli na miejsce, gdzie lata temu wilkołaki miały swoje siedlisko, porywały ludzi z okolicznych wsi, a czasem nawet zapuszczali się dalej, dopóki nie zrobiono na nich obławy. Dotarli nad Dniepr szeroki, a potem szli wzdłuż jego brzegu. Nie mieli problemu ze znalezieniem jaskini. Wręcz przeciwnie, znaleźli ich aż kilka. Każda następna budziła coraz większą frustrację u Trójcy. Zaczęli nawet myśleć, że Ostap postanowił zrobić im żart. W końcu jednak znaleźli małe wejście, przez które wchodząc należało się schylić. Wewnątrz zaś, okazało się, że jaskinia jest wysoka i szeroka. Być może kiedyś wejście było tak samo duże, lecz zostało zasypane. Zapalili pochodnie i szli gęsiego. Kossecki i Tereszczuk upierali się by Natan szedł przodem, zapewne na wypadek jakiejś niespodzianki, ale Żyd nie był głupi i posłał im tylko pełne nienawiści spojrzenie. 

Wkrótce natrafili na pierwsze trupy Kozaków Bondarczuka. Były one poprzebijane strzałami, poprzecinane na pół lub nadziane na ostrza wystające ze ścian lub ziemi. Im dłużej szli, tym bardziej liczba trupów się powiększała. W końcu trafili na pierwsze ciało kamiennego strażnika. 

- Nu, wszystko się zgadza. Nie powiedział tylko Ostap, że to jacyś sodomici - powiedział zdziwiony Hryhory, patrząc na niewieści dół odzienia, nie sięgający nawet za kolana. 

- A może to Amazonki? - spytał Kossecki? 

- Nie wiem kto to, ale raczej nie, bo patrz. Nie ma piersi - odpowiedział Hryhory. 

- Gdybyś był szlachetnie urodzony i miał trochę mądrości w głowie to byś wiedział, że one piersi sobie obcinały! 

- Taki ty szlachetny, jak moja matka kurwa. 

Szli tak dalej się wykłócając. Gdyby Kossecki miał tej wiedzy więcej, to wiedziałby, że w czasach starożytnych, Grecy mieli w okolicach swoje kolonie. A, że lubowali się oni w sodomickich praktykach i nie nosili spodni, to można by powiązać jedno z drugim. 

W końcu ujrzeli mur. Wyciągnęli ostrza z pochew i ostrożnie zbliżali się w stronę bramy. 

- Wyglądają na solidne... - powiedział kozak, a potem jakby szukając potwierdzenia swoich słów dotknął ją dłonią. 

O dziwo, brama była otwarta i uchyliła się pod wpływem lekkiego dotyku. 

- To pewnie pułapka. - szepnął. 

- Wpadnijmy więc w pułapkę - odpowiedział mu pan Michał. 

Z ostrzami w górze wbiegli na dziedziniec i... nic się nie stało. Nie było żadnych przeciwników, ludzkich czy nieludzkich, żadnej armii czy samotnego strażnika. Tylko ciemność i cisza. Widząc, że droga wolna, przekroczyli bramę klasztoru. Choć Trójca się przekonała, że Ukryty Monastyr nie jest tylko legendą, to jednak niektóre plotki okazały się bujdą. Nie było tu żadnych bogactw, komnat wypełnionych złotem i szlachetnymi kamieniami. Sam klasztor również nie był klasztorem, ale zwykłą małą twierdzą. 

Przeszukawszy wszystkie pomieszczenia, skierowali swe kroki ku największej komnacie. Jak na tak dużą salę, mieścił się w niej tylko jeden mebel. Był to sarkofag zrobiony na kształt człowieka. Na dodatek te kształty były bardzo kobiece. 

- Myślisz, że to nasza kobieta? - spytał Hryhory, a pan Michał kiwnął głową. 

- Myślisz, że ona w ogóle żyje? - spytał ponownie. Wtedy ze środka zabrzmiało podwójne puknięcie. 

- Myślisz, że to w ogóle człowiek? 

- Tu jest miejsce na klucz - odezwał się Natan, zanim Kossecki zdążył pokazać Kozakowi jak bardzo irytują go te pytania. 

- A gdzie jest więc klucz? 

Sala miała dobrą akustykę, więc usłyszeli nierówny tupot nóg i odgłos metalu szorującego o kamień, zanim przeciwnik zdążył się pokazać. Gdy światło pochodni w końcu go ujawniło, okazało się, że był to starzec, wyglądający na jakieś sto lat, a w rzeczywistości musiał mieć o kilkaset lat więcej. Miał na sobie zbroję, taką samą jak kamienni strażnicy w tunelu, lecz ta była na niego za duża, a starcza ręka nie potrafiła unieść miecza, który ciągnął za sobą po ziemi. Niedołężny strażnik powiedział coś do nich, lecz żaden z Trójcy nie znał greckiego. Potem ostrze Kosseckiego, bez najmniejszego problemu oddzieliło głowę starca od reszty ciała. Klucz, który strażnik nosił na szyi upadł z brzękiem na kamienną podłogę. Kiedy Kossecki podnosił klucz, usta starca jeszcze bezdźwięcznie się poruszały. Nie wiadomo czy im groził, czy się modlił, czy ostrzegał by nie otwierali tego, co powinno być zamknięte. 

Kiedyś na pewno było tu wielu mnichów-strażników, którzy sprawiliby sporo kłopotów Trójcy, a może i nawet by ich pokonali. Choć jakaś magia przez wieki opóźniała ich starzenie, to nic na świecie nie jest wieczne, a ten, który grzebał swoich towarzyszy, nie zostanie teraz pochowany przez nikogo. 

- Na pewno chcesz to otworzyć? - tym razem spytał Natan, któremu udzieliła się niepewność Tereszczuka. 

- A chcesz nieść tę trumnę na swoich plecach? - odpowiedział pytaniem na pytanie pan Michał i otworzył sarkofag. 

Prędzej spodziewaliby się wychudzonej kobiety, która przeszła jakieś tortury, niż ucieleśnienia kobiecości. A tym właśnie była ona. Intensywnie zielone oczy, idealnej wielkości piesi, długie czarne włosy, kształty perfekcyjne, jakby wyrzeźbione przez mistrza nad mistrzami w sztuce rzeźbiarskiej. Wszystkim trzem w mig stwardniały fallusy, jednak jej osoba wręcz onieśmieliła ich, a to akurat rzeczą było niebywałą 

- Komu zawdzięczam ratunek? - spytała głosem słodkim jak maliny. 

- Trzem dzielnym mołojcom, na zlecenie pewnego możnego pana, Ragnara Bjornsona. 

- A ty kim jesteś, pani? - spytał ją Kossecki, który nagle nabrał elegancji i odezwał się do niej tak jak nigdy nie odzywał się do żadnej kobiety. 

- Możecie mówić mi Helena. 

Helena. A potem już nie było żadnych słów. Nie zamierzała czekać, żeby odwdzięczyć się swoim wybawcom, a oni nie zamierzali być niewdzięczni i nie przyjąć tak wspaniałego daru. Helena okazała się być kobietą bardzo zdolną, zadowalając ich trzech jednocześnie. Jej nienaturalnie długi język czynił takie cuda, że każda murwa jak świat długi i szeroki mogłaby jej zazdrościć. Podziękowania trwały bardzo długo, ponieważ ona się nie męczyła, a ich nie opuszczała siła, choć każdy z nich doszedł kilka razy. Raz brali ją we trzech, raz we dwóch, gdy któryś odpoczywał, a raz brali ją po kolei. 

Niestety wszystko co dobre ma swój koniec, a ich czekała jeszcze długa droga. Tym razem nie popędzali koni i nie spieszyli się wcale by dostać zapłatę. Tak jakby chcieli jak najdłużej nacieszyć się obecnością niesamowitej towarzyszki. Ściągała ona wzrok innych mężczyzn i po drodze wyszło z tego kilka zwad. Niektórym tak zawróciła w głowie, że nawet wiedząc, że to Trójca ją eskortuje, wyciągali na nich ostrza, pragnąc potem spocząć z tą tajemniczą boginią. 

Nadszedł w końcu dzień rozstania, gdy ponownie znaleźli się w namiocie Ragnara Bjornosona. 

- A co z tą dodatkową zapłatą? - spytał Kossecki gdy otrzymali już pieniądze. 

- Dowiesz się już wkrótce - powiedział Ragnar. 

- Chcę wiedzieć teraz -odpowiedział mu stanowczo pan Michał. 

- Mówiłem, że jest to coś, co kochacie bardziej niż złoto. A jest tym chaos, wojna i śmierć. Powiadam ci więc, drogi panie Kossecki, że niedługo wybuchnie wojna i to najgorsza, bo domowa. . Wszędzie będzie zdrada, a potem przez wieki będzie ciągnęła się nienawiść i nieufność jednych wobec drugich. Z miast zostaną tylko zgliszcza. We wsiach będą mieszkały wilki, a obłąkani ludzie będą się włóczyć po lasach, wyjąc potępieńczo. Dla niewinnych i bezbronnych zostanie zgotowane piekło, a zbrodniarze będą czuli się jak w niebie.  

Kossecki, Tereszczuk i Natan uśmiechnęli się jednocześnie, ukłonili się nisko i opuścili namiot. 

- No to już wiem, czemu chciałeś mnie uwolnić - powiedziała Lilith, pierwsza kobieta i żona Adama, z której łona na świat przyszła rzesza ludzi i demonów. Ta sama, która przez wieki grając na męskich namiętnościach wywoływała wszędzie chaos i wojny. Ta sama Lilith, która pod imieniem Heleny wywołała wojnę trojańską, a teraz znowu pod tym samym imieniem zawita do chutoru Bohdana Zenobiego Chmielnickiego, który ją poślubi. Potem zaś zawróci w głowie Danielowi Czaplińskiemu, który ją odbije. Chmielnicki wywoła powstanie i tak po raz kolejny, przez kobietę poleje się morze krwi. 

- No tak. Nudziło mi się - odpowiedział Loki, nordycki bóg oszustwa, czerpiący olbrzymią przyjemność z chaosu.

  Contents of volume
Comments (4)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Rzeczywiście, treść i przedstawione zwyczaje mocno korespondują z "Ogniem i mieczem", ale również z opisami rzezi wołyńskiej. Barwne i ciekawe opisy, wciągająca akcja.
W warstwie językowej zdarzyło się kilka błędów, ale tekst zapisany jest piękną i poprawną polszczyzną. Poprawnie też zapisane są liczne dialogi, chociaż dostrzegłem brak spacji po myślniku. Z uwagi na powtarzanie się błędów, szczególnie interpunkcyjnych, wskażę je tylko do "złymi, czarnymi oczami".
W dopełniaczu, celowniku i miejscowniku piszemy "Rzeczypospolitej", a nie "Rzeczpospolitej", oczywiście z wyjątkiem tytułu gazety.
Brakuje przecinków przed: gdyby nie, jak i (porównanie paralelne), jak oni, to i tak, co zrobił, z których.
Zbędne są przecinki przed: z trzema, w jakim stanie, za zabicie, jak jego ojciec, od zarżnięcia, ze względu. Nie rozumiem zdania "Jak na Tatarów chodzili to pewnie bogaci...", więc prawdopodobnie czegoś w nim brakuje. W zwrocie "co chwile" brakuje znaku diakrytycznego.
avatar
Czyżby prawda to była, że lepszy ze mnie pisarz niż poeta ;>?
avatar
Można sprawdzić. To samo tylko wierszem. Jest nawet dobry wzór do naśladowania - "Sen srebrny Salomei" Słowackiego.
avatar
Chociaż uroczyska i duchy to nie moje klimaty, ale jednak treść mnie wciągnęła. Naturalistyczne obrazy, krwiste opisy.

Janko wskazał już na kilka błędów. Zapamiętałem jeszcze kilka miejsc, gdzie bym zasugerował poprawę i oczyszczenie, w tym i stylistykę:
- w.20 "nie potrzebna" - powinno być razem,
- w.27 "wyjętego spod prawda" - pomyłkowe "d",
- "W końcu doszli do sporej polany, gdzie stała Wieczna Karczma" - pędzili na koniach, więc może lepiej "dojechali" lub "dotarli",
- "rozsiekali by" - razem,
- "zKozakami" - przypadkowe połączenie,
- "zabije tego" - techniczna pomyłka, powinno być "zabiję tego" (w wypowiedzi),
- "i chwycił pana Michała i" - powtórzenie; lepiej zamiast pierwszego "i" przecinek,
- "zebrany spod ołtarza" - chodziło o krzyż, więc "zabrany".

Jak jednak napisałem, opowiadanie świetne :)
© 2010-2016 by Creative Media