Przejdź do komentarzyKrzemieniec
Tekst 9 z 33 ze zbioru: Kresy przywracanie pamięci
Autor
Gatunekhistoryczne
Formaproza
Data dodania2011-10-15
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń3958

KRZEMIENIEC


Późnym wieczorem, z Lwowa wyruszamy drogą prowadzącą na Kijów, poprzez Olesko, Podkamień i Poczajów, do  Krzemieńca. Po dziewiętnastu latach od pierwszej nieudanej  próby, mam okazję uczynić następny krok, aby odnaleźć swoją Kamienną Górę.  W Krzemieńcu czekał na nas nocleg w hotelu, upragniony zwłaszcza przez to, że mieliśmy za sobą noc spędzoną w autokarze i całodzienną ekskursję. Już nie udało nam się zrealizować planu zwiedzenia po drodze Oleska, jednej z najstarszych osad na tym terenie, z XIV wiecznym zamkiem, w którym 17 sierpnia 1629 roku urodził się Jan III Sobieski, a gdzie aktualnie mieści się filia Lwowskiej Galerii Sztuki. Nie zobaczymy Kościoła Św. Trójcy z XVI w. , ani kościoła Św. Józefa i klasztoru oo Kapucynów. Wszystkie te obiekty, jak i samo miasto, mają bardzo bogatą, niejednokrotnie dramatyczną przeszłość. W ciemnościach przejeżdżamy za jakiś czas przez Podkamień, którego zwiedzanie również musimy skreślić z naszego planu. Cudowny obraz Matki Boskiej Podkamieńskiej, uratowany od pożogi w czasie której bandy UPA i SS Galizien zabiły około pięciuset Polaków, którzy schronili się w klasztorze dominikanów, znajduje się obecnie we wrocławskim kościele Św. Wojciecha. Słyszę od pana Bolesława, że niedaleko od klasztoru nadal mieszka Polka, która jako dziecko była świadkiem tamtej zbrodni. Oglądała ją, schowana w snopach zboża. Do dziś nie została oczyszczona głęboka studnia klasztorna, do której oprawcy wrzucali ofiary. Ponieważ wszystkie obiekty klasztorne są zajęte, Polacy spotykają się w celu odprawienia nabożeństwa pod kaplicą cmentarną.

Wpadam co jakiś czas w kilkunastominutowe okresy drzemki, przerywane podobnej długości chwilami czuwania. Tak dzieje się z większością z nas, przy czym u każdego zaznacza się nieco inny, indywidualny rytm. W ciemnościach, co jakiś czas mijamy nieoświetlone wozy konne, rowerzystów oraz  pieszych, niczym jakichś błędnych wędrowców. Mijany po drodze Radziwiłłów, gdy przejeżdżamy obok rozświetlanej co chwilę błyskami świateł, huczącej sali dyskoteki, wokół której jak ćmy snują się nastolatki, przypomina mi  bombardowanie, przeżyte tu przez naszą rodzinę w połowie czterdziestego czwartego roku, po ewakuowaniu nas z Dubna. Po północy oglądamy górujące nad okolicą, bogato oświetlone, imponujące masywy świątyń Ławry Poczajowskiej. Omijamy je wielkim łukiem, niczym jakąś piękną i tajemniczą wyspę, wyrastającą nagle ponad ciemności.

W pół godziny później, w liczącym dziś około trzydziestu tysięcy mieszkańców Krzemieńcu, przytulne i estetyczne dwuosobowe pokoje, stają się upragnionym azylem – dla większości z nas, do godziny dziewiątej rano. Ja jednak już o siódmej wychodzę z hotelu, leżącego blisko trasy wylotowej z miasta. Mój zachwyt wspaniałą panoramą rozciągających się wokół gór, przyćmiewa tylko na chwilę nieprzyjemne wrażenie na mijanym mostku. Na dnie górskiego strumyka, setki wyrzuconych plastikowych butelek. Gdy przyjdzie ulewa, strumień je porwie, poniesie i rozrzuci,  gdzie popadnie...Niedaleko drogowskaz – Łuck – 88, Dubno – 35 km.

W Dubnie, po ucieczce ze spalonej ojcowizny, spędziłem rok, od połowy czterdziestego trzeciego do połowy czterdziestego czwartego roku. Według niedawno zapisanej relacji mojej mamy, mieszkaliśmy tam najpierw na ulicy Panieńskiej, a potem  na ulicy Surmicze, w mieszkaniu odstąpionym nam przez kuzynkę ojca. - Czy uda mi się dzisiaj odnaleźć ślady po  miejscowości Kamienna Góra, położonej w Górach Krzemienieckich, w której się urodziłem, a którą musiałem opuścić ponad sześćdziesiąt lat temu? Mam na to tylko jeden dzień. Muszę też znaleźć życzliwego przewodnika, ze środkiem transportu. - Czy to aby nie odzywa się we mnie tani sentymentalizm? Na świecie były, są, i będą, miliony  podobnych wygnańców i uciekinierów. A czy los nie okazał się mimo wszystko łaskawszy dla mnie, niż dla tych dziesiątków żebrzących dzieci i zabiedzonych bezpańskich psów, które na każdym kroku spotykamy w tym tak często buńczucznym kraju? Przede mną zagadka Krzemieńca, miasta, o którym pierwsze polskie wzmianki pochodzą z roku 1063. Bolesław Śmiały był tu wtedy goszczony przez bojara Denyskę. Odwiedził Krzemieniec również Władysław Łokietek, Władysław IV i Stanisław August Poniatowski. Maksym Rylski mówił o nim, że zniewala i oczarowuje duszę. Ksawery Pruszyński (1907-1950) nadał temu miastu rangę najpiękniejszego klejnotu wśród polskich miast. W jednym z reportaży pisał: Taki jest piękny ten Krzemieniec, tyleśmy weń włożyli przez wieki i taki jest sercu głęboko bliski. Tak by się chciało, byśmy tu dalej byli kulturą, tak by się chciało mieć prawo do Wołynia.

Miasto ciągnie się malowniczo wzdłuż kilkunastokilometrowego jaru, otoczonego górami. Idąc ulicą Dubieńską w kierunku centrum mijam po lewej Skały Dziewicze, które przebijają się spoza chmur. Powietrze jest jak chłodny balsam. Niewysoka, dwu-trzy piętrowa zabudowa  wzdłuż centralnej ulicy, nie skażona tu wieżowcami, przypomina przedwojenną widokówkę z Krzemieńca, zapamiętaną z albumu swojej cioci Klimci, do którego często zaglądałem w dzieciństwie.  Na zieleniejących się  stokach jednego ze wzgórz, widnieją niczym bakalie w kolorowym torcie,  białe parterowe domki. Patrząc w czyste niebo o niezwykle pięknym kolorycie, tak zachwycające w bogatym, kresowym malarstwie,  tylko wyobrażam sobie krążące bezgłośnie nad miastem szybowce. To tutaj bowiem, na krzemienieckiej Sokolej Górze, znajdowała się w okresie międzywojennym słynna szkoła szybowcowa.

Dochodząc do centrum, mam po lewej wysoko nad sobą Górę Zamkową, zwaną również Górą Królowej Bony. Widać na szczycie ruiny zamku, resztki murów obronnych, zarysy jednej z wież i bramy wjazdowej. Była to twierdza przez wieki nie do zdobycia. Władysław Jagiełło więził tu księcia Bolesława Świdrygiełłę za spiskowanie z Krzyżakami. Złota orda Mengli - Gireja w 1497 roku, bez skutku usiłowała go zdobyć. Zamek został zburzony po zdobyciu go przez Kozaków pod wodzą Maksyma Krzywonosa w roku 1648 i pomimo swego niepowtarzalnego piękna, dotąd nie został odbudowany. Jego ruiny do dziś stanowią przedmiot zadumy i refleksji, dawały inspirację dla wielu pokoleń artystów oraz wciąż wywołują zainteresowanie i zachwyt u tysięcy zwiedzających Krzemieniec turystów.

W latach trzydziestych XX wieku Krzemieniec był w ważnym miejscem dorocznych plenerów malarskich, ściągających zwłaszcza malarzy - kolorystów, którzy od 1937 roku współpracowali z Rysunkowym Ogniskiem Wakacyjnym przy Liceum Krzemienieckim. Był to ostatni akord trwającej od XVIII wieku malarskiej fascynacji Kresami. Przyciągnęła ona wielu  wybitnych malarzy i przyniosła wiele arcydzieł, pokazujących wybitne i specyficzne walory malarskie tych stron.

Niemal naprzeciwko Góry Zamkowej, po drugiej stronie ulicy, jest rzymsko-katolicki kościół p.w. Świętego Stanisława, cel naszej porannej wycieczki. Kościół był zdemolowany przez oddziały sowieckie w roku 1939, a po wojnie z braku kapłana nieczynny przez dziesięć lat i groziła mu likwidacja. Jednak wierni regularnie przychodzili na wspólne modlitwy i nie pozwolili go zamknąć. Parafianie sami uratowali tę świątynię z pomnikiem Juliusza Słowackiego, wmurowanym w jedną ze ścian i teraz służy ona za ostoję  dla nielicznej tu, około dwustuosobowej społeczności polskiej. Wchodzimy, aby wziąć udział w odbywającym się nabożeństwie. Około setki osób zgromadzonych w kościele, to uczestnicy kilku polskich wycieczek - ze Szczecina, naszej, z Grodna na Litwie oraz miejscowi katolicy, najczęściej Polacy. W odprawianym nabożeństwie dostrzegam liczne elementy widowiskowe, kadzidła, melodyjne śpiewy, zbliżające jego oprawę do barwnej, nastrojowej obrzędowości  prawosławia. Młody, około czterdziestoletni  ksiądz, okazuje się być bardzo dobrym kaznodzieją, trafiającym przede wszystkim do serc. Zachęcony przez pana Bolesława i Wacka Ratyńskiego, zdobywam się na odwagę, aby po mszy nawiązać z nim bliższy kontakt. Nie jest to łatwe, gdyż przede mną usiłuje to uczynić kilka innych osób. Wreszcie nadchodzi moja kolej. Najpierw zamawiam mszę za duszę mego dziadka Ado, zamordowanego w czerwcu tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku przez bandy UPA. Będzie odprawiona już w najbliższą środę. Zawiadomię o tym wszystkich zainteresowanych z mojej rodziny, zwłaszcza mamę i ciocię Klimcię, które już ze względu na wiek i związany z nim stan zdrowia,  nie odważyły się tu przyjechać.  Ksiądz na moich oczach uczynił odnośną adnotację w odpowiedniej księdze. Przedstawiłem następnie swoją drugą prośbę. Proszę o wskazanie mi zaufanego człowieka, który własnym transportem pojechałby ze mną do miejscowości Kąty ( dziś Kuty), leżącej w granicach przedwojennego powiatu Krzemieniec, gdzie była nasza parafia. Stamtąd, skąd  było zaledwie osiem kilometrów do spalonej Kamiennej Góry, zamierzam czynić dalsze poszukiwania, planując jechać w kierunku ukraińskiej wsi Majdan. Każdej niedzieli, idąc czy jadąc konno do kościoła parafialnego, moja rodzina przekraczała granicę powiatu krzemienieckiego i zdołbunowskiego. Mieszkaliśmy w  powiecie Zdołbunów, a parafia była w powiecie Krzemieniec. Do Krzemieńca mieliśmy bliżej, aniżeli do Zdołbunowa. Może ktoś z miejscowych mieszkańców byłby w stanie wskazać, gdzie się znajdowało miejsce moich narodzin, Kamienna Góra, położona w przedwojennej gminie Buderaż? Oczywiście, pokryję wszystkie koszty. Ksiądz Tadeusz Mieleszko wręcza mi swoją wizytówkę i przyrzeka znaleźć odpowiednią osobę spośród swoich parafian. Proponuje, abym czekał na przysłanego człowieka w hotelu o godzinie piętnastej. Przekazuję księdzu na pamiątkę swoje trzy tomiki wierszy, w tym okolicznościowe „Wołyńskie niezabudki”. Nie idę więc z naszą grupą zwiedzać Góry Zamkowej, ani nie pojadę tym razem do Poczajowa. Ale mam jeszcze trzy godziny czasu do upragnionego wyjazdu w najbliższe moje strony rodzinne, z których zostałem wypędzony sześćdziesiąt lat temu. Mnie i tak udało się lepiej aniżeli innym, setkom tysięcy moich rodaków, gdyż znalazłem się wśród tych członków mojej najbliższej rodziny, którzy uratowali życie. Nasza grupa po chwili wyjeżdża zwiedzać  Poczajów, a ja wybieram się  sam do Muzeum Słowackiego.

Tuż po wyjściu z kościoła przykleja się do mnie dwunastoletnia dziewczynka. Nie odstąpi już ode mnie przez kilka godzin aż do momentu, gdy w pewnej chwili, niespodziewanie nawet dla siebie samego, jakby nie zastanawiając się, kiedy popatrzywszy na zegarek, uświadomię sobie która jest godzina, mimowolnie wsiądę w zatrzymującą się  marszrutkę, by nie spóźnić się na spotkanie w hotelu o piętnastej. Gdy już wsiadałem do auta, dopiero wtedy zawołała – daj mi dolara. Ale drzwi się zatrzasnęły i nie zdążyłem spełnić jej prośby. Mam więc od czasu do czasu przed oczyma jej rozczarowaną w tamtej chwili twarz. Dziewczynka ma na imię Tania i mieszka przy ulicy Szumskiej. Jak się później dowiaduję, jej rodzice pojechali w okolice Odessy do sezonowej pracy przy obróbce buraków, zostawiając ją pod opieką babci.

Na razie idziemy w kierunku muzeum razem z Tanią. Zatrzymuję się przy sklepie spożywczym, mówiąc – chcę ci kupić coś, na co masz ochotę. Przy stoisku ze słodyczami Tania wskazuje sprzedawczyni na paczkę przypominającą chipsy.  Nazywa je suchary. Płacę kilka hrywien za dwa opakowania które wybrała i idziemy dalej,    odbijając lekko w górę od głównej ulicy Tarasa Szewczenki. Po drodze dziewczynka zajada chipsy, opowiadając coś w języku ukraińskim, z czego niewiele rozumiem poza tym, że babcia pozwoliła jej   chodzić po mieście do wieczora. – A nie boisz się obcych ludzi - pytam? Moje pytanie wywołało jakby kpiący uśmiech i natychmiastową odpowiedź – Niet. Więc nie martwiąc się już więcej o nią, śpieszę do dworku przy ul. Słowackiego 16. Jestem początkowo jedynym ze zwiedzających. Jednak pełniący dyżur Państwo Oksana i Jurij, otwierają drzwi i zapraszają. Pani Oksana oprowadza mnie po kolejnych pokojach, obrazujących różne etapy z życia Słowackiego i  udziela wyjaśnień. Nagromadzono tu sporo oryginalnych mebli i innych przedmiotów dokumentujących czas, w którym mieszkał tu poeta z matką. Jest też bardzo nastrojowy obraz Mglisty poranek nad morzem, podobno jego autorstwa.  Dowiaduję się, że każdego roku miesiąc wrzesień jest w Krzemieńcu rokiem obchodów pamięci  poety. Zostawiam Pani Oksanie swoje tomiki poezji i pytam, czy można zwrócić się do kierownictwa muzeum z propozycją utworzenia „Klubu Polskiej Książki”. Otrzymuję odpowiedź twierdzącą. Przyrzekam, że poproszę, aby wysłano na ich adres  odpowiednie dokumenty.

Po wyjściu z Muzeum Słowackiego, mając wrażenie, że podążam tymi samymi śladami co Juliusz Słowacki, udaję się na dziedziniec położonego niedaleko Liceum Krzemienieckiego, do którego uczęszczał poeta, a które powstało w roku 1805 z inicjatywy Tadeusza Czackiego, jako Gimnazjum Wołyńskie. Wykładał tu m. innymi  ojciec poety, Euzebiusz Słowacki. Wysoki poziom nauczania przyczynił się do nadania miastu i uczelni przydomku - Ateny Wołyńskie. W jego uruchomieniu duże zasługi miał Hugo Kołłątaj. Uczęszczał do niego w latach 1808 –1819 pisarz Józef Korzeniowski urodzony niedaleko pod Brodami, który w roku 1823 objął tu katedrę wymowy. Gdy Rosjanie po powstaniu styczniowym zlikwidowali   gimnazjum, jego zbiory przenieśli do uniwersytetu kijowskiego, gdzie Józef Korzeniowski był w latach 1823 – 1828 wykładowcą filologii klasycznej. Od 1818 mieszkał w Krzemieńcu i był wykładowcą oraz dyrektorem Gimnazjum poeta, dramatopisarz Alojzy Feliński, autor słynnej tragedii Barbara Radziwiłłówna i pieśni Boże coś Polskę. Także studiował tu pisarz Feliks Bernatowicz, żyjący w latach 1786 – 1836 oraz żołnierz-poeta Maurycy Gosławski. Po odzyskaniu niepodległości nawiązano do tradycji i reaktywowano szkołę, jako Liceum Krzemienieckie. Uczył się w nim między innymi sławny pisarz ukraiński Ułas Samczuk (1905-1987), autor głośnej powieści „Wołyń”. Na koniec zwiedzania Krzemieńca zdążę jeszcze złożyć hołd przed grobem matki Słowackiego, Salomei, z niewielkim empirowym pomnikiem z urną na szczycie, przy rodzinnym grobowcu rodziny Januszewskich, na cmentarzu Tunickim.

Potem kursowym mikrobusem mknę główną ulicą miasta śpiesząc do hotelu, aby, o ile znalazł się przewodnik, stamtąd udać się na poszukiwanie Kamiennej Góry. Gdy po kilku przystankach wysiadam z marszrutki, widzę z odległości około stu metrów wysiadającego z auta i wchodzącego w bramę, księdza Tadeusza Mieleszkę. –Ja sam będę pana przewodnikiem, gdyż nie zastałem  nikogo, kogo mógłbym panu polecić- słyszę. Z jednej strony mnie to bardzo satysfakcjonuje, gdyż nie wyobrażam sobie godniejszego przewodnika, z drugiej mam wyrzuty sumienia, że dla indywidualnej sprawy absorbuję zapracowanego, niejednokrotnie ponad siły księdza, w co nie wątpię, znając trudne realia, w których przychodzi mu tu pełnić obowiązki duszpasterskie.

Ruszamy najpierw do Szumska.

Tymczasem inni członkowie naszej grupy, poza muzeum, zwiedzili pozostałości zamku na górze królowej Bony oraz odległy o dwadzieścia kilometrów od Krzemieńca, Poczajów. Służyła im pomocą w zwiedzaniu i wspaniałymi opowieściami, wielce zasłużona dla polskości w tych stronach, 93 letnia pani o niespożytych siłach, Irena Sendecka. - Gdy zobaczyłem naszą przewodniczkę, pomyślałem – będziemy chyba musieli ją w krótkim czasie za sobą nosić. Po kilku godzinach zwiedzania, to raczej niejednego z nas, o wiele młodszych, trzeba byłoby nosić - wspominał potem ze śmiechem Wacek Ratyński.

Następnego dnia przed wyjazdem z Krzemieńca, poznaję Marysię, trzynastoletnią, bardzo inteligentną Ukrainkę, która nauczyła się języka polskiego oraz historii Krzemieńca i  jakby amatorsko oprowadza po mieście grupy polskich turystów. Elokwentna i miła dziewczynka stanowi sporą konkurencję dla zawodowych przewodników, gdyż potrafi zdobyć sobie tyle uznania, że grupa nie zostawia jej przy  pożegnaniu z pustymi rękami i z wdzięczności za trud włożony przez nią w zaznajomienie gości z urokami i zagadkami Krzemieńca, obdarowuje ją zarówno pewną kwotą pieniędzy jak i upominkami rzeczowymi.

Na pamiątkę otrzymuję od Marysi kawałek krzemienia. To dzięki temu, wydobywanemu w tych okolicach na dużą skalę, w odległych czasach bardzo cennemu surowcowi,  miasto przed kilkoma wiekami rozwinęło się i zdobyło znaczenie, a także jemu zawdzięcza swoją nazwę.

Mam wielką ochotę aby z Krzemieńca pojechać do odległego o około siedemdziesiąt kilometrów na wschód pięknego Ostroga o przebogatej historii, z zachowanymi ruinami zamku i świątyniami, bardzo prężnego ośrodka myśli katolickiej i ruchu polonijnego, gdzie mieści się redakcja  pisma i wydawnictwo „Wołanie z Wołynia”, ratujące od zapomnienia a nawet zniszczenia wiele narodowych i ogólnoludzkich wartości zachowanych w tych stronach, któremu od wielu lat przewodzi wspaniały duchowy przewodnik, ksiądz Witold Kowalów.

W następnym roku przybywam tu ponownie, aby wspinając się tak zwaną drogą królewską, wejść na górę Królowej Bony i zachwycić się piękną panoramą miasta, widocznego w dole i rozciągającego się łukowato od zachodu na wschód  pod niebezpiecznym na szczycie i niezabezpieczonym urwiskiem. Od wielu dni panują upały, więc grunt pod nogami jest twardy, a mimo to trzeba uważać, aby w niektórych miejscach nie runąć w przepaść. Jak tu przejść w porze mrozów i roztopów, gdy jest ślisko?

Krzywonos w roku 1648 nie wziąłby tego grodu, na którego ruinach teraz stoimy,  gdyby niektórzy członkowie załogi zamkowej nie zdradzili reszty jego obrońców i nie otworzyli atakującym Kozakom bram grodu.

Widać stąd malownicze pasma Gór  Krzemienieckich i Dermańskich, złocone wieże Ławry Poczajowskiej i dalej na południe rozpościerające się i kuszące do wyjazdu na południe,  zielone wzgórza Podola. W połowie drogi od centrum miasta na górę królowej Bony, znajduje się cmentarz rzymsko katolicki. Pośród starych drzew i krzewów, które pnąc się coraz wyżej porosły i zakryły ślady wielu  dawniejszych nagrobków, można odczytać tablicę z nazwiskami na wspólnym grobie-pomniku pomordowanych  w latach 1941-1944 profesorów i krzemienieckiej inteligencji. Jest imponujący grobowiec rodzinny Henryka Kaczmarskiego w kształcie i wielkości sporej kaplicy.  Członek naszej grupy Józek Jeżewski z Łosiowa odnajduje grób swojego25 letniego ojca, Bronisława Jeżewskiego, zamordowanego w 1943 roku.

Wieczorem podczas  ogniska, oprócz innych piosenek, śpiewamy napisaną przeze mnie podczas ostatniego wyjazdu na Kresy piosenkę do moich słów.

  Spis treści zbioru
Komentarze (1)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Ta sentymentalna podróż do kraju dzieciństwa, zawierająca wielką dawkę informacji o ludziach i miejscach, jest niezwykła. Tu teraźniejszość przeplata się z historią, co czyni tę opowieść wyjątkowo barwną, ciekawą i mądrą. Potwierdza się myśl Ireny Jurgielewiczowej, że "Przeszłość jest najważniejszym partnerem teraźniejszości". Bardzo mi się podoba!
© 2010-2016 by Creative Media
×