Przejdź do komentarzyNiezwykłe przypadki Karolka Gratki (4 cz.)
Tekst 4 z 7 ze zbioru: Powieść fantasy
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2019-03-03
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń1324

Niezwykłe przypadki Karolka Gratki (4 cz.)



Ruszyli. Szli gęsiego. Na przedzie JuPi, za nim Karolek, za Karolkiem TeRka, a na końcu TeR. Szli raźnym krokiem w dobrych humorach i bardzo rozgadani. Rozmawiali jednak półgłosem, ażeby niepotrzebnie nie płoszyć leśnej zwierzyny. Ani tej, która w nocy śpi, ani tej, która w nocy poluje. Wszyscy byli tego samego zdania, że należy uszanować prawa natury. Tym bardziej, że to właśnie leśna zwierzyna jest u siebie, nie oni. Temat zwierząt okazał się być bardzo ciekawym tematem, gdyż prawie całą drogę rozmawiali właśnie o nich. Karolek o zwierzętach mógł opowiadać godzinami. Wiele przecież książek przyrodniczych przeczytał. I kiedy wcześniej za nic nie mógł sobie czegokolwiek o nich przypomnieć, to teraz, wiadomości o nich pojawiały się w jego pamięci niemalże lawinowo. Opowiadał więc z wielką przyjemnością i z wielką przyjemnością też, odpowiadał na każde pytanie przyjaciół związane z ich tematem. Rodzeństwo Jowiszanów też wiele pytań zadawało, gdyż każdy z nich wręcz uwielbiał zwierzęta. Zgodnie uważali, że zwierzęta to wspaniały dar Wszechświata dla Planety Ziemia, gdyż na żadnej innej planecie tak wspaniałych zwierząt nie widzieli. Podziwiali je za ich różnorodność gatunków i ras, za ich niewiarygodne wręcz przystosowanie do warunków życia, wreszcie, za ich ogromny instynkt samozachowawczy. Mówili, że zawsze, kiedy są na Ziemi, z wielką pasją je obserwują i dla tych właśnie obserwacji poświęcają najwięcej czasu. Oprócz TeRki oczywiście, bo ta więcej czasu poświęca na czytanie o zwierzętach. Ale, jak mówili, i to ma swoje dobre strony, ponieważ TeRka to nie tylko mól książkowy, to też wielka gaduła i nad wyraz chętnie dzieli się swoimi wyczytanymi wiadomościami. A bracia jej teoretyczną wiedzę zawsze skrzętnie wykorzystują do późniejszych obserwacji.

Miło się wszystkim szło i rozmawiało. Ciągle szli gęsiego, ale nie ścieżynką lecz na przełaj przez las. Jednakże całkiem wygodnie im się szło. Widoczność była dobra. Księżyc, tak jakby chciał nadrobić spóźnienie, nieustannie rzucał promieniami w szczeliny pomiędzy koronami drzew i jasno oświecał drogę. A i rodzeństwo Jowiszanów samoistnie emanowało światłem. Pięknym, niebieskawym i dziwnie rozproszonym.

Karolek momentami zastanawiał się, czy jest to rzeczywiście ich własne światło, czy tylko efekt odbicia promieni księżyca od ich srebrnych kombinezonów. Nie pytał jednak, gdyż uznał, że w tym przypadku — nie wiedzieć, jest ciekawiej. Jeszcze jedno Karolka bardzo zastanawiało. A mianowicie to, że jakoś dziwnie lekko mu się idzie. Wydawało mu się, że nie czuje w ogóle własnego ciała. Tak jakby był w stanie nieważkości. Swoimi spostrzeżeniami nie podzielił się jednak z przyjaciółmi. Też uznał, że tak będzie ciekawiej. Ważne, że czuł się przyjemnie. Bardzo przyjemnie. Szedł więc raźnym krokiem i w skrytości ducha rozkoszował się swoim niezwykłym odczuciem.

Po drodze Karolek usłyszał od swoich przyjaciół, że to tylko ze względu na niego oni idą, bo gdyby nie on, to oni już dawno byliby na miejscu i pożywiali się już, czyli tankowali. Bardzo go to zdziwiło. Zdziwienie jednak szybko ustąpiło miejsca ciekawości, poprosił więc przyjaciół (pomny tego, co mu JuPi wcześniej powiedział), aby mu wytłumaczyli, już nie, jak to jest możliwe, ale jak by to zrobili. Trójka rodzeństwa zademonstrowała mu to natychmiast. Karolek mało szoku nie dostał. Bo nagle, ni stąd, ni zowąd, znalazł się sam w głębi lasu, i to w zupełnych ciemnościach. Nawet księżyc, jakimś dziwnym trafem, przestał nagle świecić. Zatrzymał się momentalnie, i stojąc bez ruchu, zacisnął zęby i dzidę w ręku. Wreszcie, strwożony już na dobre, zaczął się rozglądać dookoła. Nikogo jednak nie zobaczył. Przyjaciele z Jowisza zniknęli tak nagle, jakby się pod ziemię zapadli. Szepcąc cichutko pod nosem, zaczął prosić ich, aby wrócili, bo dziwnie się czuje sam i nie wie, w którą stronę ma iść. I wtedy, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, jupiterowe rodzeństwo zmaterializowało się z powrotem.

— Ależ mnie wystraszyliście! — zawołał ucieszony, że przyjaciele stoją koło niego i pełna jasność znów zapanowała.

— Nie chcieliśmy ciebie wystraszyć — zdziwionym głosem powiedziała się TeRka.

— Wiem. Ale mnie tak zaskoczyliście tym nagłym zniknięciem, że trochę się jednak wystraszyłem. Teraz już będę wiedział, jak docieracie do celu… Jak w czapce niewidce.

— Podobnie — zachichotała TeRka. — Czytałam o tej waszej bajkowej czapce.

— Ale podobało ci się Karolku, co? — spytał JuPi.

— Jeszcze jak! — Karolek zawołał w odpowiedzi, speszony nieco swoim kłamstwem. — Z tym, że teraz martwię się jeszcze bardziej, iż przeze mnie musicie tak długo znosić głód.

— A nie, tym się wcale nie musisz martwić — uspokoił Karolka TeR. — My mamy w sobie jeszcze rezerwy. Ja przedtem tylko tak sobie żartowałem. Wierz mi, jeszcze długo moglibyśmy wytrzymać bez tankowania.

— Właśnie! — wtrącił JuPi. — Chcemy tylko nasze rezerwy zwiększyć, by potem, w szczególnym celu, móc jeszcze dłużej bez tankowania wytrzymać… O, patrzcie, las się rozrzedza i widać już światła suszarni rzepaku. O, tam, widzicie, jak prześwitują pomiędzy ostatnimi drzewami lasu?

Po chwili cała czwórka stała już przy ogromnym ogrodzeniu, a Karolek zastanawiał się, co to za fabryka.

— Ejże, to nie jest suszarnia rzepaku, tylko cukrownia — wyszeptał, kiedy rozpoznał zabudowania.

— Jak zwał, tak zwał, ale że tam w środku suszy się rzepak, tego jesteśmy pewni — odrzekł JuPi. — Tankowaliśmy już tu nieraz.

— Dziwne. Rzepak w cukrowni? — zastanawiał się Karolek. — Ale wiecie co, teraz tak sobie myślę, że to całkiem możliwe, bo w lecie cukrownia stoi, kampania cukrownicza rozpoczyna się dopiero na jesień. Może więc w lecie suszarnię wysłodków, no wiecie, tych odpadów buraczanych przy produkcji cukru, rzeczywiście wykorzystują do suszenia rzepaku.

— Myślę Karolku, że całkiem mądrze to wydedukowałeś — zgodził się JuPi. — Też to zauważyliśmy, że ludzie na Ziemi potrafią dobrze organizować. No, może nie zawsze, ale w dużej mierze.

— To znikajcie już — powiedział Karolek, rozglądając się dookoła. — Ja tu zostanę i poczekam na was.

— No coś ty. Chodź z nami — nalegała TeRka.

— Nie chcę was niepotrzebnie narażać — tłumaczył Karolek. — Wy możecie niezauważeni przez nikogo wejść na teren cukrowni a ja niestety nie. Przecież czapki niewidki nie mam. A tu na pewno jest straż nocna.

— A nie, nie obawiaj się. Nikt o tej porze do suszarni nie zagląda — zapewnił TeR. — Nigdy nikogo jeszcze tam nie spotkaliśmy. Na pewno straż chrapie sobie smacznie w strażnicy. Bo to akurat widzieliśmy nieraz, a i słyszeliśmy… Chrapią, aż echo między zabudowaniami niesie.

— Jak tak, to jazda, wchodzimy — zgodził się Karolek i chwycił dzidę w zęby.

— Poczekaj, przesadzę cię przez płot — powiedział JuPi i splótłszy dłonie w koszyczek schylił się przed Karolkiem.

— Fajnie, już przeskakuję — wycedził przez zęby Karolek i jedną nogą stanął na splecionych dłoniach JuPi a drugą na płocie.

Jakie było Karolka zaskoczenie, kiedy ledwie przesadził płot i stanął na ziemi po drugiej stronie, a tu nagle, obok niego, z rozciągniętymi w uśmiechu serduszkami wyrośli jego przyjaciele.

— Chyba się nie wystraszyłeś, co? — spytała TeRka, widząc minę Karolka.

— Nie, skąd.

— Ani też zaskoczony nie jesteś? — dociekał JuPi z szelmowskim uśmieszkiem.

— Też nie — skłamał Karolek. — Niczym mnie już nie zaskoczycie, bo w końcu do mnie dotarło, że jesteście z innej planety.

— To dobrze — ucieszył się TeR. — Bo szkoda by było czasu na zastanawianie się, co i jak, po co i dlaczego, skoro razem mamy tyle do zrobienia. My już taką postawę przyjęliśmy i niczym nas już nie zaskoczysz. Nawet tą twoją dzidą.

— A co jest z moją dzidą nie tak? — zdziwił się Karolek. — Nie, wróć. Nie ma sprawy. Nie musicie odpowiadać. Zapomniałem, że dla was ja też jestem z innej planety. Tak że wszystko gra. Precz z zaskoczeniem. Precz ze zdziwieniem. Od tej pory wszystko staje się dla nas jasne… Cokolwiek by to nie było.

— O to to! — ucieszyła się TeRka.

Wszyscy razem z zadowolonymi minami ruszyli w stronę ogromnego zabudowania, gdzie mieściła się suszarnia rzepaku. Po chwili byli już w środku. Hala suszarni była słabo oświetlona, lecz ni stąd, ni zowąd, zupełna jasność w niej zapanowała. Karolek uśmiechnął się tylko i palcem wskazał na olbrzymią hałdę wysuszonego ziarna rzepaku. Jupiterowe rodzeństwo odpowiedziało mu serdecznym uśmiechem i natychmiast rzuciło się na hałdę. Karolek pozostał nieco w tyle i przyglądał im się. JuPi z głośnym pomrukiem zadowolenia szybkim krokiem zaczął wchodzić na szczyt hałdy. To samo zrobił TeR. Po chwili też i TeRka maszerowała już w górę po zboczu hałdy, mlaskając przy tym pociesznie swoimi serduszkowymi ustami. Kiedy we trójkę znaleźli się już na szczycie, stanęli obok siebie i znieruchomieli. Uszu Karolka dobiegł dziwny szum, który po chwili zamienił się w jeszcze dziwniejszy odgłos. Odgłos pracującej młockarni. Tak się on przynajmniej Karolkowi kojarzył. Lecz i ten odgłos szybko zamienił się na inny. Tym razem Karolek skojarzył go sobie ze świszczącym odgłosem pras. Nieraz taki słyszał w tłoczarni blach sąsiadującej z jego domem dziecka. Tyle że w tłoczarni był nieco głośniejszy. Karolek z rozdziawioną buzią wpatrywał się w jupiterowych przyjaciół. Był pełen dla nich podziwu. Żałował tylko, że stali na hałdzie tyłem do niego i nie mógł zobaczyć ich twarzy. Szybko jednak przestał żałować, gdyż nagle zobaczył niesamowite zjawisko. Otóż zobaczył, że każdy z nich zaczyna rosnąć i dookoła nich coś też zaczyna rosnąć. Od razu domyślił się, że to coś, to nic innego jak kupki łusek z ziaren rzepaku. — `A więc, to tak odbywa się to ich tankowanie` — pomyślał zaskoczony, rozdziawiając buzię jeszcze bardziej. I choć zaskoczonym miał już nie być, był, i to bardzo. Bo też wrażenie było niesamowite. W końcu od tego rozdziawiania buzi poczuł zupełną suchość w gardle. Sięgnął ręką do kieszonki plecaka i wyciągnął butelkę z wodą. Zrobił kilka łyków i schował butelkę z powrotem. Oczu od swoich tankujących przyjaciół jednak nie odrywał. Nagle, wszystkie odgłosy ucichły i Karolek spostrzegł, że przyjaciele powolutku odwracają się w jego stronę. A kiedy całkiem się już odwrócili, znów znieruchomieli. Karolek wystraszył się, bo nagle silne wstrząsy zaczęły targać ich ciałami. Coraz częstsze i coraz silniejsze. Aż tu nagle, wstrząsy ustały w momencie. Jak na zawołanie. Coś zaszumiało, coś zasyczało, coś zaświszczało, jak gdyby powietrze z nich uchodziło. Po chwili jeszcze raz wstrząsnęło nimi potężnie. Aż podskoczyli. I nagle, cisza, bezruch, spokój. Wszystko ustało. Żadnych wstrząsów, żadnych odgłosów. Tylko jakiś żółtawy obłoczek unosił się nad ich głowami.

Jupiterowe rodzeństwo trwało w bezruchu i ciszy dobrą chwilę. Aż wreszcie, jak nie huknie potężną salwą dudniącego śmiechu. Karolek zdębiał z kretesem i wytrzeszczył oczy. W końcu zrozumiał wszystko i również huknął śmiechem. Głośnym i radosnym.

— No, jestem syty! — zawołał JuPi, śmiejąc się ciągle. — Chodź tu do nas Karolku, pozjeżdżamy sobie trochę ze szczytu. Zobaczysz, jaka to fajowa zabawa.

Karolkowi aż się w głowie kręciło od natłoku wrażeń, ale na słowa JuPi, zareagował natychmiast. Zdjął plecak z ramion i wraz z dzidą położył na posadzce. Po czym jednym susem podskoczył do hałdy i zaczął się wspinać. Jednak ta wspinaczka coś mu nie bardzo wychodziła. Ciągle zapadał się w sypkim ziarnie po kolana. Zdziwiło go to. Przecież widział, z jaką łatwością weszli na hałdę jego przyjaciele. Wreszcie TeRka, widząc Karolka mordęgę, zbiegła do niego z góry i podała mu rękę. Karolek poczuł nagle, że idzie po zboczu hałdy jak po twardej i prostej drodze. Śmiać mu się chciało z tak zadziwiającego zjawiska. Znów czuł się lekko i przyjemnie, jak wcześniej.

— Ojej, ale wy urośliście! — zawołał, kiedy stanął już wraz z TeRką na szczycie hałdy.

— A tym się nie przejmuj, stopniowo będziemy wracać do poprzedniej wielkości — poinformował Karolka JuPi.

— Nie, ja się nic a nic nie przejmuję. Uważam nawet, że wasz wzrost bardzo wam pasuje. W końcu jesteście z innej planety… I wszystko wam pasuje — stanowczym głosem powiedział Karolek, pełen podziwu dla potęgi przyjaciół. — Teraz wyglądacie jak prawdziwi kosmici.

— Ty też jesteś kosmitą — zachichotał JuPi i tak jak stał, puścił się w dół.

Za JuPim, pięknym ślizgiem zjechał TeR, śmiejąc się jak szalony. TeRka zawtórowała braciom piskliwym śmiechem, i nie czekając dłużej, szarpnęła Karolka za rękę. Karolek przez moment poczuł lęk, bo dopiero z góry zobaczył jak stroma jest ta hałda. Nie zdążył się jednak głębiej wczuć w swój lęk, gdyż w szalonym tempie jechał już po zboczu. TeRka ciągle trzymała Karolka za rękę, a to spowodowało, że Karolkowi zaczęło się nagle wydawać, iż stał się jednym z nich. I że wszystko, co niemożliwe, stało się dla niego możliwe. Że może robić już wszystko zupełnie inaczej niż normalnie. Nic go już nie dziwiło. Ani to, że zjeżdża na stojąco po hałdzie sypkiego rzepaku i w ogóle się nie zapada, ani to, że wchodzi z powrotem na szczyt hałdy jak po normalnej prostej drodze. Ani też to, że nie czuje żadnego zmęczenia. Wydawało mu się wreszcie, że może sobie tak zjeżdżać i zjeżdżać i że nic ani nikt nie może mu w tym przeszkodzić.

Po pewnej chwili okazało się jednak, że to, co się wydaje, to się tylko wydaje, i prawdą być nie może. Niestety. Dotarło to do Karolka momentalnie, kiedy usłyszał, pomimo głośnych śmiechów i chichów w suszarni, dochodzące z zewnątrz szczekanie psa. Przykre, ale natychmiast musiał wrócić do rzeczywistości. A w tym niemiłym momencie powrotu do rzeczywistości zjeżdżał akurat już chyba z dziesiąty wspaniały raz z TeRką i był już prawie na dole. Od razu puścił rękę TeRki i w odruchu bezwarunkowym chciał skoczyć po dzidę. Ku jego ogromnemu przerażeniu, zapadł się nagle w rzepaku po sam pas i nie mógł się ruszyć.

— Uciekajcie! — krzyknął, kiedy zdał sobie sprawę z sytuacji. — Uciekajcie! To pies strażnika ujada. Na pewno zaraz tu będzie. A i strażnik też.

Popłoch się zrobił w suszarni niesamowity. Karolek szarpał się w rzepaku i nie mógł wyciągnąć nóg. TeRka piszczała ze strachu i biegała po hałdzie to w górę, to w dół. JuPi i TeR, wprawdzie zachowali zimną krew i nie wpadli w panikę, ale w pierwszym momencie nie wiedzieli co mają zrobić. Nie mogli się przecież zdematerializować i zostawić Karolka samego na pastwę psa i strażnika. Biegali więc również, aby w biegu móc się szybciej zastanowić nad wyjściem z sytuacji. Wreszcie podbiegli do Karolka i podali mu ręce. Karolek natychmiast stanął na powierzchni rzepaku. Otrzepał się odruchowo jak kaczka po wyjściu z wody i jednym susem skoczył z hałdy na posadzkę. W głowie mu się kręciło, w skroniach waliły młoty, ale nie zważał na to, tylko pędem pobiegł po dzidę. Ledwie złapał za swoją broń, a w bramie suszarni stał już ogromny wilczur. Nie wystraszył się go jednak. W ogóle przestał już odczuwać jakikolwiek lęk. Ściskając w ręku dzidę, zaczął podchodzić do psa, który, choć szczekał nadal, z bramy się nie ruszał.

Pies zachowywał się bardzo dziwnie. W każdym bądź razie nie tak, jak przystało na psa obronnego. Najwyraźniej zbaraniał na widok kosmitów. A może bardziej na ich zapach?

— Uciekajcie teraz! — Karolek krzyknął do przyjaciół. — Ja go tu w bramie przytrzymam, a wy wyskakujcie przez okno. Szybko!

— O nie, nigdzie nie będziemy uciekać! — zawołał JuPi. — Zostajemy z tobą.

— Na psa urok! — wrzasnął Karolek, podchodząc jeszcze bliżej psa.

— Nie zostawimy ciebie samego. Prawda, JuPi i TeR? — piskliwym głosem zawołała TeRka, zbiegając już po raz któryś ze zbocza hałdy. — Ja się już nie boję i też zostaję.

JuPi i TeR chwycili wystraszoną TeRką za ręce, i nie bacząc na rozwścieczonego psa, zaczęli podchodzić z nią do Karolka. I kiedy podeszli do niego całkiem już blisko, stała się rzecz dziwna. Bo oto, olbrzymi wilczur, na ich tak bliski widok, nagle znieruchomiał i przestał ujadać. Wreszcie padł w progu bramy i zaczął żałośnie skomleć.

— Teraz, wychodźcie — wyszeptał Karolek. — Nie możemy zaprzepaścić takiej szansy.

— Bez ciebie nie wychodzimy — powiedział JuPi świszczącym z przejęcia szeptem.

— Właśnie — dopowiedziała płaczliwym szeptem TeRka.

— Ależ wy uparci — syknął Karolek. — No dobra, idę z wami. Ale wy pierwsi. Ja będę dzidą przetrzymywać psa, a wy bez obawy przechodźcie za moimi plecami. Ale powoli i spokojnie.

— Dobrze, Karolku — zakwiliła wystraszona TeRka i mocniej ścisnęła ręce braci. — Ale ty zaraz za nami. Bo jak nie, to my tu i tak po ciebie wrócimy… Słyszysz? A wtedy ten dziki pies może mnie zjeść — dodała jeszcze, bliska już płaczu.

— Idźcie już. — Karolek odwrócił głowę i popatrzył na JuPiego, piorunując go wzrokiem.

— Poczekaj. Wezmę tylko twój plecak — powiedział JuPi.

Po krótkiej chwili jowiszowe rodzeństwo przechodziło już za plecami Karolka przez bramę suszarni. Powoli, spokojnie, stanowczo, choć z duszą na ramieniu ze strachu. Karolek w tym czasie stał bez ruchu, i wbijając wzrok w ślepia leżącego psa, przemawiał do niego:

— Dobry piesek, dobry. Leż, leż, i ani się nie ruszaj… Dobry piesek, dobry. Leży, leży, spokojnie leży…

Wilczur leżał posłusznie i ani drgnął. Skomlał tylko cichutko. A w tym momencie, kiedy jowiszowe rodzeństwo, przechodząc przez bramę, było bardzo blisko niego, zaskomlał głośniej i ze strachu wcisnął łeb między przednie łapy. I tak leżał nieborak, znów w bezruchu, i znów skomlał tylko cichutko.

Karolkowi żal się zrobiło psa, ale cóż miał zrobić, przecież trzeba mu było jak najszybciej brać nogi za pas i uciekać. Zdawał sobie sprawę, że lada moment zjawi się strażnik. I kiedy jowiszowe rodzeństwo było już na zewnątrz, powoli zaczął się wycofywać z bramy suszarni, powtarzając wkoło do psa: — „Dobry piesek, kochany piesek. Nie bój się. Zostań, zostań…” — Będąc już na zewnątrz, postanowił biec po rampie, aby z góry lepiej widzieć, z której strony nadejdzie strażnik. Wbiegł na rampę po schodkach i pierwsze, co rzuciło mu się w oczy, to to, że dzień się budzi. Niebo na horyzoncie wyraźnie jaśniało czerwonawą pożogą. Zastanowił się na moment, czy to dobry znak, czy zły. Nie znalazł jednak odpowiedzi. Przestał się więc zastanawiać. Rozglądnął się tylko czy nie widać gdzieś strażnika. Na szczęście nikogo nie zobaczył. Przyśpieszył wtedy biegu i pognał za przyjaciółmi, którzy biegli po betonowej drodze wzdłuż rampy i ciągle się za nim oglądali. Przy końcu rampy, rozpędził się i poderwał do wyskoku. Poleciał w powietrzu na znaczną odległość i wylądował tuż za biegnącymi przyjaciółmi. Ledwie zdążył ich dopaść, a usłyszał krzyk strażnika:

— Stój, bo strzelam!

Karolek bez namysłu rzucił się wtedy na TeRkę i powalił na ziemię, zasłaniając ją swoim ciałem.

JuPi i TeR zatrzymali się natychmiast, i patrząc na Karolka z podziwem, ściągnęli go z TeRki.

— Znikajcie, proszę was! — krzyknął Karolek, wodząc wystraszonym wzrokiem po twarzach przyjaciół. — Strażnik nie może was zobaczyć. Słyszycie?! Grozi wam wielkie niebezpieczeństwo. Mnie może on nic nie zrobi, ale wam z pewnością tak. No, zniknijcie wreszcie. Proszę. Błagam… A sio! — wrzasnął rozpaczliwie, słysząc krzyk strażnika po raz drugi.

— Nie zostawimy ciebie samego. Nawet nie myśl! — huknął dudniącym głosem JuPi. — Teraz nasza kolej… Patrzcie, tam na torach stoi jakiś pojazd. Wskakujemy na niego i jazda. Uciekamy!

— JuPi, przecież to stara, zardzewiała, ręczna drezyna — wycedził przez zęby Karolek, czując nagły szczękościsk ze strachu o przyjaciół.

— No i co z tego, że stara, zardzewiała i ręczna? Ma koła? Ma. A to wystarczy. Biegiem! — zakomenderował JuPi, podnosząc TeRkę i Karolka z ziemi...


cdn.


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×