Przejdź do komentarzyK-X ląduje (5 cz.)
Autor
Gatunekfantasy / SF
Formaproza
Data dodania2019-04-17
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń1310

K-X ląduje (5 cz.)



Pędząc tak przez las, w kierunku jaskini, uszom dzieci doleciał nagle przeraźliwy hałas. Potężny zgrzyt, tak jakby ścierających się ze sobą jakiś metalowych, zardzewiałych przedmiotów. Hałas tak bardzo był przeraźliwy, że aż K-1 natychmiast zatrzymał samopojazd. Dzieci momentalnie zeskoczyły z niego i pobiegły w stronę starego dębu i ukryły się w jego dziupli. Dziupla na szczęście była dość przestronna, tak że wszyscy się zmieścili. Łącznie z samopojazdem. Tyle że było trochę ciasno i musieli stać stłoczeni.

Stali tak w ciasnocie już dobrą chwilę, nie wiedząc, co dalej począć. Hałas nie ustawał. Aż w wreszcie Chwatko nie wytrzymał i postanowił wyglądnąć, by sprawdzić, co to może być. I gdy tak wychylał głowę za dziuplę, co raz dalej i dalej, nagle zaczął się głośno śmiać.

— Cha, cha, cha! — pękał ze śmiechu. — Tak jak podejrzewałem. To nasz stary gajowy ze swoją przedpotopową piłą tarczową. Jak mogłem o tym zapomnieć? Wychodźcie! Alarm odwołany!

— Ty, Chwatko, to on tak zawsze robi tyle hałasu? — spytał zaciekawiony K-1. — A przecież wasz ojciec mówił, że mamy się zachowywać cicho, bo spłoszymy zwierzynę leśną. A on, ten wasz gajowy, to co? Czy to może jest jakaś muzyka ziemska, której nie znam?

— Nie, wierz mi, to żadna muzyka — śmiał się dalej Chwatko. — Myślę, że wszystkie leśne zwierzęta nie miały innego wyjścia i po prostu przyzwyczaiły się już do tego niemuzycznego koncertu gajowego. O, poczekajmy chwilę, bo on wyłączył na chwilę swój niemuzykalny instrument i zagląda w naszym kierunku… Dzień dobry, panie gajowy! Piękny dzisiaj dzień mamy, prawda?

— A piękny, piękny… Dzień dobry, Chwatko! Dzień dobry, dzieci! — wykrzykiwał stary gajowy, podchodząc do dębu i przecierając chusteczką swoje grube okulary. — Widzę, że papcio Chwat sprawił wam nową hulajnogę. Już was widziałem z daleka, jak jechaliście ścieżką poniżej. Niczego sobie taka hulajnoga. Ho, ho, a jaka szykowna! Możecie się nią zabrać naraz z całym swoim koleżeństwem. Och, wasz papcio jak już coś wymyśli… to tylko pozazdrościć talentu… Ma wasz papcio głowę, nie od parady. Oj, nie od parady!

— No to może też kiedyś wymyśli panu nową piłę, bo ta pana stara piła, to już chyba trochę za stara, no nie? — rzekł do gajowego Gagatek z ukrywaną wesołością.

— Może i stara, ale ja też jestem stary i dobrze nam się razem pracuje — odpowiedział gajowy, drapiąc się po głowie i zerkając na wszystkie dzieci, bo coś mu tu nie pasowało. Po czym z powrotem nasadził na nos swoje grube okulary i jeszcze bardziej przyglądał się dzieciom, marszcząc przy tym brwi, ale mówił dalej: — Lecz gdyby wasz papcio był tak miły i mi zreperował trochę moją piłę, to byłbym mu wdzięczny, bo ja coś niedowidzę ostatnio i sam nie mogę sobie poradzić. Pozdrówcie go ode mnie i powiedzcie, żeby przyszedł do mnie, bo mam dla niego dużo drwa na zimę. No a wy, jedźcie już sobie. Nie będę was zatrzymywał. Tylko uważajcie, bo na ścieżce powyżej leży jeszcze dużo gałęzi, które pościnałem, a jeszcze nie zdążyłem pozbierać. I uważajcie też na dziki, bo coś dzisiaj się za bardzo plączą po lesie. No, to do widzenia, dzieci! Miło się z wami gawędzi, ale robota czeka.

— Do widzenia, panie gajowy! — chórem zawołała rozbawiona załoga samopojazdu i zajęła swoje miejsca. Po chwili ruszyła przed siebie, pozostawiając starego gajowego w zupełnym osłupieniu.

Stary gajowy stał tak osłupiały jeszcze dłuższy czas. Stał, i patrzył za dziećmi, i nie wierząc własnym oczom, a właściwie własnym okularom, raz je zakładał na nos, raz je zdejmował. W końcu zrezygnował z tego zabiegu i głośno powiedział sam do siebie: — „Chyba muszę sobie sprawić nowe okulary, bo w tych zaczynam widzieć podwójnie”, i kręcąc z niedowierzaniem głową, posuwistym krokiem, noga za nogą, poczłapał do swojej pracy.

Dzieci, gdy tylko pożegnały się ze starym gajowym, postanowiły pomóc mu i po drodze pozbierać wszystkie pościnane przez niego gałęzie, powiązać we wiązki i ustawić przy ścieżce. Pierwszy na taki pomysł wpadł K-1. Nie ukrywał, że gajowy bardzo mu się spodobał. Reszta dzieci się ochoczo zgodziła. Wszystkie zbierały gałęzie tak sprawnie, że po kilkunastu minutach leżało już dziesięć wiązek gotowych do odbioru. O sznur do wiązania gałęzi nie musiały się troszczyć. Sznur był na miejscu. Stary gajowy jakby przewidział, że mu niebiosa ześlą pomoc i zostawił pod drzewem olbrzymią szpulę lnianego sznurka i nawet mały kozik.

Za najlepszą wydajność pracy można by było pochwalić K-1 i K-2, gdyż oni tymi swoimi haczykowatymi kciukami zgarniali tyle gałęzi naraz, że można je było od razu wiązać. Każde jednorazowe ich zgarnięcie dawało gotową wiązkę.

Gagatek nie mógł się nadziwić ile może zdziałać taki sam kciuk jaki i on ma, tylko w drugą stronę wygięty. — `A może to przez ten ich szósty palec tak fajowo im się pracuje?` — zastanawiał się, przypatrując się pracy rodzeństwa K. Sam jednak też pracował w pocie czoła. Co było widać wyraźnie, gdyż jego kędzierzawa czupryna zrobiła się jeszcze bardziej kędzierzawa i wyglądał (z daleka) jak mały aniołek.

Gabciowi też nie można było zarzucić obijania się. Pracował chętnie. Ale co rusz padał jak długi twarzą w gałęzie. Śmieszka już była zaniepokojona, że to może mieć związek z jego obolałą głową. Bo że Gabciowa głowa była obolała, to było pewne. Poświadczał to ciągle pokaźny guz na jego czole, którego wyrzeźbił mu poprzedniego dnia Gagatek, a którego Gabcio, też ciągle, usilnie próbował ukryć pod kapelusikiem. Potem jednak doszła do wniosku, że to właśnie z powodu tego kapelusika jej braciszek pada jak słoma, gdyż zbyt głęboko naciągał go sobie na głowę. Wprawdzie jego rondo było niewielkie, to jednak po tych jego zabiegach, okazywało się na tyle duże, iż ograniczało mu pole widzenia. Gabcio więc, niewiele widząc, wywracał się co chwilę, potykając o gałęzie. Kiedy Śmieszka zrozumiała w czym rzecz, natychmiast zdjęła mu to jego nakrycie głowy. A właściwie guza. Wtedy się okazało, że czupryna jego była zupełnie mokra. Gabcio wyglądał jakby dopiero co z kąpieli wyszedł.

— Ani mi się waż zakładać go ponownie na tę swoją guzowatą głowę — nakazała, grożąc Gabciowi palcem. — Starszych przecież tutaj z nami nie ma, nie masz więc przed kim kryć tej twojej ozdoby.

— Jakiej, jakiej…? — spytała ubawiona K-2, podsłuchując, co Śmieszka nakazuje młodszemu bratu. I nie czekając na odpowiedź, przyłożyła spłoszonemu Gabciowi wskazujący palec do jego guza. Guz znikł momentalnie.

— Hokus-pokus, czy jakie cuda?! — wrzasnął mocno zaskoczony Gagatek, przecierając oczy. — Guz znikł tak samo jak guz naszego papcia Chwata. Ty, Gabcio, ale nie będziesz chyba taki głupi, żeby chcieć guza z powrotem odzyskać? Chyba, że jednak tak… to wiesz, ja ci z chęcią nowego nabiję… bo po co K-2 znów miałaby się trudzić…

Wszystkie dzieci aż słaniały się na nogach, tak potężny śmiech targnął ich ciałem. Nie mogły się pohamować, bo Gabcio robił takie miny, że nic, tylko pękać ze śmiechu. Mimika twarzy Gabcia przechodziła istną metamorfozę i w ułamkach sekund przeobrażała się z jednej miny w drugą. Od miny spłoszonej, do wniebowziętej. Od miny wniebowziętej, do osłupiałej. Od miny osłupiałej, do zachwyconej, przez niepewną i przestraszoną, aby z nich bezpośrednio przejść do przeraźliwie głośnego śmiechu.

Wesoło było okrutnie wśród przyjaciół ziemsko-księżycowych. A wiadomo, jak bardzo śmiech potrafi być zaraźliwy. Dlatego dzieci nie mogły przestać się śmiać. A nawet coraz bardziej się śmiały. I nikt już nie wiedział, czy jeszcze z tego samego powodu, czy już nie. Tarzając się po ziemi, rechotały na dobre.

Chwatko przywykł już do swoich łobuzerskich braciszków, więc w końcu udało mu się przestać śmiać. A że jako pierwszy (jak zwykle) odzyskał też zdolność trzeźwego spojrzenia na sytuację — zarządził odjazd. Dzieci pozbierały się jakoś do kupy, i z lekka wyhamowując śmiech, zaczynały kierować się w stronę samopojazdu. K-2 i Śmieszka złapały za ręce ciągle najgłośniej śmiejącego się Gabcia (może dostał szoku?) i pociągnęły za sobą. K-1 natomiast razem z Chwatkiem ciągnęli za ręce zmęczonego (nie wiadomo, czy pracą, czy śmiechem) Gagatka. Zaś Nosolek, zazwyczaj spokojny i poważny, tym razem też zachowywał się jakoś nienormalnie. Biegł na końcu, zgięty w pół (widocznie z bólu brzucha) i głową popychał brata. Sam już nie wiedział, czy robi to z wygłupu, czy sytuacja tego wymaga. A że Gryzio czuł się dziwnie słabo, chętnie poddawał się popychaniu młodszego brata, i trzymając się za swoją dużą i nieco nadwyrężoną szczękę, na słabych nogach, posuwał się za wszystkimi do przodu.

Po chwili wszystkie dzieci znów jak szalone gnały przed siebie. Miały teraz jeszcze więcej czasu do nadrobienia. Ale cel podróży był już bliski. Po kwadransie były już na miejscu. Zwinnym zeskokiem opuściły samopojazd i starannie ukryły go w pobliskich krzewach. Same zaś usiadły na ziemi na wprost wejścia do jaskini i posilały się domowymi pysznościami. Piły zwłaszcza dużo wody. Musiały zwilżyć do cna wysuszone śmiechem gardła.

Chwatko postanowił jeszcze raz się upewnić, czy wszyscy są gotowi do wejścia w czeluście jaskini.

— No co, moi mili! Wchodzimy?! — zagaił i popatrzył na twarze swoich towarzyszy. A że te różniły się między sobą wyrazem, spytał: — Czy ktoś zmienił zdanie? Bo jeżeli tak, to teraz jest ostatni moment, aby się wycofać.

— No coś ty, Chwatko! Chyba nie wierzysz, że ktoś taki by się znalazł? Rzeczą jest więc zrozumiałą, że włazimy wszyscy do tej dziury. I basta! — zapowiedział buńczucznie Gagatek i na wszelki wypadek łokciem łupnął Gabcia w bok, bo akurat jego mina wydała mu się najbardziej podejrzana.

— A ty bądź lepiej cicho, Gagatku. I zostaw Gabcia w spokoju — poleciła braciszkowi Śmieszka, i zwracając się już do wszystkich, powiedziała: — Myślicie, że trzeba jeszcze raz głosować?

— Mowy nie ma! — wyrwało się naraz z większości młodych gardeł.

— A więc, moi drodzy! — zaczął znów Chwatko. — Kiedy wejdziemy już do środka, wszyscy musimy się trzymać razem. Żadnego odchodzenia. Żadnego oddalania się. Żadnego też robienia czegokolwiek na własną rękę. Idziemy jeden za drugim. Gęsiego. Myślę, że najlepiej będzie, jak pójdziemy w takiej samej kolejności jaką K-Y ustalił na samopojazd, tyle że ja będę prowadził, bo znam już trochę tę jaskinię. Ja pójdę więc jako pierwszy, a wy, w wiadomej kolejności, za mną. W jaskini pozostaniemy najdłużej godzinę. Jak wytrzymacie, oczywiście. A pozostałe prawie dwie godziny do kolacji, spędzimy jadąc wzdłuż rzeki Bobrzej. Tam na pewno spotkamy nasze znajome bobry, to będziemy mogli się na chwilę zatrzymać. A potem, wzdłuż potoku aż do Łysej polany i do domu. Co, zgadzacie się?

— Jasne! — krzyknęły dzieci. A Gagatek od siebie dokrzyczał jeszcze: — Jasne, że jasne! Jasne… jak słońce jasne!

Nie było na co czekać. Dzieci poderwały się z ziemi ustawiły w rzędzie według kolejności. Chwatko rzucił hasło: — „Kierunek jaskinia!”. I wszystkie grzecznie, jedno za drugim, ruszyły do wejścia do ciemnej jaskini. Jednak zanim do niego doszły, w każdym z nich mieszały się różne uczucia. Lecz w większości z nich były to uczucia pozytywnych emocji. No, może tylko Śmieszka nie miała aż tak bardzo pozytywnych. Gabcio natomiast był przestraszony nie na żarty. Starał się jednak ukryć swój stan, pocieszając w myślach samego siebie, że w razie czego, jego rodzeństwo na pewno się nim zaopiekuje i będzie się o niego troszczyć. A Nosolek? Nosolek wprawdzie nie był przestraszony, ale nie był też zachwycony zwiedzaniem jaskini. Podciągał tylko nosem, i kręcąc nim, wyczuwał wyraźny odór stęchlizny wydobywający się z nieprzyjemnej (a może i strasznej?) jaskini. Z nikim się jednak nie podzielił tym niemiłym odczuciem. Bo i po co? Skoro wszyscy stali już w wejściu gotowi nieodwołalnie do wejścia.

Chwatko swoim zwyczajem sprawdził jeszcze raz swój plecak, czy wszystko jest na miejscu i czy nic nie zgubił w czasie tej szaleńczej jazdy. A zwłaszcza, czy nie zgubił — na już potrzebnej — dużej latarki, którą zawsze nosił w swoim plecaku.

Chwatkowy plecak był świętością. Nikt nie miał prawa go ruszać, i to pod żadnym pozorem. Nawet mamcia Radosna dobrze o tym wiedziała. Dlatego też zapakowała dzieciom prowiant na drogę właśnie do jego plecaka. Znając swego pierworodnego, domyślała się, że w jego plecaku można by było, w razie czego, znaleźć wiele pożytecznych rzeczy, które mogłyby się okazać bardzo pomocne, też w razie czego. I tak na wszelki wypadek, dla pewności, wiedziona matczynym instynktem nieraz sprawdzała (gdy nikt nie widział) zawartość Chwatkowego plecaka, czy aby w nim nie brakuje właśnie tych najważniejszych i najpotrzebniejszych rzeczy.

Chwatko, uspokojony, że wszystko jest w należytym porządku, wyciągnął z kieszonki plecaka swoją latarkę, włączył ją i rzucił długą smugę światła w głąb ciemnej jaskini. Widząc to, K-1 i K-2 prawie jak na zawołanie wyciągnęli z kieszonek swoich pasów bezpieczeństwa jakieś małe kulki, przykręcili szybkim ruchem do szpiczastych antenek na swoich berecikach i… rozbłyśli jasnym światłem. Achom i ochom ludkowych dzieci nie było końca. Tak bardzo były zafascynowane swoimi księżycowymi przyjaciółmi. Tym bardziej, że rodzeństwo K, świecąc jak dwie latarnie morskie, szeroko się przy tym uśmiechało. A to dało dodatkowy efekt. Chwatkowi też się podobała ta gra świateł w wykonaniu K-1 i K-2, ale nakazał im na razie przestać świecić, gdyż tak ostre światło mogłoby niepotrzebnie obudzić śpiące w jaskini nietoperze. Księżycowe rodzeństwo natychmiast wykonało to polecenie i przestało świecić. I choć zrobiło się momentalnie ciemniej w wejściu do jaskini, to jednak ich wcześniejsza demonstracja świateł przyczyniła się do tego, że Gabcio poczuł się o wiele raźniej. Nosolek chyba też. A i Śmieszka zaczęła nawet z uśmiechem popędzać Chwatka, aby wreszcie wprowadził ich do środka.

Weszli. Oczom wszystkich ukazał się niesamowity widok. Nieco groźny, ale i piękny. Nieco przerażający, ale i ciekawy. Jaskinia była ogromna, wydawała się nie mieć końca. Już jej komora wejściowa z częściowo zawalonym stropem wydawała się jak czeluść piekielna. A co było dalej? Od komory wejściowej rozchodziły się w różnych kierunkach różnej wielkości i różnej długości korytarze. Jedne były dość szerokie, inne zaś bardzo wąskie, że trudno by się było przez nie przecisnąć. A jakie były długie? Kto to wie? Strach pomyśleć, a co dopiero sprawdzać.

Kiedy dzieci przesuwały się wolno, krok po kroku, za swoim przewodnikiem, patrzyły bardziej pod nogi niż na boki, czy do góry. Ale gdy Chwatko się zatrzymał i nakazał im się również zatrzymać, wydawało im się, że zaszły daleko i na pewno stoją już gdzieś po środku komory. Chwatko zaczął rzucać strumieniem światła latarki po jej ścianach i stropie. Wtedy dzieci zauważyły wielką zmianę w jej wyglądzie. Nie sprawiała już tak piekielnego wrażenia, wywołującego dreszcze na plecach, jak na początku. Wręcz przeciwnie, zaczęła się im wydawać wspaniała i tajemnicza. A w miarę wpatrywania się w nią, nabierała wyglądu pięknej królewskiej komnaty z bogato urządzonym wnętrzem. Wprawdzie źródło światła, jakim dysponował ich przewodnik, nie dawało aż takiej jasności, ale dawało bajeczne efekty świetlne. Bo komnata pod jego wpływem zaczęła połyskiwać niesamowitymi barwami. Wiszące na stropie przepiękne stalaktyty mieniły się w różnych kolorach, niczym królewskie girlandy. Ich rozmiary i kształty były tak przeróżne, i tak przedziwne, że patrząc na nie aż dech w piersiach zapierało. Równie pięknie połyskiwały wyrastające z podłoża komnaty stalagmity. Wyglądały jakby były brokatem obciągnięte. Wszystko to sprawiało wrażenie umeblowania komnaty w zamczysku królewskim, ale wykonanego na szczególne zamówienie jakiegoś ekscentrycznego króla. I choć były bardzo dziwne, to w tej swojej dziwności jeszcze piękniejsze. Co nawet jako pierwszy zauważył Gagatek, a on przecież nie miał jeszcze aż tak bardzo wyrobionej wrażliwości na piękno. A może po prostu widział wszystkie te wspaniałe rzeczy bardziej od strony praktycznej? Całkiem możliwe, bo kiedy zauważył przy prawej ścianie komory coś, co przypominało mu swoim wyglądem olbrzymi tron z tak jakby przystawionym do niego podnóżkiem, tak bardzo był zadowolony ze swojego odkrycia, że głośnym szeptem zameldował o tym wszystkim:

— Ooo, widzicie? Tam jest tron królewski. Patrzcie, jak cudnie połyskuje w świetle latarki. A jak pięknie jest wyrzeźbiony. Ho, ho! Widzicie? I nawet ma podnóżek. Ja chyba padnę z wrażenia. Widzicie to co ja? Bo ja wyraźnie widzę nad tronem rozpostarty baldachim. O rany, ale on jest fikuśnie udrapowany. Na pewno zasiada tu potężny król jaskini. A może nawet wszystkich jaskiń. No, no! Wierzcie mi, wiem co mówię, bo podobny tron widziałem w mojej książeczce z bajkami... Hurra! Jesteśmy żywcem w bajce!

— Oj, Gagatku, bujaj las, a nie nas — szepnął Gryzio. Ale go jednak zaciekawiły Gagatkowe fantazje, więc zaczął go podpuszczać. — A te cztery kolumny naciekowe, które powstały z połączenia się narastających stalaktytów i stalagmitów, to z czym ci się kojarzą?

— No jak to z czym? — Gagatek aż podskoczył z wrażenia, słysząc tak głupie pytanie. — Toż to wypisz, wymaluj… królewska sala kolumnowa.

Gagatkowi tak bardzo się spodobała własna fantazja, że koniecznie, choć na chwilę, chciał zasiąść na tronie i poczuć się władcą jaskini. Chwatko kategorycznie zabronił. Ale Gagatek, uparty jak osioł, cierpliwie wwiercał mu się w ucho swoją prośbą, że ten w końcu na odczepnego przystał na to. Wtedy zadowolony z siebie `przyszły król`, nakazał rzucić jasność na miejsce mu przynależne, po czym znienacka złapał Gabcia za rękę i pociągnął za sobą.

— Chodź za mną, mój słodziutki, będziesz moim paziem — wypowiedział dostojnie. — A ja, twój łaskawy król Gagat, pozwolę ci łaskawie, zająć miejsce na moim podnóżku.

— A daj ty mi spokój, królu od siedmiu boleści! — zawołał Gabcio półgłosem, próbując zaprzeć się nogami. Widząc jednak wielką determinację na twarzy brata, wreszcie się poddał i pozwolił mu się ciągnąć. Ale chciał mu przynajmniej coś jeszcze słownie nawtykać. Już nabierał porządny łyk powietrza w płuca, aby jego szept był bardziej słyszalny, gdy nagle, z całych sił zaparł się nogami i stanął jak wryty, wytrzeszczając oczy, i to tak bardzo, iż mogłoby się wydawać, że lada moment wyskoczą mu z oczodołów. W momencie zbladł na twarzy powodowany ogromnym przerażeniem i drżącym palcem wskazał na tron. Po czym zrobił głęboki wdech i wrzasnął zdławionym lecz przeciągłym głosem: — Raaaatuuunkuuuu!

— A ty czemu się nadzierasz, hę?! — zgromił brata Gagatek. — Zapomniałeś, że w jaskini nie wolno hałasować? Szeptem do mnie mów, bo zaraz jakiś kamyczek może ci guza nabić ku pamięci. Chyba że tego chcesz, bo tak jak papcio Chwat, bez guza źle się czujesz… Co to jest z tymi guzami w naszej rodzince? A niech tam! Na razie dajmy sobie spokój z rodzinnymi guzami… więc teraz mów mi tu natychmiast, co to ma znaczyć, to twoje durnowate „ratunku”? No dobra, zacznijmy jeszcze raz: Jam jest król Gagat, zaznaczam, łaskawy król Gagat, i pozwalam ci, mój paziu Gabro, usiąść na moim podnóżku… No i czemu się zapierasz jak głupi jakiś? Podnóżek to nie gilotyna. Nie wyłupiaj tak na mnie gał tylko się rusz. Rusz się, powiadam! Zapuściłeś korzenie… czy jaka bida?

Gagatek gdyby mógł, to by jeszcze długo tak ćwiczył swojego brata. Tym bardziej, że za plecami słyszał zdławiony śmiech reszty jaskiniowego towarzystwa. Ale tym razem nie było mu to dane. Oj, nie!

— Raaatunkuuu! — Gabcio znów wrzasnął przeraźliwie, ale o wiele głośniej, ile tchu w płucach.

To co nastąpiło potem, trudno opisać. W jaskini rozegrały się dantejskie sceny. Wrzask Gabcia podchwyciło jaskiniowe echo i rozniosło po całej jaskini. Z krótkiego słowa: — „ratunku” (okey, z nieco dłuższego, bo `raaaatuuunkuuuu`) — zrobiło sobie przerażającą, piekielną muzykę. Ciskało tym słowem od jednej ściany komory do drugiej, rozdrabniając je pomiędzy stalaktytami i przeliterowując pomiędzy stalagmitami. To znów z wielką furią rzucało pierwszą sylabą o strop, a dwie pozostałe wciskało do dwóch największych korytarzy jaskini. A te wracały stamtąd piekielnie zmienione. Brzmiały jak szyderczy śmiech diabłów z najgłębszych czeluści piekła. Wszystkie te dźwięki, docierając do najdalszych nawet zakamarków jaskini, odbijały się od nich i wracały z powrotem. Za punkt zborny obierając sobie komorę, spotykały się na samym jej środku, gdzie mieszały się ze sobą chaotycznie. Skutkiem czego: wyło, dudniło, grzmiało, piszczało, stukało, gwizdało. Naraz i z osobna. I tak parokrotnie. A taka piekielna muzyka nie mogła pozostać bez następstwa. I nie pozostała. Zadowolone z siebie echo zawirowało raz jeszcze wszystkimi dźwiękami naraz, i by je jeszcze bardziej wzmocnić, wydało z siebie potężny, ironiczny i mocno wibrujący śmiech. No i stało się. A stało się najgorsze. Wibrujący śmiech złego echa jaskiniowego wprowadził w wibrację całą komorę. Komora zadrżała u posad. Zadrżały jej ściany. Zadrżał strop. A to spowodowało, że ze ścian z głośnym jazgotem zaczęły się obsypywać kamienie, tudzież duże nawet głazy. Zaczęły się obsuwać podpory podtrzymujące strop komory i… nastąpił zawał. Komorą targnęło okrutnie. Z piekielnym hukiem zawaliła się jej lewa część. Powietrze wypełniło się gęstym kurzem i stęchlizną oraz nagłym i przeraźliwym piskiem nietoperzy. Całe roje wyrwanych ze snu nietoperzy w ogromnym chaosie cięły skrzydłami gęste powietrze. Jak oszalałe szukały na oślep schronienia. Takie zachowanie nietoperzy świadczyło dobitnie o zaistniałej w jaskini katastrofie. W normalnej sytuacji nietoperze wiedzą jak się poruszać. Wykorzystują do tego celu swoje zdolności echolokacyjne*.


---------------------------------------------------------------------------------------

* Echolokacja — (gr.- łac.) zdolność niektórych zwierząt (zwł. nietoperzy

i delfinów) do określenia położenia obiektów w otoczeniu za pomocą

echa specjalnych dźwięków wydawanych przez te zwierzęta.


Aż tu nagle, potężny hałas, jaki niespodziewanie nastąpił, tak też niespodziewanie ustąpił. Nawet nietoperze zaczęły milknąć. Słychać było już tylko ich pojedyncze popiskiwania. Nastąpiła nagła cisza. Czy aby nie złowieszcza?

Wszystkie te tragiczne zdarzenia następowały po sobie w ułamkach sekund. Jednak Chwatko okazał się być wprawnym jaskiniowym przewodnikiem. Zdążył w porę zgarnąć ogarnięte paniką dzieci i wcisnąć je do wnęki skalnej w prawej części komory. Jakby przeczuwał gdzie nastąpi zawał.

Ósemka dzieci stała ściśnięta we wnęce i tuliła się do siebie. Z przerażenia i trwogi każde z nich dzwoniło zębami niemiłosiernie. Prym w tym dzwonieniu wiódł Gryzio. Wiadomo z jakiego względu. I kiedy te ich dźwięki trwogi stawały się coraz bardziej słyszalne, gdyż natura jaskini, rezygnując ze swoich dźwięków, cichła co raz bardziej, Chwatko odwołał alarm.

— Uspokójcie się. Już po wszystkim. Już będzie dobrze. Odczekamy tylko aż opadną te tumany kurzu oraz pyłu jaskiniowego i wyjdziemy z wnęki. Ale ja pierwszy wyjdę. Wy tu na mnie poczekacie. Muszę sprawdzić jakie są zniszczenia. Miejmy nadzieję, że nie są aż tak wielkie… No tak, ale nie mam latarki. Jakiś spadający odłamek skalny wytrącił mi ją z ręki. Jeżeli jej nie znajdę w pobliżu, to będę potrzebował twojego światła K-1. Co, pójdziesz ze mną?

— Oczywiście, że tak — pośpiesznie odpowiedział K-1. — Ale pierw mi powiedz, co to było? Na litość Wszechświata, co to było?

— Zawał… byliśmy świadkami zawału wewnątrz jaskiniowego. Czasami do niego dochodzi z powodu zbyt dużych wibracji nagromadzonych pod ziemią. Wtedy wystarczy małe tąpnięcie albo nawet niewielkie drgania powietrza wywołane przez echo jaskiniowe. A echo potrafi wychwycić najmniejszy nawet hałas i czasem zrobić sobie z niego piekielny koncert. I taki właśnie koncert urządziło nam przed chwilą. A efekt tego jego koncertowania mamy właśnie przed oczami, a właściwie jeszcze nie mamy, bo ciemno, że oko wykol.

— No widzisz, ty głupolu, coś narobił? — zachrypniętym głosem odezwał się w ciemnościach Gagatek. — A mówiłem ci, ty gapowaty Gabciu, że masz się nie wydzierać.

— Cicho bądź, Gagat — zgromił brata Chwatko. — Teraz już za późno na twoje uwagi. A tak właściwie, to ja jestem winien, bo pozwoliłem ci się oddalać. Daj więc spokój Gabrowi, no i… no właśnie, Gabciu, co z tobą? Wszystko już w porządku?

— Sam nie wiem — z namysłem odpowiedział Gabcio, szukając w ciemnościach ręki starszego brata. I kiedy jej nie znalazł, wtulił się w kogoś kto był najbliżej. A była to Śmieszka.

— No, mój malutki, już dobrze — zdławionym głosem odezwała się, tuląc Gabcia do siebie jeszcze mocniej. Sama była przerażona do granic jej dziewczęcych możliwości, ale starała się tego nie pokazać. — Powiedz mi, co cię tak wystraszyło, to ja cię przed tym obronię.

— Smoki, dużo smoków! — głośnym szeptem wydusił z siebie Gabcio, drżąc na całym ciele. — One tam leżały na podnóżku przy tronie króla Gagata. (Gabcio najwyraźniej był ciągle w szoku).

— Coś ty, mój paziu! Pofyrtało ciebie, czy co? — Gagatek ochoczo podłapał temat i ciągnął go dalej: — Jakiem król Gagat, zapewniam cię, że wszystkie smoki już w dalekiej przeszłości wytłukłem z kretesem.

— Poczekaj… poczekaj! — głośno szepnął K-1 z nutką wesołości w głosie. — Wiecie, muszę wam powiedzieć, że ja też coś tam widziałem, i już chciałem krzyknąć do bliźniaków, by zawrócili, ale było już za późno. Gabcio mnie uprzedził. Tylko nie wiem, czy to były akurat smoki. Bo też nie bardzo wiem, co to są smoki. Mnie te żywe stworzenia przypominały bardziej krokodyle, jakie widziałem w Encyklopedii Fauny Ziemskiej, tyle że nie były aż takie duże.

— Aha, to już wiem, co to mogło być — zakomunikował Chwatko, a głos jego był też zabarwiony lekką wesołością. — To były na pewno jaszczurki zwinki. One wprawdzie najbardziej lubią wygrzewać się na słońcu i najwięcej można ich spotkać na łąkach, polanach, czy też na obrzeżach lasu, ale pod wieczór kryją się w jaskiniach. Tu odpoczywają i nabierają sił, aby rankiem znów wypełznąć na zewnątrz na żer i kąpiele słoneczne. To bardzo miłe gady. Żywią się owadami i na pewno nikomu z nas krzywdy by nie zrobiły.

— Biedulki takie… — Nagła żałość wzięła Gagatka i znów napadł na Gabcia. — No widzisz, coś narobił? Wystraszyłeś tylko nieboraczki.

— Gagat, zamknij się w końcu — wycedził prze zęby zdenerwowany Gryzio i na wszelki wypadek zaczął przebierać nogami, co by się nie okazało, że jakaś jaszczurka znalazła sobie schronienie na jego kamaszkach. A i nadepnąć na taką też mu się nie uśmiechało. Zaczął nawet obmacywać całe swoje ciało. — Coś mnie tu uwiera. Co to jest? Och, przepraszam K-2, to chyba twój pas bezpieczeństwa…

— Tak, tak, to ja Gryziu. Ty mnie łaskoczesz… — zawołała K-2, chichocząc. Gdy przestała, powiedziała poważnym głosem: — Koniecznie muszę mieć taką zawinkę, a najlepiej dwie, do pary. No co chłopaki, złapiecie mi te ślicznotki na pamiątkę?

— Nie zawinkę, tylko zwinkę — poprawił przyjaciółkę Chwatko. — Zobaczymy, co da się zrobić. O ile one się nie pochowały w szczelinach skalnych. Ale najpierw muszę sprawdzić w jakiej sytuacji my się znajdujemy.

— Czuję, że to będzie możliwe, K-2 — odezwał się milczący do tej pory Nosolek i przeciągle podciągnął nosem.

— Czekajcie… widzę że kurz i pył nieco opadł — oznajmił Chwatko. — K-1 musisz jednak trochę poświecić, to może znajdę tę swoją nieszczęsną latarkę.

— Już się robi — zawołał K-1 i po chwili rozbłysnął jasnym światłem. — Ty, co jest? I tak nic nie widać.

— No właśnie, okazuje się, że zapylenie jest jednak tak ogromne, iż pod wpływem twojego mocnego światła widać tylko, a właściwie nawet widać, pojedyncze mikroskopijne drobinki pyłu. A jest ich tyle, że razem tworzą gęstą, nieprzejrzystą zasłonę. Musimy jednak jeszcze trochę poczekać — wyjaśnił spokojnym tonem Chwatko, ale sam czuł się już trochę zaniepokojony.

Dzieci stały stłoczone we wnęce skalnej nadal i dla otuchy opowiadały sobie różne przyjemne historie ze swojego życia. A czas mijał. Minuta po minucie. W końcu Chwatko zdecydował się ponowić próbę.

— No, K-1, ryzyk-fizyk, wychodzimy — z determinacją oznajmił przyjacielowi i po trosze reszcie uwięzionych. A po krótkiej chwili, w której nad czymś dumał, dodał: — Wy tu czekajcie spokojnie i cierpliwie. My się tylko szybko rozejrzymy, co i jak, i zaraz po was wracamy. No, to do zobaczenia... K-1, ruszamy, bo czas nagli.

— A nagli, nagli… i to jeszcze jak — zareagował K-1 i rozświetlił się własnym światłem w pełnej krasie. — Musimy się naprawdę wyzwolić w końcu z tej pułapki i pomyśleć pomału o powrocie do domu, bo nasi starzy gotowi nas zacząć szukać. A to byłoby niewskazane, oj, nie.

— Poczekaj, K-1, i wyłącz na razie światło — polecił pośpiesznie Chwatko, bo zobaczył coś, co mu krew w żyłach zmroziło. I kiedy K-1 wykonał jego polecenie, zaczął po omacku grzebać w swoim plecaku. W końcu wyciągnął mały pled, i próbując zachować zimną krew, ręką szukał głów dziewcząt. A żeby je nie wystraszyć, spokojnym tonem powiedział: — Słuchajcie dziewczyny, przykryję wam teraz włosy, aby zbyt dużo pyłu nie osiadło na waszych pięknych główkach. A potem wszyscy razem chwyćmy się za ręce… i powoli, krok po kroku… wychodzimy z wnęki.

— Chwatko, co z tobą? Dlaczego zmieniłeś zdanie? — spytał K-1, podejrzewając, że coś nie gra. Nie wytrzymał nerwowo i odruchowo włączył światło i też poczuł, że krew zamarza mu w żyłach.

Jaskinia znów wypełniła się przeraźliwym piskiem. Piskiem dzieci i piskiem setek nietoperzy. Okazało się, że spłoszone zawałem nietoperze schroniły się w tej samej wnęce. Wisiały tam cichutko przyczepione pazurkami do sklepienia wnęki, ponad głowami niczego nie podejrzewających dzieci. Ale kiedy K-1 po raz wtóry włączył światło, kilka z nich się poruszyło i załopotało skrzydełkami. I tak się zaczęło… Lawina wydarzeń ruszyła na dobre.

Jak to dobrze, że chociaż echo się tym razem nie włączyło. Na szczęście akurat odpoczywało, umęczone swym niedawnym koncertem. Tak że nic podobnego, co działo się w jaskini wcześniej, więcej się nie wydarzyło. Ale to, co działo się z powodu nietoperzy i tak dzieciom wystarczyło. Aż nadto. Biegały po całej komorze jak oszalałe i z przeraźliwym piskiem machały chaotycznie rękami. A spłoszone nietoperze fruwały po całej komorze jak oszalałe i z piskiem machały chaotycznie skrzydełkami. Zgiełk był przeto niesamowity. Najbardziej piszczała Śmieszka, przy wtórze K-2. Obie biegały z Chwatkowym pledem na głowie i co rusz się wywracały z jeszcze większym piskiem, nie mogąc skoordynować razem swoich ruchów. Jak jedna chciała biec w prawo, to druga akurat w lewo. I na odwrót. A żadna nie chciała stracić nakrycia głowy.

Natomiast Gagatek i Gabcio, trzymając się za ręce, ganiali raz za dziewczynami, raz za Gryziem i Nosolkiem, a raz za Chwatkiem i K-1. W końcu instynktownie wyczuli, że trzeba biegać przede wszystkim za dziewczynami, bo jakkolwiek by one nie biegały, to starsi chłopcy znajdowali się ciągle tuż przy nich. Czasami przed, czasami za, ale ciągle w ich pobliżu.

Trudno było przewidzieć, w którym konkretnie kierunku ten piszczący i dziwny stwór o czterech nogach podąży, gdyż ni stąd, ni zowąd, robił nagły zwrot i cała bieganina zaczynała się od początku. Czwórka najstarszych chłopców zachowała najwięcej zimnej krwi, zwłaszcza Chwatko i K-1. Chłopcy usilnie próbowali wyłapać dziewczyny i jakimś cudem obalić je z nakrytymi głowami na ziemię. Bo wyglądało na to, że w końcu wejdą w kolizję z jakimś stalagmitem i porozbijają się niczym spadające z drzew ulęgałki. Chaos był niesamowity. W końcu Chwatkowi udało się z wyskoku chwycić obie dziewczyny za ramiona, wtedy K-1 dobiegł z drugiej strony i wyhamował im szybkość, zapierając się nogami z całych sił. Gryzio i Nosolek dobiegli z kilkusekundowym opóźnieniem, ale przynajmniej wykorzystali siłę swojej szybkości i w biegu powalili obie naraz na ziemię. Może trochę za mocno, ale efektywnie. Śmieszka wtulona w K-2, a K-2 wtulona w Śmieszkę leżały bezradnie na ziemi jak czworonożna, bezgłowa poczwarka i dalej piszczały w najlepsze. A po chwili to już wręcz wrzeszczały, i to wniebogłosy, bo Gagatek i Gabcio, nie dając rady wyhamować, wylądowali im na plecach.

— Ufff! — z bezgraniczną ulgą sapnął Gagatek i zepchnął Gabcia z pleców dziewczynek, samemu pozostając w takiej pozycji, w jakiej wylądował. — Nareszcie! Co wam palma odbiła, czy co innego? Jak można tak latać? Tchu mi brakuje. Ale się wkurzyłem… A wy, cicho tam! Drą się jak opętane i nie wiadomo czemu. Biednych gacków się wystraszyły. Chwatko powiedz im, że nietoperze gacki, podobnie jak jaszczurki zwinki, jedzą tylko owady, a nie ludki. Ludki im nie smakują, gardzą nawet księżycowymi ludkami. No, gadajże coś tym wrzaskliwym babom, bo ja już nie mam siły. Wnerwiony jestem, że ho ho!

— Gagat, zamknij się wreszcie, bo zaraz ja się wkurzę! — huknął zdenerwowany Chwatko, i sapiąc jak lokomotywa, zdjął brata z pleców ciągle wrzeszczących dziewczynek — I jak ty się w ogóle wyrażasz? Oberwiesz za te baby od Śmieszki. Możesz być tego pewien.

— Och, przepraszam Chwatko. Tak mi się jakoś wypsnęło. — Gagatek okazał cień skruchy. — Ale głowę dam, że one i tak nic nie słyszały, bo drą się jakby je kto ze skóry obdzierał. No wpłyń jakoś na nie, bo ten ich wrzask wyprowadza mnie z równowagi.

— Cichutko, królu Gagatku — zaświergolił słodziutko Gabcio, próbując objąć braciszka w pół. Ale ten go odepchnął i znacząco popukał się po czole. Jednak to nie zniechęciło Gabcia do kontynuowania terapii uspakajającej, ciągnął więc dalej: — No, nie denerwuj się już królu. Do nóg króla padam i proszę, uspokójmy razem te wrzaskliwe dziewice, bo niedobre echo jaskiniowe w końcu je usłyszy i znów piekielny koncert nam urządzi.

— Obaj się uspokójcie! I to natychmiast! — gniewnie zażądał Chwatko, ale na wszelki wypadek dotknął czoła Gabcia, gdyż sam już nie był pewien, czy Gabciowi przypadkiem coś nie dolega, czy zgrywa się tylko, bo ma w tym jakiś swój cel. Po chwili stwierdził, że na szczęście to drugie, bo gdy tylko przyłożył rękę do Gabciowego czoła, to ten momentalnie mocno się do niego przytulił. Zrozumiał wtedy, że Gabcio właśnie takim sposobem, chciał zwrócić na siebie uwagę. Chciał, żeby ktoś się nim zajął. Żal mu się zrobiło braciszka, bo pojął jak bardzo on musiał być przerażony. Pogłaskał więc go po policzku i spokojnym już głosem powiedział: — Nie bój się, Gabciu. Już wszystko w porządku. Zaraz wyjdziemy z jaskini i pojeździmy sobie po lesie. Co? Nie boisz się już, prawda?

— Ja nie wiem… — zawahał się Gabcio i jeszcze mocniej wtulił się w starszego brata. — A powiesz dziewczynom, żeby już nie krzyczały? A powiesz im, że te nietoperze nie jedzą ludków? A powiesz im…

— Powiem, powiem… A ty się już nie bój, bo echo jaskiniowe usnęło i nic złego nam już nie zrobi… Chodź, to razem im to powiemy — uspakajającym tonem powiedział Chwatko i pociągnął brata za rękę w kierunku dziewczynek, nad którymi pochylali się pozostali chłopcy i jeden przez drugiego próbowali je uprosić, aby wreszcie przestały wrzeszczeć.

Zabawny był to widok. Chwatkowi zachciało się aż śmiać, chociaż wystraszone dziewczynki, leżąc na ziemi pod pledem przeżywały swoisty dramat. Ale w końcu musiały się dać uspokoić. Tym bardziej, że w jaskini oprócz ich wrzasku, od paru minut było już zupełnie cicho. Wszystkie nietoperze poznikały gdzieś w korytarzach jaskini i nie było ich w ogóle widać. Powodowane swym zwierzęcym instynktem, znalazły sobie odpowiednie schronienie i umilkły. Natomiast dziewczynki ciągle nie, bo nie były pewne swego bezpieczeństwa. A histeria, w jaką obie wpadły, niczym spirala się w nich nakręcała...


cdn.


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×