Przejdź do komentarzyChapter Twenty
Tekst 20 z 25 ze zbioru: What goes around comes around
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2023-07-17
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń153

Panna McAdams zatrzepotała  wachlarzem doklejanych rzęs, chowając onieśmielone spojrzenie za kwadratowym ekranem monitora. Mężczyzna rzucił jakimś suchym żartem, a ona zachichotała jak nastoletnia dzierlatka w trakcie pierwszej randki.  Zachowałaby się w ten sposób, nawet jeśli nie otworzyłby ust.  Nie musiał. Gdyby ktoś zapytał ją o dowcip, który powiedział, prawdopodobnie i tak nie miałaby bladego pojęcia o czym był, bo ani trochę nie skupiała się na słowach.  Głupkowato się szczerzyła, tonąc w lazurowych tęczówkach, które miała przed sobą.

Peter użył najbardziej czarującego, spośród czarujących uśmiechów z rozbawieniem obserwując jak przyprawia ją tym o palpitacje serca. Nie było żadną tajemnicą, że trzydziestoletnia Heather wzdychała do niego odkąd zaczęła pracę w szkole, do której uczęszczał jego syn, a więc już  czwarty rok.  Wszyscy o tym wiedzieli, nawet Amanda, której ogromną frajdę sprawiało ostentacyjnie machanie jej przed nosem ślubną obrączką. Nie musiała być zazdrosna o męża. Śmiała się, że Peter jest wierny jak pies Hachiko, który nieprzerwanie, przez dziesięć lat czekał  przy dworcu kolejowym na przybycie swojego pana. To porównanie wcale nie było wyssane z palca.  Pete faktycznie wyróżniał się oddaniem i lojalnością na tle mężczyzn w swojej rodzinie.  Ktoś, kto go nie znał nie uwierzyłby, że ma duszę nieuleczalnego romantyka.  Nie widział żadnej, innej kobiety poza swoją żoną.  Nawet Amanda przewracała oczami, kiedy w trakcie wspólnego oglądania filmu, kompletnie nie robiły na nim wrażenia gibkie i smukłe ciała wymuskanych aktorek. Zapytany o swój gust,  za każdym razem dumnie odpowiadał, że najpiękniejszą kobietę ma u swojego boku od dwudziestu lat. To było urocze, ale wręcz nieprawdopodobne.  Ciężko było znaleźć drugą taką osobę, która będąc w długoletnim związku, nawet przez chwilę nie fantazjowała  o kimś innym.

– Raczej nie mam większych uwag do zachowania Steve’a. Bardzo się ostatnio stara… poprawił wszystkie jedynki, zrobił naprawdę duży postęp… – mówiła, kontrolując szeroki uśmiech, który nie znikał z jej twarzy. – Jedynie w poniedziałek nie pojawił się na mojej lekcji, a z tego co widzę był obecny na trzech poprzednich… – dodała, zerkając w  elektroniczny dziennik.

– Tak… zgadza się. Źle się poczuł i musiał wrócić do domu – wyjaśnił. – Chyba za bardzo zestresował się zadaniem domowym, o którym zapomniał…

Kobieta podniosła pytający wzrok.

– Zadaniem? Z matematyki? – dopytała ze zdziwieniem. Peter nie rozumiał jej zdumienia.

– Tak…

Nauczycielka cicho odchrząknęła, znów eksponując nienaganne uzębienie.

– Nie zadajemy uczniom prac domowych na weekend. Zgodnie z polityką szkoły, sobota i niedziela to dni przeznaczone na odpoczynek przed kolejnym tygodniem… – wytłumaczyła. Mężczyzna wyglądał na wprawionego w lekkie zakłopotanie.

– Cóż… wspominaliśmy o tym na początku roku, mógł pan nie zdawać sobie sprawy z tego faktu, bo zwykle na wywiadówkach jest obecna tylko pani Amanda… – powiedziała z niebywałą życzliwością, zręcznie omijając słowo „żona”.  Peter uśmiechnął się przepraszająco.

– Tak… to prawda… żona zdecydowanie częściej pojawia się w szkole… – odparł nieco speszony. Jej przeszywający wzrok działał już mu na nerwy. Bez dwóch zdań przyszła pora na ewakuację. Zaczynał obawiać się przebywania  z tą kobietą sam na sam w zamkniętej klasie. Niedwuznacznie spojrzał na zegarek.

– Bardzo pani dziękuję za informację… cóż… myślę, że jutro Steve już będzie obecny w szkole – zakomunikował, z ulgą zbierając się do wyjścia.



Wtorek błyskawicznie przeleciał mu przez palce, bez większych zmartwień, czy zagwozdek. Trzeci dzień tygodnia już nie był taki łaskawy. Środa dłużyła się w nieskończoność.  Peter miał wrażenie, że jest już w połowie szesnastogodzinnego dyżuru, podczas gdy w rzeczywistości minęły dopiero trzy godziny odkąd pojawił się na oddziale.

– Straszna tragedia… to fakt… – powiedziała doktor Wright do wysokiego i szczupłego blondyna po trzydziestce.  Mike Foley był rezydentem drugiego roku, który niedawno  przeniósł się na onkologię kliniczną z intensywnej opieki kardiologicznej.  Wybór specjalizacji nie zawsze był łatwy i oczywisty.  Teraz był podwładnym Petera, ale od czasu do czasu inwigilował  w poczynania kolegów z dawnej drużyny.

– Dwadzieścia pięć minut resuscytacji to zdecydowanie za długo… – skomentował mężczyzna. Anna  szerzej otworzyła oczy, kręcąc głową w wyrazie potępienia.

– O kim mowa? – wtrącił się Peter, ociężale wkładając biały fartuch. Rozmawiali o tym przypadku już kilka minut, ale nie przysłuchiwał się wystarczająco dokładnie, aby wydedukować o kogo chodzi.

– Opowiadam o tym szesnastolatku który trafił w sobotę na SOR z bradykardią zatokową…

– Zmarł? – upewnił się Pete. Blondyn przytaknął z ubolewaniem. – Co się stało? – dopytywał. Mike, pełen werwy usiadł przy stole w pokoju lekarskim, biorąc do ręki śniadanie, szczelnie zapakowane w folię aluminiową.

– Kardiomiopatia przerostowa – odrzekł, biorąc kęs kanapki z szynką.

– Sportowiec? – Peter się zaciekawił.  Nagłe zgony spowodowane tą nieprawidłowością wśród tak młodych ludzi, najczęściej były odpowiedzią na obciążenie, jakie nakłada na układ krążenia trening sportowy oraz wyczynowe uprawianie sportu. Najogólniej, kardiomiopatia przerostowa to nierównomierny przerost ścian, najczęściej lewej komory serca. Przerośnięty mięsień to większe ryzyko zaburzeń rytmu i niewydolności tego narządu.

– Chyba trenował koszykówkę… – powiedział z pełną buzią, niedbale wzruszając ramionami. – Ale tutaj raczej chodziło o uwarunkowania genetyczne. Choroba nie była wcześniej zdiagnozowana…

Peter popadł w zadumę.  Wczuł się w sytuację rodziców tego chłopca. Świadomość, że mogli uchronić dziecko przed śmiercią, gdyby tylko wiedzieli o schorzeniu, musiała być nadzwyczaj bolesna. Wyobrażał sobie, jak muszą przerzucać się poczuciem winy za zaistniałą sytuację.

– Notabene, był z naszej szkoły – odezwał się znów doktor Foley, mając na myśli placówkę, do której chodziły ich dzieci; jego dwunastoletnia córka Annabelle oraz syn Petera, Steve.

– Tym dzieciakom zupełnie przewraca się teraz w dupach. Tylko imprezy, dragi i alkohol… musimy już zacząć pilnować nasze pociechy, bo ani się obejrzymy i też będą w liceum… – zauważył, patrząc porozumiewawczo na doktora Pattersona.

– Ten chłopak był naćpany? – Peter taktownie nawiązał do wcześniejszego tematu rozmowy. Mike głośno parsknął pod nosem.

– A jak ci się wydaje? Przywieźli go w sobotę o czwartej nad ranem. Myślisz, że wtedy trenował kosza?

Mężczyzna nic nie odpowiedział na tą subtelną aluzję. Zawiesił na szyi srebrny stetoskop, od niechcenia spoglądając na grafik zawieszony w pobliżu drzwi z pokoju.

– Dobra… módlcie się za mnie, idę do umieralni… – rzucił ironicznie w stronę obojga, kładąc dłoń na klamce.

– Przychodnia? – spytała rozbawiona Anna, bo doskonale wiedziała, że Peter nazywa w ten sposób przyszpitalne ambulatorium.  Ewidentnie nie przepadał za sześciogodzinnym przyjmowaniem tłumu zrzędliwych pacjentów w poradni.  Chyba żaden lekarz tego nie lubił.  Mężczyzna  posępnie skinął głową i wyszedł, podążając do wyjścia z oddziału.




Gromki trzask oznajmił Peterowi, że ktoś zawitał do gabinetu. Podniósł wzrok znad sterty porozrzucanych dokumentów, aby przyjrzeć się niespodziewanemu przybyszowi. Najwidoczniej jego uwadze umknęło pukanie do drzwi.  Przy wejściu stał tęgi, niewysoki mężczyzna, na oko w wieku pięćdziesięciu lat.  Miał okrągłą twarz, duży wyrazisty nos i postępującą łysinę. Przypominał trochę Danny’ego DeVito, w latach swojej świetności.

– Nie wygląda pan na panią Isabelle McGregor… – rzucił z przekąsem Pete, kątem oka zaglądając do niewielkiego tabletu, w którym miał szczegółowy harmonogram przyjęć pacjentów.  Korpulentny mężczyzna uśmiechnął się złośliwie, wykonując kilka opieszałych korków w głąb pomieszczenia.

– A pan nie wygląda na modelkę Victoria’s Secret… – palnął z udawanym rozczarowaniem, po czym się przedstawił wyciągając policyjną odznakę.

Bez pytania usiadł na krześle  naprzeciwko biurka, wykrzywiając usta w makiawelicznym uśmiechu. Doktor Patterson wyprostował plecy na oparciu fotela.  Nie miał już wątpliwości, że jego gość to wcale nie jakiś bezczelny typ, który usiłował zgłosić się na wizytę bez kolejki. Obdarzył go zainteresowaniem, próbując sobie przypomnieć skąd zna tą mało atrakcyjną twarz i nazwisko Barstad, które brzmiało całkiem komicznie.

– Dawno żeśmy się nie widzieli doktorze, co słychać? – Wyciągnął z kieszeni niewielki notatnik i długopis. Uśmiechnął się, świecąc pożółkłymi od tytoniu zębami. Peter zatrybił w  tym samym momencie. Pamiętał już ich ostatnie spotkanie, które miało miejsce w niezbyt przyjemnych okolicznościach, jakieś pięć lat temu.

– Wszystko dobrze… w czym mogę pomóc, detektywie? – zwrócił się do niego, siląc się na uprzejmą intonację.

– Ile to już będzie? Z pięć lat chyba! – zaskrzeczał, lekceważąc pytanie.  – Jak miewa się pana syn, czy tam siostrzeniec? – spytał, odwołując się do wydarzeń z przeszłości.

Peter powoli nabrał powietrza do płuc, starając się zapanować nad skokiem ciśnienia.

– Bratanek – poprawił go, z wolna przesuwając dłonią wzdłuż łuku brwiowego. – W porządku.

Detektyw Joseph Barstad cicho zadrwił pod nosem.

– Ogarnął się w końcu? – nachalnie ciągnął niewygodny temat. Wymownie przesunął palcem wskazującym po prawym płatku nosa. Peter nie miał pewności czy to przez świąd, czy tym gestem poczynił wyszukają aluzję do uzależnienia Matthew.  Pan Paterson uśmiechnął się, ale bynajmniej nie w wyrazie dobrego humoru. Uporczywie tłumił wszystkie niecenzuralne epitety jakie cisnęły mu się na usta.  Chciał coś odpyskować, lecz mężczyzna wszedł mu w słowo.

– No tak, już pamiętam! – zachwycił się, jakby właśnie dowiedział się, że wygrał miliony w Eurojackpot. – Pan to wujek, a tatuś, to ten mecenas… fajna rodzinka – kolejny raz zaszydził. – Można wciągać koks, bez obaw, że jakiś upierdliwy gliniarz będzie chciał postawić cię przed wymiarem sprawiedliwości… koneksje są zajebiście ważne…

Chociaż Peter przeżywał wewnętrzną katorgę, pozwolił mu na ten urągliwy popis plucia jadem. Z jednej strony mu się nie dziwił. Porażka w tak, nieszczególnie trudnej sprawie pewnie zaprzepaściła wymarzony awans na porucznika.  Może niesłusznie, ale Matt został oczyszczony z zarzutów.  Sprawa została zamknięta, bo Jack osobiście dopilnował, aby znaleziono innego chłopca do bicia.  Czy to możliwe, że policjant przyszedł tu, bo pojawiły się jakieś nowe poszlaki? Nawet jeśli, to dlaczego do niego? Barstad błyskawicznie rozwiał jego wątpliwości.

– Ale dziś nie o tym… – wyartykułował wesołym głosem.  Otworzył swój niebieski kajecik, z dziecięcą euforią zabierając się do przeglądania notatek.  – Przychodzę w sprawie pana pacjenta, Marka Clarke’a…

Pete automatycznie spiął wszystkie mięśnie w ciele.  Przecież człowiek, o którym mówił nie żył od półtora tygodnia.

– Tak, to mój były pacjent… nie rozumiem… – wydukał, kompletnie osłupiały.

– Już spieszę z wyjaśnieniami. – Detektyw radośnie wyszczerzył kły.  Barwa głosu całkowicie kłóciła się z jego nieprzychylnym wizerunkiem. Zachowywał się jak postać, która pełni funkcję gospodarza w programach telewizyjnych dla najmłodszych widzów.  Brakowało mu tylko peruki i czerwonego nosa z gąbki. – Dwudziestego stycznia bieżącego roku wystawił mu pan receptę  na środek o nazwie Oxylan. Tego samego dnia mężczyzna zmarł. Pytanie za sto punktów… – zrobił krótką pauzę, aby zbudować napięcie – co stało się z receptą, skoro nigdy nie trafiła  ani do niego, ani do jego małżonki?

– Re-ecepta… – zająkał się. – Cóż… ja…  wygląda na to... zgubiłem ją… ale skąd… – Mężczyzna nie był w stanie sformułować logicznego zdania.  Joe wyczekująco założył ręce na piersi.

– Uchylę rąbka tajemnicy… – Wykrzywił usta w sposób przywodzący na myśl uśmiech kultowego Grinch’a. – Kilka dni po tym jak ją pan wystawił, została zrealizowana, prawdopodobnie przez szesnastoletniego Olivera White`a…

– Prawdopodobnie?

– Nagranie z monitoringu… jest niejednoznaczne. Widać wysokiego, szczupłego mężczyznę w kapturze. Farmaceuta, który wydał lek nie jest pewien, czy to Oliver...

– Czyli nie macie pewności, kto wykupił receptę?

– Mamy pewność, że trafiła w niepowołane ręce. Jak do tego doszło, doktorze?

Poczuł na karku zimne krople potu. Dłonie bezwiednie zaczęły drżeć, a w głowie pojawił się nieznośny ucisk.  Peter przez moment miał wrażenie, że odpływa.

– Nie mam pojęcia… nie wiem… zgubiłem tę receptę… nie rozumiem… – dukał, łapiąc się za obolałą głowę.

– To niedobrze, bardzo niedobrze – mówił przeciągle Joseph, wertując kartki.

– Nie rozumiem – powtórzył Peter. – Apteka nie powinna zrealizować tej recepty. Przecież w takiej sytuacji powinna się automatycznie anulować…

– To, proszę pana będzie już przedmiotem osobnego dochodzenia – odrzekł, zapisując coś w notatniku. – Skupmy się na tym skąd miał ją Oliver lub ktoś inny. A, więc słucham? – Położył brulion na kolanie i przygotował się do notowania.

– Musiała… musiała mi wypaść jak odbierałem syna ze szkoły… ten chłopak, nie wiem, może ją znalazł? – głowił się, usiłując odszukać w zakamarkach umysłu jakikolwiek szczegół z tego dnia, który potwierdziłby te rozważania.

– Nosi pan recepty pacjentów w kieszeni? – zapytał ze zdziwieniem.

Peter nerwowo przesunął dłońmi po twarzy. Faktycznie, to mogło budzić kontrowersję.

– Poza tym – ciągnął – nie jestem ekspertem, ale czy przypadkiem nie powinno  to wyglądać w ten sposób, że lekarz wystawia elektroniczną receptę i wysyła do apteki, którą wskaże pacjent?

Doktor bezradnie westchnął. Barstad miał rację.

– Państwo Clarke… to ludzie starej daty… pani Clarke prosiła o tradycyjną wersję. Miałem im ją podrzucić tego samego dnia po południu, ale w międzyczasie okazało się, że… – głos mu się załamał – pan Clarke zmarł.

Policjant wykonywał szybkie ruchy długopisem. Cyniczny uśmiech został wyparty przez kamienny wyraz twarzy.

– Ten nastolatek… – Peter obserwował zwinne ruchy jego prawej dłoni, zastanawiając się, co tak skrupulatnie zapisuje.  Mimo, że nie miał najmniejszej ochoty dłużej z nim rozmawiać, musiał zadać to pytanie.  Zapewne doszło do tragedii, skoro pofatygował się tutaj przedstawiciel Wydziału do Walki z Przestępczością Narkotykową.  – Co z nim?

Joe jeszcze kilka razy przejechał po gładkiej powierzchni papieru, kończąc zdanie. Pstryknął  metalową końcówką pisadła, zawieszając na lekarzu enigmatyczne spojrzenie.

– Oliver nie żyje – odparł. – Dlatego mam kolejny zestaw pytań.

Peter poczuł że podłoga pod stopami się rozstępuje. Kurczowo złapał się drewnianego blatu, aby uchronić się przed upadkiem.

– Wstępne wyniki sekcji zwłok wykazały obecność w jego organizmie… – zrobił przerwę, wspomagając się informacjami z zeszytu – pochodnych butyrofenonu – powoli i wyraźnie przeczytał dwa wyrazy. Pete odetchnął. To była dobra wiadomość.

– Nie przedawkował oksykodonu – spostrzegł od razu. – To zupełnie inny związek chemiczny – dopowiedział, na co policjant przytaknął. Przypuszczanie nie miał zielonego pojęcia, o czym mówił Peter, ale przyczyna zgonu była znana od dawna i na pewno nie odpowiadał za nią lek z recepty, którą nieumyślnie zawieruszył.

Pan Patterson zrugał go wzrokiem pełnym nienawiści.  Zaoszczędziłby mu niepotrzebnego stresu, gdyby zaczął swój wywód od tej wiadomości.

– Powiązaliśmy wykupioną niedawno receptę z tym chłopakiem, bo na izbie przyjęć znaleziono przy nim kilka pigułek tego leku  – wyjaśnił.

Peter zamyślił się, lecz funkcjonariusz szybko wyrwał go z zadumy.

– Pewnie już pan to wie, a jak nie, to i tak się pan dowie… – Joe westchnął, wracając do swoich zapisków. – Chłopak trafił do Virginia Mason Medical Center w sobotę, dwudziestego szóstego stycznia bieżącego roku o godzinie czwartej dwadzieścia osiem. Rozpoznano wówczas bar-dy-ka-a-d…

– Bradykardię… – skorygował go Peter.

– Właśnie – zgodził się. – Ta z kolei doprowadziła do asys-s…

– Asystolii…

– Trudne słowo. – Barstad podrapał się po głowie. – Uznaje się, że przyczyną takiego stanu mogło być zażycie przez pacjenta substancji psychoaktywnej, która zadziałała blokująco na mięsień sercowy. Czy zgubił pan jeszcze jakieś inne recepty, doktorze?

Peter zacisnął obie dłonie w pięści, kamuflując je pod biurkiem.

– Nie…

– Będzie pan miał coś przeciwko jeśli to sprawdzimy? Tak na wszelki wypadek…

– Chyba nie potrzebuje pan mojej zgody?

Joseph wydał z siebie ogłuszające rzężenie. Dopiero po chwili Peter zorientował się, że to śmiech. Funkcjonariusz wstał z miejsca, z trzaskiem zamykając notatnik.

– Miło tu u pana, ale czas nagli – powiedział z nieszczerym smutkiem. – Proszę się nie martwić, koledzy będą mieć więcej pytań. Może pan spodziewać się wezwania na przesłuchanie w tej sprawie. Do zobaczenia. – Wyciągnął rękę na pożegnanie, obrzucając doktora spojrzeniem pełnym wyższości. W sposób niewątpliwy wyszedł zwycięsko z tej bitwy.



Rozglądał się po pokoju, zastanawiając się gdzie rozpocząć inspekcję. Sypialnia była wysprzątana na błysk. Jak, więc miał przeszukać to miejsce w taki sposób, aby właściciel nie zorientował się, że ktoś był tutaj przed nim? Ostrożnie przeglądał zawartość szuflady nocnego stolika, starając się niczego nie przestawić. Nic nie znalazł. Zajrzał pod materac i łóżko. Pusto. Podszedł do biurka. Kolejna szuflada. Mnóstwo papierów i bibelotów, które nijak wpisywały się w rysopis tego, czego był na tropie.

– Co robisz? – Pojawił się Matthew. Zapytał spokojnie, chociaż spojrzenie emanowało gniewem.

Peter odwrócił się w popłochu. Źle oszacował godzinę jego powrotu z badań. W głupi sposób zmarnował swoją, jedyną szansę.

– Dzisiaj był u mnie Barstad… ten detektyw, który prowadził twoja sprawę… – zreferował pokrótce.

– Kojarzę. – Matthew skinął głową. Czekał na dalszą część uzasadnienia, dla którego wujek bezczelnie myszkował w jego pokoju, bo sama wizyta funkcjonariusza policji na pewno nie była wytłumaczeniem.

– W szkole Steve`a zmarł szesnastolatek… przedawkował haloperidol… wiem, że ostatnio prosiłeś doktora Millera o nowe opakowanie, mimo że średnio zażywasz kilka tabletek tygodniowo, więc powinno ci wystarczyć to, co miałeś…

Peter zrobił pauzę, patrząc na Matthew wyczekująco, jakby chciał dać mu czas na przeanalizowanie informacji.  Chłopak rzucił wzrokiem na pomarańczową fiolkę, postawioną na szafce nocnej.

– Co ja mam z tym wspólnego? Jestem podejrzany bo zażywam ten sam lek? – mówił, patrząc z pogardą.  Zarzuty wujka były, co najmniej absurdalne.

Peter głośno westchnął. Był przekonany, że Matthew doskonale wie, do czego zmierzał.

– Kojarzysz te dzieciaki, one ciebie również. Wszyscy, doskonale wiedzą czym się trudniłeś.  Pomyślałem, że Oliver lub któryś z jego kolegów kontaktował się z tobą.  Może… zagadywał o towar?

– Popierdoliło cię do reszty?

Peter przewrócił oczami. Przypuszczał, że bratanek odpowie mu w ten sposób.

– Oliver, chłopak który zmarł, przedawkował haloperidol, ale w jego rzeczach znaleziono kilka tabletek Oxylanu. Receptę na, dokładnie ten sam lek zgubiłem jakiś tydzień temu. Nagrania z monitoringu apteki są niewyraźne. Widać na nich wysokiego i szczupłego chłopaka w kapturze. Farmaceuta, który wydał lek, podobno nie potwierdził że to Oliver był klientem…

Matthew głośno się zaśmiał.

– Naprawdę cię pojebało! – Skrzyżował ręce na piersi, kręcąc głową. Peter przeszedł samego siebie w tych niedorzecznych spekulacjach.

– Dlaczego detektyw wspomniał o tobie, mimo że był w nowej sprawie? Naprawdę myślisz, że oczyszczenie z zarzutów, notabene tylko i wyłącznie dzięki wpływom ojca, eliminuje cię z grona podejrzanych w tej sprawie? Ktoś musiał dać tym gówniarzom narkotyki!

Matthew powoli przesunął otwartą dłonią po zmęczonej twarzy. Rozumiał brak zaufania ze strony rodziny, ale to była już przesada. Najwyraźniej łatka dilera pozostanie z nim na zawsze.

– Naprawdę myślisz, że gdybym znalazł receptę na oxy, oddałbym ją, nawet odpłatnie, jakiemuś dzieciakowi pod szkołą?

Peter nic nie odpowiedział.

– Codziennie rano walczę o przetrwanie i biję się z samym sobą, aby nie zadzwonić do kumpla, który w piętnaście minut mógłby załatwić mi, co najmniej kilka opakowań oksykodonu. Jestem już tym wszystkim kurewsko zmęczony. Czuję się gorzej niż przed leczeniem. Gdybym znalazł twoją receptę, możesz być absolutnie pewny, że leżałbym teraz na łóżku, rozkoszując się życiem bez bólu, bo te leki na bazie paracetamolu, czy innego gówna, możecie wsadzić sobie, głęboko w dupę. A jeśli chcesz wiedzieć, co się stało z receptą… może pogadaj z synem? Sam się zastanawiałem, dlaczego jednego dnia miałem pół opakowania haloperidolu, a następnego,  tuż po wizycie Steve`a na dnie było już tylko pięć pigułek – powiedział, szykując się do wyjścia. – Zresztą… chcesz, szukaj, daj tylko znać jak coś znajdziesz, to sam chętnie wezmę. – Wskazał na przestrzeń za plecami wujka, po czym wyszedł z pokoju, mocno zatrzaskując drzwi.



  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×