Przejdź do komentarzyTam, gdzie kwitną bambusy
Tekst 18 z 17 ze zbioru: kot
Autor
Gatunekprzygodowe
Formaproza
Data dodania2024-01-15
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń197

Pomysł na to opowiadanie, które w pośpiechu wrzuciłem na „Publixo”, ma już ponad pięć lat i jak to ze szkicami bywa i tym razem pomysł wyprzedził formę. Podobno popełniłem lepsze teksty, ale że po pierwsze i egoistycznie to opowiadanie lubię, a po drugie opisuje świat bez śniegu za oknem, po paru poprawkach pozwalam sobie jeszcze je raz zamieścić. Obiecuję, że następnymi wersjami już Was nie będę zamęczał. Mam nadzieję, że miłej lektury, Leo.  


Tam, gdzie kwitną bambusy


Drobnicowiec pod tanią banderą przeszedł niejedno, o czym świadczyły liczne szramy na bakburcie i brunatne łaty z farby antykorozyjnej. Wyglądało na to, że agent nie miał uprzedzeń rasowych, a przeszłości kapitana oraz marynarzy nie dociekał przy podpisywaniu kontraktów. Niekiedy zdradzały ją tatuaże: wojsko, gangi, więzienia, a najczęściej wypalony i nieobecny wzrok, starszy od biologicznego wieku. Jedną z niewielu rzeczy, którą można było powiedzieć o tej zbieraninie to, że każdy znał się na swojej robocie i nie wchodził nikomu w drogę. W takim otoczeniu Berger miał spędzić najbliższe dwa, nawet trzy tygodnie. Precyzyjniej nie sposób było przewidzieć, statek się pałętał między wyspami Indonezji, Filipin i nie wiadomo czyich jeszcze oraz brał, co popadnie, dlatego dokładny plan rejsu sięgał wyłącznie kolejnego portu.


Z samego rana dopilnował załadunku łodzi oraz palety z prowiantem i resztą rzeczy spakowanych w pudła ostemplowane przez znudzonego celnika, którego może tona narkotyków byłyby w stanie wybudzić z marazmu. Wolał, żeby nikt nie dotykał sprzętu fotograficznego, elektroniki i drona nawet przez aluminiowe walizki, osobiście wykonał parę kursów po trapie i poupychał to wszystko w szafach. Wyszedł z kajuty, by raz jeszcze popatrzeć na pełne zgiełku, obskurne nabrzeże cuchnące wszystkim, czym tylko może port. 

Dawno przekroczył pięćdziesiątkę i nie wiadomo kiedy uzbierało się aż tyle lat, zawsze z kamerą, czy tylko aparatem fotograficznym pod ręką. Technologia cyfrowa i Internet rozwinęły się do poziomu, który dwie dekady temu trudno było sobie uzmysłowić i uderzyły w zawód korespondenta. Dziś byle palantowi brak nauki i talentu nie przeszkadza robić wspaniałe foty bez ryzyka nadstawiania łba, do tego za marne pieniądze. Również i pod tym względem, a miał własną, choć mało oryginalną teorię, dziennikarstwo zeszło na psy. W końcu to najstarszy zawód świata i prawdopodobnie tylko powraca do korzeni. Zanim jakaś małpiatka zaczęła zarabiać na dawaniu dupy, już wcześniej ktoś o tym wydrapał na skale, może z zazdrości, cholera go wie. Pozostałe profesje powstały w potrzebie chwili, czymś trzeba było płacić, więc znalazł się jubiler, na początek rzeźbiąc w glinie albo innym gównie, a taksówkarz odstawiał imprezowiczów do jaskiń. 

Postęp jest tworzony przez gatunek, pojedynczy człowiek tylko do czasu jest w stanie nadążyć za zmianami i każdy, kto nie jest kompletnym idiotą, powinien to w porę zrozumieć. Któregoś dnia wypisał się z wyścigu z „chłoptasiami w rurkach”, jak określał pokolenie młodych wilków, według niego szmaciarzy, i poszedł na swoje. Na całe szczęście są różne rodzaje dziennikarstwa, nie tylko takie, które skacze wokół celebrytów. Zostały jeszcze na świecie miejsca, gdzie mógł pracować jak dawniej, ale już wyłącznie na własny rachunek. Zapalnych regionów pozornie ubyło, bo doniesienia zajmują niewiele miejsca w serwisach informacyjnych, ale to raczej bezpieczna, najedzona i przewidywalna część globu się od nich odcięła, uznając, że problemy na peryferiach jej nie dotyczą. Zresztą na każdym skrawku przedstawiającym wartość albo rokującym na przyszłość ktoś silny dawno położył łapę. Zostały nieużytki, czasem postraszy lotniskowcem, gdy mają strategiczne znaczenie, częściej rzuci kilka ochłapów z pańskiego stołu, żeby zagłuszyć sumienie i wystarczy. 

Nie do końca i nie wszystko miało się tak, jak sobie tłumaczył. Dorobił się opinii typa, który sam urodzony w czepku, sprowadza kataklizm, gdzie się pojawi, do tego nie lubi się dzielić sukcesem. Zdarzało się i nie raz, że swojej wyłączności bronił pięściami. Ostatnią osobą, która z nim wytrzymywała, był Igor, który wciąż jeszcze spał w sąsiedniej kajucie i dochodził do siebie po całonocnym pełzaniu po miejscowych burdelach i knajpach. Wentylator z wiatrakiem tłukącym o obudowę, który działał na nerwy aż na górnym pokładzie, najwyraźniej mu nie przeszkadzał. Przedstawiali sobą dinozaury po przejściach, skazane na siebie, bo inne niemal wyginęły. W ciągu ostatnich lat Igor zawsze był obok, choć zapytany z pewnością by się żachnął i w niewybrednych słowach wyjaśnił, że jest akurat na odwrót.


Zszedł z pokładu i nawet się nie zatrzymał przed drzwiami kajuty. Otworzył bez pukania i wojskowym kamaszem zasadził solidnego kopa, celując piętą w ramę koi, na której towarzysz, w samych bokserkach gnił, wypacając nadwagę. Plamy krwi na poduszce i materacu zdążyły zbrunatnieć, sporo tego pociekło.

– Rusz dupę z tej rzeźni, odbijamy. Chciałeś, żeby cię obudzić.  

– W odpowiedzi Igor zaklął rozwlekle. – Też kuuurwa, miło cię widzieć.  

– Co tam słychać na salonach?  

– To, co i w telefonie. – Rozbudził się i nie podnosząc głowy z poduszki, wzruszył ramionami. – Naliczanie sekundowe, albo nie ma takiego numeru. – Dobra, zaraz się poskładam, a ty załatwiłbyś jakąś kawę. – Zwlókł się z barłogu i w kajucie od razu zrobiło się ciasno od jego niedźwiedziowatej postaci. Skrzywił się, gdy dotknął brwi, zlepionej czarnym strupem sięgającym policzka i pomacał opuchliznę pod okiem, które błyskało przez wąską szparę między powiekami. 

– Broniłem honoru damy, podziwiaj. 

Berger wyszedł bez słowa i wrócił z apteczką. 

– Nachlałem się, znowu mi odjebało. Dobrze, że nikt mi kosy nie sprzedał. 

– Nie licz na morały i siedź, nie kręć łbem. Trzeba odmoczyć i złapać na szwy, bo się rozlazło – Berger ocenił z bliska.

– To daj coś na znieczulenie, zanim się za to weźmiesz. Jak schylam głowę, mało nie pierdolnie. – W tamtej szafce – pokazał dłonią. – I jeszcze szklanki.


Mniej, więcej dwa miesiące wcześniej Berger natknął się na informację, że gdzieś na końcu świata wkrótce zakwitną bambusy. Przeciętny mieszkaniec jego rozwiniętej części taką, marginalną wzmiankę, do tego w azjatyckich mediach, w ogóle by pominął, podobnie zresztą przeciętny dziennikarz. Jego zaciekawiła, bo bambusy to nie jakieś drzewa w parku obsypane kwiatami wiosną. Właściwie to trawy, jest ich grubo ponad setka i każdy rodzaj ma własny, bywa że ponad stuletni cykl życia. Rośliny jednego gatunku kwitną równocześnie, nawet gdy je dzielą setki kilometrów. To dopiero zwiastun klęski, na owocach i nasionach pasą się i mnożą hordy szczurów, rujnując uprawy i zapasy żywności. Po wszystkim rośliny kończą żywot i zmieniają się w suche drągi, co jest gwoździem do trumny, gdyż w wielu regionach same w sobie stanowią podstawę egzystencji mieszkańców. Także i tym razem miał nosa, uzyskał od malezyjskiej redakcji potwierdzenie i parę szczegółów, doczekał się też odpowiedzi z wydziału biologii uczelni w Singapurze i wyprosił mapę, na której naniesiono obszary występowania. Minął tydzień i następny, po których przyznał z niechęcią, że projekt, który zaświtał mu w głowie, zwyczajnie się rozmydla, bo przerasta możliwości jednego człowieka.


Igor odezwał się dopiero po trzeciej próbie połączenia i momentalnie zaczął pluć jadem, ale Berger zatamował potok złośliwości, zanim się rozlał na dobre.

– Daruj sobie. Jak ci w ogóle idzie?

– Po amerykańsku to znakomicie, po angielsku: dziękuję, dobrze. Sławny jestem, od czasu do czasu nie odmawiam wykładów na uniwersytecie, są oklaski i autografy. Żebyś sobie nie myślał, że tylko ty potrafisz. Dzieciaki widzą we mnie drugiego Hemigwaya albo inne dziwadło.

– A po ludzku?

– Jak kurwie w deszcz tak, jak i tobie. Ludzie już ze mną nie wytrzymywali i mnie pogonili z uczelni. Marne pieniądze, takie na bieżąco, ale zawsze coś i nie brałem z półki.

– To trzeba coś wymyślić, bo lata lecą. Od pewnego czasu zapierdalam za święty spokój. To ma cenę, jak wszystko.

– Co ci tam chodzi po głowie?

– Dalej niż Filipiny i chcę się zaczepić na dłużej. To był zawsze mój świat. Zawodowo: spory graniczne, partyzantka, piraci, tajfuny, wulkany, trzęsienia ziemi, tsunami – wyliczał podekscytowany. – Teraz zakwitną bambusy, do tego na ciekawym obszarze. Na razie tylko się gotowało, teraz wylezie z garnka. 

– Dopóki nie zakwitną, wszyscy myślą, że jakoś to będzie. Nagle się okazuje, że jakoś już było. – Najarałeś się, zupełnie jak dawniej – do komentarza dołożył krzywy uśmiech – Wiesz co, jestem starej daty i wsiądę w samolot. Sram na te komputery i wideochaty. Dobre dla panienek, żeby się lansować od pasa w górę, bo nie widać, jak dupa rośnie. Tak w ogóle, to u mnie jest trzecia w nocy. Miałbyś trochę kurwa, kultury.

Igor rozłączył się i w słuchawce zabrzmiał ciągły sygnał.


Z podnóża zamglonej góry przesłaniającej horyzont wyłoniły się zabudowania i dźwigi, a niedługo do burty dobiła motorówka z pilotem. Azjata w mundurze, jak spod igły i wyglancowanych butach skinął tylko głową i poszedł za kapitanem. Scena wyglądała niemal identycznie w poprzednich portach i filmowali z nawyku. Będzie na przyszłość co ciąć i doklejać. Ten postój zapowiadał się na ostatni, jeszcze parę dni i statek się zatrzyma dwie mile od brzegu. Zwodują ponton, przerzucą bagaże i w drogę. Z pewnością nie najwygodniej, ale najtaniej, bo budżet, którym dysponowali, nie był z gumy. Wybrali lokalizację po miesięcznej burzy mózgów, którą nietrudno sobie wyobrazić. Dostęp na skróty przez ujście rzeki, choć od wielu lat mało kto z niego korzysta. Archipelag co prawda ma port, ale płytki, do tego z drugiej strony i kapitanowi zupełnie tam nie po drodze. W górach odcięta od świata stacja meteo, klepisko, na którym od czasu do czasu ląduje samolot, posterunek wojskowy, plantacje bambusa, herbaty i ryżu. Wyspy szczęśliwości, ale zaledwie dokąd wzrok sięga i z całą pewnością do czasu. Zainstalują się, nawiążą znajomości i wtopią w otoczenie. Gdy zacznie się dziać, resztę ekipy będzie można ściągnąć na przygotowany grunt. Nawet gdyby coś poszło nie po myśli, spłodzi się materiał na temat osławionej Pani Wong i jej spadkobierców, bo przecież żyją, mają się dobrze i nie zaprzestali pirackiego rzemiosła. Przecież to właśnie jej rejony i parę wywiadów wystarczy, żeby zarobić na chleb. Wszystko dograne, łącznie z terenowym samochodem, przyczepą do transportu łodzi i przewodnikiem. Datę, kiedy się zjawią, określili orientacyjnie, tydzień w jedną, czy drugą stronę nie miał znaczenia, załamania pogody nic nie zapowiada, a komitetu powitalnego nie będzie. Dadzą znać, gdy się znajdą w pobliżu, oczywiście, jeżeli się uda połączyć.


Diesel zmienił ton i teraz statek bezwładnie wytracił prędkość, aż stanął na maszynach. Kapitan pożegnał się wcześniej, reszta załogi była zajęta swoimi sprawami. Stanowili ładunek, do którego nikt się nie przywiązuje, w kolejnym porcie będzie następny, a ta łajba woziła już wszystko. Spuszczono ich łódź – motorowy ponton ze sztywnym kadłubem, następnie resztę pudeł ze sprzętem i marynarze, poza jednym, poszli do swoich zajęć. Ten miał coś do powiedzenia, ale najwyraźniej się wahał.

– Lepiej tam nie leź – usłyszał tylko Berger, bo Igor już schodził po trapie. – Podobno zakwitły bambusy, a tutaj to jest koniec świata. Ludzie wpadają w szaleństwo, wychodzą z nich bestie. Was ciągnie do ludzkiego nieszczęścia jak muchy do gówna. – Bo aparat by zardzewiał. – Skrzywił się i kontynuował. – Takich jak ty widziałem nie raz na wojnie. Zawsze któryś się zjawiał szybciej od śmierci, jak jakiś jebany czarny anioł i po wszystkim zabierał dupę w troki. Miałem chęć do was strzelać. – Masz, to prezent na Gwiazdkę od twojego kolesia. Lepiej schowaj z widoku – rozejrzał się i podał przedmiot zawinięty w szary papier – może ci się nie przyda.

Przez zatłuszczone opakowanie przewiązane szpagatem wyczuł metal. Oszacował ciężar, co tylko go upewniło, jeśli chodzi o zawartość. Nie zdążył nic powiedzieć, bo rozmówca odwrócił się i odszedł. Odbili od burty i pomachali na pożegnanie, ale nie zauważyli, by to kogoś obeszło.


Z oddali przybój nad krawędzią rafy wyróżniał się białą kreską na granatowej płaszczyźnie, przy dwudziestu węzłach coraz szybciej przeobrażając się w ryczącą kipiel w miejscu, gdzie łamała się długa, oceaniczna fala. Igor fachowo operował manetką i sterem, lawirując pomiędzy grzbietami i motor tylko raz zawył, gdy śruba na moment wyskoczyła z wody. Poszycie z impetem walnęło o taflę i przemiał został za nimi. Znaleźli się na spokojnej wodzie, przemoczeni do suchej nitki.


Rzeka rozmywała się w oceanie, znacząc swój kres wyrzyganym mułem i mnóstwem wszelkiego śmiecia, w którym gustowały rozwrzeszczane mewy. Wśród patyków i całych konarów wyróżniały się odpadki cywilizacji: Plastikowe torby, butelki po napojach, papiery, czy fragmenty jutowych worków i co najobrzydliwsze – dziesiątki martwych, napuchniętych szczurów. Wszystko, niczym z gardła, wypływało z przerwy w zwartej ścianie namorzynów, których pas zachodził kilometry wgłąb lądu. Podobnych ujść było więcej i kreśliły rozległą deltę, gęsto pociętą kanałami. Dalej teren gwałtownie się podnosił i tam już przypływ nie sięgał. Później wyłącznie wzgórza i góry pokryte szalejącą roślinnością, które tylko pod przemocą wydawały w dzierżawę swoje skrawki nadające się do uprawy. Tak wyglądał ten świat.


Kilka godzin temu skończył się odpływ i bardzo wolno, żeby nie uszkodzić śruby, wpłynęli między mangrowce. Zapach morza natychmiast ustąpił przed błotnistym zaduchem. Blisko godzinę usuwając bosakiem większe przeszkody, metr po metrze oddalali się od ujścia i nurt stał się zauważalny, także znacząco ubyło śmieci. W prostej linii nie przebyli nawet pół kilometra. Bergera wyrwał z monotonii zapach dymu tytoniowego, co spowodowało, że odruchowo poderwał głowę, rozchylając nozdrza. Wrażenie trwało krótką chwilę i uznał, że ma zwidy.


Nad głową płonął biało-błękitny piec, którego otwarte drzwiczki co jakiś czas litościwie przesłaniał cumulus, wróżąc na dwoje popołudniowy deszcz. Po krótkiej chwili wytchnienia gorący blask przebijał się nawet przez zamknięte powieki i parzył mózg. Po obu stronach cieku korzenie mangrowców zdawały się wyrastać z bezkresnej patelni, wypełnionej po brzegi mulistą breją. Z prymitywnego oznakowania prawie nic nie przetrwało, w trochę większym stopniu mogli polegać na starych zdjęciach lotniczych z naniesionym szlakiem, bo internetowa mapa pokazywała skłębioną zieleń, nic więcej. Koniec kalendarzowego roku wyjątkowo skąpił deszczu i stan wody zależał wyłącznie od pływów, zarazem rzeka nie stanowiła autostrady przez gąszcz. Koryto się rozdzielało, aby ponownie łączyć, a niektóre odnogi okazywały się ślepymi uliczkami, których zakończenia tarasowały barykady splecionych korzeni. Nie tamowały biegu wody, która zawsze potrafiła przesączyć dla siebie drogę i utworzyć nowe przejścia. Nawet w samo południe piekło tętniło życiem, a jego wysłannicy czyhali, by wykorzystać sposobność zatopienia szczęk albo żądeł w porcji świeżego, ludzkiego mięsa, mając za nic najskuteczniejsze repelenty. Pomijając to, co skacze, pływa i pełza, zabić mogła malaria lub denga, nawet nieostrożny kontakt z wodą podobną do brudnej, słonej zupy, bo w miejscach, takich jak to, w porę niepowstrzymana biegunka oznaczała wyrok.


Koryto stawało się coraz płytsze i śruba, która i tak od początku podnosiła kłęby mułu, zaczęła się obijać o zatopione pnie. Po prawej stronie chaszcze nie stanowiły ściany zwartej jak żywopłot. Dawno temu cumowano tu łodzie, po kei ostały się poczerniałe ogryzki pali, przyroda nie oszczędziła też chaty i ledwie już rozpoznawalnej windy z odłamaną korbą. Światło i przestrzeń do życia, zielsku dodatkowo ograniczyło rozłożyste, pojedyncze drzewo, wysokie na kilkanaście metrów, stojące na gigantycznych korzeniach uzupełnianych nowymi, zwisającymi niczym liny z pnia i konarów. Brzeg nie miał tu prawie burty, Igor przez chwilę się kręcił, aż podjął decyzję.

– Coś rano zeżarłem i muszę się desantować. I tak trzeba czekać, przy tym stanie wody dalej się nie da.

Wygramolił się z pontonu, który wcześniej przycumował do jednego z odrostów i było go słychać, jak klnie, walcząc z gąszczem.


Potężna korona dawała cień, Berger rozparł się między pudłami i zamknął oczy. Stracił poczucie czasu i poderwał się, gdy łódź drgnęła. Na brzegu krzątały się kraby, przez zaduch zaczął przebijać się zapach morza, a nurt całkiem zaniknął. Rozpoczął się przypływ i momentalnie oprzytomniał, bo Igora nie było. Kilka razy zawołał, jednak bez żadnego odzewu. Wygramolił się ponad miękką, dająca marne oparcie burtą, pośliznął i przewrócił w czarną, śmierdzącą maź. Zaklął, bo skaleczył ramię o jeden z pionowych kołków, które wystawały z błota niczym szparagi, a raczej ostrza chłopskiej brony. Chodzić po czymś takim bez wojskowych butów, zabezpieczonych blachą w podeszwie, byłoby szaleństwem. Oddalił się tylko na tyle, by nie stracić pontonu z oczu i wrzeszczał bez skutku. W dziwnym odruchu wrócił, wyjął klucz ze stacyjki, rozpakował pistolet, sprawdził, czy w magazynku są naboje i zatknął za pasek spodni. W paczce był jeszcze drugi magazynek i ładunki w worku strunowym, które wrzucił do kieszeni. Znów wyszedł na brzeg i zauważył kilka śladów odciśniętych w mule, jednak dalej zanikały w brei o konsystencji śmietany. Zatrzymał się i walcząc z paniką, starał się odgadnąć, dokąd Igor poszedł. Ściana splecionych korzeni i gałęzi nie miała żadnego miejsca, które by się wyróżniało i zaledwie po kilku krokach za każdym razem stawała murem. Mógł pójść wszędzie, ale jakim sposobem? Nie było czasu, zaraz to wszystko zacznie zalewać woda. Chcąc nie chcąc, musiał wrócić, poluzować cumę i przeczekać przypływ. Krzyknął jeszcze kilka razy, chwilę walczył ze sobą, ale nie miał wyjścia. Nagle stanął jak wryty i w dołku poczuł mdlący, zimny dreszcz, który rozniósł się na całe ciało, sięgając rąk, karku i łydek. W kałuży, połączonej już z rzeką kręcił się rozmoczony niedopałek. Wciąż na miękkich nogach wycofał się, trzymając pistolet w dłoni. Pod butami zaczęła chlupotać woda i przybywało jej z każdą chwilą. Prąd dostojnie zmienił kierunek i rzeka coraz szybciej przełykała swój refluks. W pierwszym odruchu przyszło mu do głowy, że musiał pomylić drogę, ale to było niemożliwością na odcinku może stu kroków. Nie mógł odejść dalej od łodzi, po której nie było śladu, bezradnie rozglądał się i dreptał w miejscu. Zamknął oczy, uspokoił oddech, bardzo powoli wydychając powietrze i ocenił położenie. Poziom, do którego sięgnie pływ, wyraźnie się odcinał na pniach i korzeniach. To wyżej, niż można dosięgnąć ręką. Zadarł głowę i przyjrzał się koronie wysokiego mangrowca, bo wyłącznie tam mógłby się schronić. Zwisały z niego całe kurtyny korzeni przybyszowych, mocnych jak postronki. Nawet tak cienki, jak sznurowadło, nie dał się przerwać i giął niczym guma. Odgryzł na raty dłuższy odcinek, przewlókł przez kabłąk spustowy pistoletu, związał końce w ósemkę i zawiesił na szyi. Wspiąć się na koronę nie było trudno, ale nie był tu sam, tak jak i on uciekając przed wielką wodą, wprowadziła się armia krabów i wszelkiego robactwa. Ułamał gałąź ze skórzastymi liśćmi i z grubsza oczyścił spojenie pnia i konarów, które wybrał dla siebie, jednak stale ciągnęli nowi goście. Najbardziej obawiał się skorpionów i węży, ale na żadnego, przynajmniej jak do tej pory, jeszcze się nie natknął. Gęste listowie dawało trochę cienia, a tu wysoko powietrze nie stało w miejscu i zapach bryzy wypierał zgniliznę. Korona była zupełnie płaska i niewiele wyżej mógłby się wspiąć, żeby zlustrować okolicę, ale nawet nie było takiej potrzeby. Doskonale widział wzgórza oklejone płatami poletek upraw, odległe zaledwie o kilka kilometrów, także góry za nimi, bardziej zamglone dystansem. Do cywilizacji jakaś godzina szybkim krokiem, bo nie więcej, tylko nie tutaj.

Gdy morze się podniesie, łódź powinna się gdzieś pokazać wśród wierzchołków namorzynów. Złapał się na tym, że przez cały czas nie pomyślał o Igorze. Wersja, że na przykład, mógłby uciec i go zostawić, bo nawet i to Bergerowi zaświtało w głowie, nie dałaby się obronić. Poza tym Igor nie palił. Mocno zbudowany, odważny facet, do tego w dobrej formie, który niejedno przeżył. Przed byle groźbą by nie ustąpił.


W kierunku wzgórz przybywało wysokich drzew i z całą pewnością, pomiędzy nimi da się łatwiej przemieszczać. Pas najgorszych chaszczy, przez które nie da się przebić inaczej niż wodą ma może jeszcze ze trzy kilometry.

Coś stale miał przed oczami, co wręcz w nie biło, a czego nie widział. Zamknął je na chwilę i potrząsnął głową. Gdy spojrzał ponownie, dopiero to zobaczył. Jedna z gałęzi, która mogłaby zasłaniać widok, została ucięta, najprawdopodobniej nożem. Ktoś nieźle się namęczył, strugał uparcie kilkadziesiąt razy, bo tak wynikało ze szram na kikucie, pozostawionych przez narzędzie. Były dość świeże, biel ściemniał i obeschnął, a zwisające pasmo kory zdążyło się skurczyć i skręcić. Przynajmniej kilka dni, nie dziś i nie wczoraj. Wielki mangrowiec stanowił najlepszy punkt widokowy na okolicę, ktoś tu siedział i na coś czekał. Stopniowo odnajdował inne ślady ludzkiej obecności – mniejsze odłamane gałązki, rozgnieciony mech i kropki węgla po zduszonych niedopałkach.

Ludzie, którzy doświadczyli odwodnienia, zgodnie twierdzą, że objawy przypominają zwielokrotnionego kaca. Po jakimś czasie pragnienie zanika, na koniec nawet nie jest się w stanie przełknąć płynu. Po etapie trudności z koncentracją pojawiają się zaburzenia świadomości, wreszcie śpiączka. W tym parniku pełny proces degradacji może potrwać dwa, może trzy dni, z czego przez najwyżej półtora będzie zdolny do jakiegokolwiek wysiłku. Na razie jeszcze miał w ustach ślinę, choć wargi zaczynały pierzchnięć i zupełnie zwyczajnie chciało mu się pić. Wykończyć się z braku wody wśród jej bezmiaru, to jakiś ponury żart. Teoretycznie środek pory deszczowej, pod nogami dwa razy dziennie do wyboru mniej słona czy bardziej, ale tak samo zabójcza. W glebie beztlenowe warunki, padlina i odpadki, na botulinę nawet gotowanie by niewiele pomogło, ale soli i tak przecież się nie odsączy. Do picia nic nie ma i nie będzie, szkoda czasu na takie rozważania. Czasu... Jego miał taki sam nadmiar jak wody, która już zalewała korzenie i podnosiła się coraz wyżej.


Mózg pracował na zwolnionych obrotach, z trudnością przychodziło proste dodawanie i dzielenie godzin. Kulminacja przypływu nastąpi około pierwszej do drugiej, a nie było jeszcze południa i ta fala opadnie już po ciemku, po czym przyjdzie następna. Nie takie to proste, ocean tu nie oddycha miarowo niczym respirator. Jak by nie patrzeć, przez blisko dwadzieścia godzin nie da rady się stąd ruszyć.

Zdjął z szyi pistolet i przyjrzał mu się uważniej. Porysowany walther, prawie pozbawiony oksydy, może nawet po jakimś gestapowcu i będzie dobrze, jeżeli nie urwie ręki. Suwadło jednak chodziło płynnie, odbezpieczył i już miał zamiar wystrzelić w powietrze, ale zrezygnował. To nie był dobry pomysł – poderwie się taka chmara ptaków i nietoperzy, że zakryje niebo. Poza tym niech ten pieprzony palacz nie wie, że Berger ma zęby i może ukąsić. Nabił drugi, pusty magazynek i schował do kieszeni.


Zło potrafi cierpliwie czaić się tuż za rogiem, podobnie jak światło jest niewidoczne, można tylko zobaczyć jego źródło pierwotne czy wtórne, ponieważ ujawnia się, dopiero od czegoś odbite, lub mu się spojrzy w twarz. Może dlatego, że dzięki takim jak on albo Igor, świat może je ujrzeć z bliska, kolejny raz rzadko pojawia się w identycznej odsłonie, ale to wymaga, żeby być, gdzie kwitną bambusy, te rzeczywiste i te w przenośni. Milczenie i obojętność to siostry zła. Zdemaskować, oznacza za każdym razem wytrącić jakiś sposób, choć i tak kryje w zanadrzu nieskończoną kombinację. Była to jedyna, zarazem ostatnia rzecz, w którą wierzył i podtrzymywała sens jego pracy. Teraz nieświadomie włamali się komuś do piekła, ale jego gospodarzem jest człowiek, zna każdą ścieżkę i odnogę, prawdopodobnie przemieszcza się łodzią i prawie na pewno nie jest sam.

Metodycznie, tak żeby nic nie spadło, po kolei wyjmował wszystkie przedmioty i obracał w palcach. Portfel, kluczyki do motorówki, kilka monet, urwany guzik stanowiły cały dobytek. W portfelu prócz dokumentów kolorowe karty: bankowe, do sklepów, bibliotek i różnych drzwi. Tylko one mają tu jakąkolwiek wartość, bo jeśli brzegi wyszczerbić, powinny pomóc w przecinaniu pędów i pnączy. Tratwa za dużo powiedziane - zwiąże pęk chrustu i da się ponieść pływowi, to jedyny sposób. Zdjął koszulę, ostrożnie zszedł, żeby dosięgnąć powierzchni i zmoczył w wodzie, która zaczynała się klarować. Prąd nie był zbyt silny, podjął decyzję i trzymając się solidnego korzenia, zanurzył całe ciało wraz z głową. Na ustach czuł słono-gorzki smak i jeszcze żadna kąpiel w życiu nie przyniosła mu tyle ulgi.

Woda z każdą chwilą ożywała, nie było sekundy, kiedy ciszy nie przerwał chlupot ryby i nie przebił się przez ciągły wrzask ptaków, które co chwilę nurkowały i prowadziły bijatyki o zdobycz. Niechcący zmył z siebie cały repelent, który jak do tej pory, w miarę nieźle sobie radził z robactwem. Zaczął rwać garściami liście i rozcierać o pień, uzyskując zielone błoto i wysmarował nim twarz i dłonie. Trudno powiedzieć, w jakim stopniu eteryczny zapach pomagał, przynajmniej znalazł sobie zajęcie. Zerwał jeden z owoców i przyjrzał się z bliska. Przypominał wyschniętą pomarańczę, ale pod cienką warstwą skóry i miąższu krył grubą skorupę, niczym przerośnięty orzech.


Godziny pomimo wszystko mijały, przypływ dotarł do swojego najwyższego punktu i zaczął się cofać. Wraz z nim obniżało się słońce i teraz parzyło najmocniej, bo padało pod najgorszym możliwym kątem. Za górami przybyło chmur i szybko połączyły się, tworząc granatową ścianę, przecinaną krechami błyskawic. Burza potrwała krótko i zaraz wyparła ją tęcza.

Ponownie przyjrzał się okolicy i serce walnęło o klatkę piersiową. Przez splątane korony drzew, w jednym z ramion rzeki prześwitywała błękitna burta. Nie zauważył poprzednio, stamtąd najbardziej raziło słońce. W prostej linii nie więcej niż trzysta metrów, ale nie ma możliwości tam dotrzeć jak po sznurku. Z dołu nie widać żadnych punktów orientacyjnych, można wyłącznie zapamiętać kierunek i dystans. W labiryncie jak ten, była to licha wskazówka. Wygląda na to, że spoczywa w prawej odnodze. Trzeba zapamiętać miejsce, bo pewnie zniknie z widoku przy niskim stanie wody. Oczyścił gładki fragment kory i krawędzią jednej z kart wydrapał wszystkie informacje, które mogły się przydać: Godzinę, położenie słońca i odległość. Ułamał też końcówkę gałęzi, która jak najdokładniej celowała w tamto miejsce. Za jakieś dwie godziny zapadnie zmrok, w tropikach jak zawsze błyskawicznie i pora zacząć działać, bo po ciemku się nie da. Trzeba naciąć jak najwięcej cienkich pędów, a na noc warto się nawet przywiązać do pnia. Czuł, że traci siły, za każdym razem, gdy się pochylał, przed oczami latały zielone i purpurowe plamy, a mózg chciał rozsadzić czaszkę. Każda, prosta czynność zabierała coraz więcej czasu. Stracił równowagę i w ostatniej chwili uchwycił gałąź, żeby nie spaść. Nie jest dobrze i nie będzie lepiej, a przed nim cała noc.

Resztką sił wrócił i przewiesił zebrany plon w rozwidleniu konarów. Gdy obraz przed oczami trochę się przetarł, przytwierdził się do pnia i kilka razy sprawdził węzeł. Zdążył równo z krótkim zachodem słońca.


Jest koniec grudnia, o kilka, czy kilkanaście godzin lotu rejsowym samolotem, zależy w którą stronę się udać, ludzie jeszcze cieszą się prezentami i szykują, by za kilka dni powitać Nowy Rok. Na piasku w Australii, czy na śniegu w Europie, nieważne. Święta to zapach z najmłodszych lat, a w jego centrum matka zniszczona alkoholem i narkotykami. Żaden aromat choinki, wypieków i pomarańczy, bardziej ogniska ugaszonego szczynami. Tydzień, miesiąc i jej nowy partner, a wraz z nim dostawa szczęścia. Jeden uczył go pływać, inny malować i ci byli w miarę normalni, ale nie wszyscy.  

W nowej, głęboko religijnej rodzinie pokój ze stertami książek stanowiących ucieczkę i najcenniejsze skarby, które zamykał w szafie: globus, mapy i zabytkowe radio. Wielka, politurowana skrzynia z zielonym, magicznym okiem rozbudzała wyobraźnię. Audycje w nieznanych językach z egzotycznych miejsc, czy radiolatarnie nadające morsem w kółko tę samą sekwencję piszczących kropek i kresek. Odległy sygnał najczęściej falował, nawet zanikał, by pojawić się ze zwielokrotnioną mocą, niwelując tło pełne szumów, odbić i interferencji. Zielone oko wówczas nabierało blasku i rozszerzało się jak kocia źrenica. Na początku spiker zwykle informował, skąd program jest nadawany, ale nazwy miast wymawiane w oryginale nie zawsze były łatwe do wychwycenia. Gdy już się udało, rozkładał na podłodze wielki atlas. Czasem kółka zaznaczone ołówkiem pokrywały się ze światem Indian, kowbojów, karawan, bitew, poszukiwaczy złota lub przygód, szalonych zdobywców, czy szalonych naukowców. Jak domowy kot kupił sobie tę prywatność za cenę wyuczonych sztuczek i nadstawiania grzbietu do głaskania.  

Praca w redakcji od poziomu gońca, kilka fakultetów na zaocznych studiach, kulturoznawstwo, parę nieprzydatnych na co dzień języków, delegacje, noszenie za kimś ważnym sprzętu i nastawianie za niego karku, by zbierał laury. Starał się zapisać osobisty palimpsest tak, by już nic nie przeświecało spod nowej treści, ale nigdy się nie udało. Kobiety i rozstania, bo żadna nie była w stanie dłużej wytrzymać, gdy go ciągnęło do świata z adrenaliną, a dom dusił. Każda tylko na początku zwracała się po imieniu, którego nie lubił, głośne „Berger” zawsze zwiastowało początek końca.  

Nie chciał tych wspomnień, ale same z siebie nagle wybuchły pod czaszką. Mózg to największy kosz na śmiecie, które przywierają na stałe, tak że nie sposób usunąć. Pomyślał, że gdyby po raz drugi miał przeżyć dzieciństwo, strzeliłby sobie zawczasu w łeb. Co w tym złego? Samobójstwo jest wyborem mniejszego zła. Każde życie kończy się punktem na matematycznej osi i w zależności od światopoglądu posiada jedno lub obustronne otoczenie. Gdy ma się dosyć, oznacza, że nie chce się dłużej wspominać. Niekiedy udaje się stracić pamięć i zamienić na chwilę szczęścia, ale czas, który jest tylko entropią i destrukcją, nigdy nie zapomina. Przyspiesza, zaczyna się niecierpliwić, żąda coraz więcej, gdy mu nie ma czym płacić, pozostaje wolnością. Dla niektórych najbardziej upartych to waluta na czarną godzinę, u większości idzie na drobne wydatki.

Może pora przestać się oszukiwać, przecież przyjechał na koniec świata, żeby tu umrzeć. Niekoniecznie w jakiś spektakularny sposób: za rok albo za dwadzieścia parę, może nawet jutro, to bez znaczenia. To tylko kolejny koniec lokalnego świata. Gwiazdy też umierają, kawałki obudowy wykorzystuje nowe życie. Odnaleźć wreszcie spokój, pracować wtedy, kiedy ma się ochotę, bez czyjejś ingerencji i poganiania, po swojemu, bo tylko wtedy to ma wartość. Życie tu jest tanie, także w codziennym sensie i oszczędności wystarczy do końca życia. Dorobił się nazwiska i zawsze znajdzie się ktoś, kto zapłaci za materiały, a jak nie, to jebał go pies, a z nim polityków i wydawców, którzy im jedzą z ręki i pomagają wszystko przerobić na paszę wyborczą. Od zawsze zależał od nich, aż pewnego dnia się poczuł, jak oszukana dziwka nad ranem, gdy cykl reportaży, najlepszy, jaki zrobił w życiu, do tego ryzykując głową, upchnięto w najgorsze godziny ramówki po to, by zdjąć z powodu niskiej oglądalności i zapłacić, jak praktykantowi.


Rewolucje, rasizmy, prześladowania etniczne i religijne, spory graniczne, uchodźcy, terroryści, głód, ludobójstwa. Wulkany, tsunami, szarańcza. Religie i ich kościoły, naprawdę korporacje składające się wyłącznie z sekretariatów, bo prezes z zarządem gdzieś buja w obłokach i nie obchodzą go ludzkie sprawy, albo go wymyślono i nigdy nie było, co na jedno wychodzi. Wszystko od zawsze się toczy po tym samym okręgu. Strony kreują bogów na swoje podobieństwo, bo bogowie to inaczej zbiorowe świadomości, a gdy mają rację, leje się krew. Każde przejście od indywidualnej odpowiedzialności do zbiorowej stanowi wypowiedzenie wojny na mniejszą, czy większą skalę. Od jednostek już nic nie zależy i przestaje się rozróżniać twarze, a zaczyna mundury. Przegrani zostaną jednakowo osądzeni, ci, którzy zwyciężą, rozgrzeszeni z każdego kurewstwa. Tak to wygląda z daleka, bo z bliska, przez obiektyw kamery już zupełnie inaczej. Nieważne po której stronie, każdy z dzieciaków, któremu dano karabin, walczy za kolegów. Najłatwiej go było zarazić złem, przywiązując do imion i twarzy.

Dyktatorzy, z jakimi robił wywiady, zaczynali tak samo i kończyli podobnie. Po nich narody, czy tylko plemiona nie potrafiły już dogonić cywilizacji, która uciekła. Niedługo pojawiał się kolejny zbawca, sądził winnych, a świat jeszcze szybciej uciekał. Każdy stosował ten sam schemat – cenzurował historię, żeby przestawała być wstydliwym zapisem przeszłości, za to tworzyła nowe wyznanie. Jednak gdy w imię budowy etosu z niej wymaże się błędy, nie ma później na czym się uczyć. Zresztą nie da się ukryć faktów na zawsze, bo one i tak odkopią się z grobu i upomną o miejsce w pamięci.  

Wszystko dlatego, że garść listków na drzewie, które liczy ich ponad osiem miliardów, uwierzyła, że może się rozpychać i dawkować innym światło, bo jeden ich przekonał, że zasługują na nie bardziej od reszty. 

Trudno powiedzieć, jak długo spał. Prawdopodobnie obudził go ogromny księżyc, któremu do pełni brakowało odrobiny obwodu. Przyniósł ze sobą nieziemskie piękno. Srebro mieszało się z szarozieloną aurą koron drzew, wetkniętych w czarną otchłań, a strzępy oparów przepływały nad nimi jak płachty muślinu. Zupełnie bez emocji, z grubsza oczyścił siebie i otoczenie z robactwa. Obejrzał dłonie, które spuchły od ukąszeń i sprawiały wrażenie dwa razy większych. Z twarzą nie było lepiej, pulsujące policzki ograniczały pole widzenia, a powieki już się nie otwierały na normalną szerokość. W dole tysiące ryb chwytało owady i pożerało się nawzajem, sprawiając wrażenie, jakby woda bulgotała w gigantycznym kotle. W mroku czasem błyskały czerwone oczy i mogły to być krokodyle.


Na wyciągnięcie ręki, na gałęzi siedziała małpa i trzymała w ręce szklankę z wodą. Podała ją, a kiedy spróbował dosięgnąć, wyszczerzyła zęby i rozpłynęła się w zielonkawej mgle. Ocknął się, ale nie chciał poruszyć, bo w zagłębieniu konara było mu wygodnie, jak w lotniczym fotelu. Teraz z poświaty wyszedł Igor. Zatrzymał się naprzeciwko, miał zatroskaną twarz i Berger go prosił na wszystko, by został.

– Nie mogę. Jak coś potrzebujesz, to mnie zawołaj. Będę się kręcił.

– Wszystko, co było, jest i dopiero się zdarzy, istnieje wokół. Nawet gdy już tego nie ma, przez to, że raz było, zajęło miejsce. Większość widzi wyłącznie to, co było, nieliczni to, co jest i cieszą się pełnią życia. A tych, którzy wiedzą co będzie, nikt nie chce słuchać.  

Własne myśli zmieszały się z tym, co mówił Igor. Chciał go spytać o wiele rzeczy, ale już zniknął.


Objął rękojeść broni zwisającej na piersiach i wraz z chłodem metalu spłynął na niego spokój. 

– Nic mi nie może się stać, bo to ja rządzę swoim życiem – zachrypiał, nie poznając własnego głosu. – Mam pistolet, mogę się w każdej chwili zabić, dlatego nic mnie nie obedrze z godności. Moje życie nie może się przydać nikomu, to oznacza, jakby go w ogóle nie było. Nie można zabrać czegoś, czego nie ma.  

Zupełnie obojętnie obserwował, jak skorpion, kolejne kraby i pająki przełażą mu po ciele i podążają dalej między gałęzie, błyskając oczkami. To takie dziwne uczucie, kiedy czuje się tylko pustkę. Dawno temu tego doświadczył, gdy go wzięto za zakładnika i zainscenizowano egzekucję. Oprawcy zaprzestali szopki, kiedy im się roześmiał prosto w twarze i wyjaśnił, że dla swojego rządu, wydawcy czy rodziny nie jest wart złamanego centa. Odwaga albo tylko szaleństwo potrafią zawstydzić. Pobili go z bezsilności, żeby do nich należało ostatnie słowo i zostawili w spokoju.


Wraz z zachodem księżyca przypływ się cofnął i w namorzynach niemal zamarło życie. Do świtu pozostała godzina z okładem i to ostatnie zdarzenia, które potrafił sobie przypomnieć z pobytu na mangrowcu. W pamięci pozostała kolejna luka i teraz beznamiętnie spychał na wodę związany pęk gałęzi. Zatrzymał się, żeby oczyścić twarz i oczy z owadów, które wykorzystywały każdą chwilę, gdy miał obie ręce zajęte. Zdał sobie sprawę z bezsensu tego, co robi, marnując ostatnie rezerwy energii, przecież wkrótce woda sama podejdzie wyżej. Nałożył na twarz świeżą warstwę błota, bo była to jedyna, choć wątpliwej jakości zapora chroniąca przed ukąszeniami.


Odnoga miała z piętnaście metrów szerokości. Woda przypominająca kawę zaparzoną z fusami dopiero wzbierała, pod jej lustrem zalegało ponad drugie tyle mułu, pokrywając twarde dno z mnóstwem namokłych pni, poplątanych niczym rozsypane bierki. Czas bardzo przyspieszył, choć naprawdę to on poruszał się w wielokrotnie zwolnionym tempie i ponad sedymentem zaczęły się wić strużki odbiegające kolorem, niektóre nawet zupełnie klarowne.

Obejmował tratwę, bardziej boję i pozwalał się nieść prądowi, odpychając co chwilę od dna. Związane badyle niczym specjalnym nie wyróżniały się od innych ciągniętych powolnym nurtem, często splątanych w bliźniacze pęki. Namorzyny stanowiły skuteczny filtr i zarazem osadnik, dlatego w tej odległości od morza śmiecie nie unosiły się tak licznie, jak bliżej ujścia. Znalazł się w rozwidleniu koryta, nakierował pływadło w prawe, sporo szersze ramię i mógł tylko mieć nadzieję, że wybrał właściwie. Za którymś kolejnym zakrętem zobaczył łódź. Spływ, raczej brodzenie nie zajęło więcej niż półtorej godziny i poziom rzeki jeszcze się zbytnio nie podniósł. Nieśpiesznie, jak najciszej skierował się w stronę przeciwległego brzegu i obserwował otoczenie zza kurtyny patyków.


Na jego wysokości w ścianie powiązanych korzeni wyróżniała się przecinka, zakończona łagodną, przeoraną wzdłużnymi bruzdami pochylnią, schodzącą do wody. W pierwszym odruchu pomyślał, że może to być slip, po którym zsuwają się krokodyle, ale musiała służyć do wodowania łodzi, ponieważ na uciętej gałęzi wisiał zwój ubłoconej liny.  

Bez żadnego szelestu wyszedł stamtąd człowiek ubrany w brudne szorty i resztki podartej koszuli. Szczupły, niewysoki Azjata w nieokreślonym wieku mógł mieć piętnaście lat, równie dobrze, jak czterdzieści. Berger puścił tratwę, wyprostował się, stojąc w wodzie sięgającej do pachwin i obserwował w otępieniu, jak tamten przybliża się o dwa kroki dzielące go od krawędzi wody, sięga za plecy i prostuje rękę z bronią. Zobaczył błękitną mgiełkę rozchodzącą się wokół dłoni i równocześnie fala gorąca wraz z metalicznym zgrzytem omiotła mu głowę. Sięgnął do kieszeni i wysupłał walthera, z którego wylała się woda. Odbezpieczył i wymierzył z dwóch rąk do rozmazanej sylwetki. Zanim wystrzelił i też nie trafił, przeleciał koło niego następny pocisk, co go wybudziło z otępienia. Następne już zabrzmiały, jak kij powoli przeciągnięty po kracie, kopiąc odrzutami w nadgarstek, dopóki nie odbiło suwadło, odsłaniając końcówkę lufy.  

Przeciwnik skręcił się i zwalił w breję, przyjmując nienaturalną pozycję, w jaką nie mógłby świadomie zwinąć się żaden człowiek. Berger zmienił magazynek i spróbował przejść przez kanał, ale środek musiał przepłynąć, zanim pod nogami znów poczuł grunt. Mężczyzna żył, tarzał się w błocie i wbijał w nie palce, jakby starał się nabrać pełne garście. Nie zatrzymując się, z najbliższej odległości wypalił mu w głowę. Kłąb mięsa i szmat zwiotczał i wypuścił powietrze z głośnym charkotem.  

Nikogo więcej nie było, płytka przecinka kończyła się zwartą ścianą zarośli. Bez pośpiechu schylił się, podniósł śliski rewolwer i posłał go gdzieś na środek nurtu. Poszedł do łodzi, otworzył bakistę i znalazł nóż. Wrócił i szarpnął zwłoki za nogi, przekręcając na plecy. Kilka razy wbił klingę, tnąc jelita i ścianę żołądka, żeby ciało nie wypłynęło od gazów gnilnych, po czym je zawlókł do wody.  

Na resztkach energii brodząc i potykając się co chwilę, pokonał ostatnie metry, które go dzieliły od pontonu. Obrócił klucz w stacyjce i opuścił do połowy kolumnę, by śruba pracowała niewiele zanurzona. Odpalił silnik i gdy minął kilka zakrętów, wśród rozprutych kartonów, po których deptał, wymacał zgrzewkę wody. Żołądek z początku odmówił jej przyjęcia, tylko wypłukał usta i polał głowę, ale po kilku próbach mógł wreszcie przełknąć pierwsze hausty. Instynkt momentalnie zaczął wyć i błagać, by wlał w siebie od razu kilka litrów, ale go zdołał uciszyć rozsądkiem.


Sączył wodę z butelki, powoli przejaśniało mu się w głowie i omiatał wzrokiem wnętrze kadłuba. Poza kartonami z prowiantem i skrzynką Danielsa, reszta sprawiała wrażenie nietkniętej. Wysokie mangrowce zaczęły rzednąć, pomiędzy nimi przybyło pagórkowatych kłączy zwieńczonych wiechciami palmowych liści, także kilka odnóg rzeki złączyło się na powrót z korytem. Padał z nóg, postanowił odpocząć i nawodnić organizm. Zrobi postój i uporządkuje bałagan, a gdy dopłynie do cywilizacji, rozpowie, że towarzysz się zgubił i w czasie gdy go szukał, przypływ zabrał łódź. Czy na pewno Igor by tak postąpił? 

Kolejnymi łykami wody popijał odłamane kawałki czekolady, które mu rosły w ustach, a żołądek protestował, jakby karmiony żwirem. Całkiem osłabł, ostatnim wysiłkiem wyłączył silnik i ponton posłusznie wbił się w płaski brzeg. 

Ocknął się i z krótkiego snu zapamiętał tylko, że był w nim Igor. Mało realne, że został porwany dla okupu. W tych okolicach to się od dawna nie zdarzyło, zresztą tego rodzaju akcje wymagają zaplecza. Jeśli już, procederem parają zorganizowane grupy: partyzanci, terroryści... Prawdopodobnie mieli pecha i natknęli się na kłusowników, którzy zwietrzyli łup. Wszystko to wygląda źle, zabity może pochodzić stąd, a jego towarzysz lub towarzysze przecież żyją. Mają rodziny, znajomych, pewnie i znajomości, przez to bez trudu znajdą Bergera. Co w tym najgorsze, znają go, a on ich nie. Oczywistość przebiła się na powierzchnię przez kłębowisko myśli. Trzeba stąd spieprzać i to jak najprędzej. Wracać na morze, opłynąć wyspę, dostać się do portu! 

Otworzył bakistę i upewnił się, że kanister z benzyną stoi na miejscu. 

Podjął decyzję i uruchomił silnik, który na niskich obrotach był niemal niesłyszalny. Po krótkiej chwili łódź poddała się odpływowi.


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×