Przejdź do komentarzyŻona czy toyota?
Tekst 11 z 70 ze zbioru: Opowieści o ludziach i miejscach
Autor
Gatunekbiografia / pamiętnik
Formaproza
Data dodania2016-11-26
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń2157

Taha był niewysoki i - jak większość Arabów - wąsaty. Pochodził z Basry. Był koło trzydziestki, miał starszego brata i dwie dużo młodsze, przyrodnie siostry. Ojciec z bratem prowadzili w Basrze sklep meblowy, a Tahę rozkaz Saddama Husajna rzucił na pustynię na drugim krańcu Iraku. Trafił do otoczonej kolczastym drutem fabryki w Al Kaim. Miał szczęście w nieszczęściu, bo w tamtym czasie trwała wojna z Iranem i mógł trafić na front. Dlatego chwalił prezydenta, swoją pracę i przełożonych, i zapewne modlił się do Allacha, żeby nie było gorzej. Jego na to odludzie rzucił zły los, a mnie chęć zarobku i powąchania innego świata. Pracowaliśmy razem w warsztacie remontowym i dużo rozmawialiśmy, bo Taha - jak każdy Arab - lubił gadać. Ponieważ angielski znaliśmy tak sobie, dlatego pomagaliśmy sobie po alkaimsku. W tamtym zadrutowanym świecie na pustyni pracowali ludzie z różnych krajów i musieli się jakoś porozumiewać. Powstał więc język mówiono-machany - język alkaimski. Bazą jego był angielski z powtrącanymi zwrotami arabskimi, chińskimi i polskimi. Z tych ostatnich był to najczęściej soczysty przerywnik z „r” w środku. W tym języku, słowa „mieć” lub „być” zastępowało słowo „aku”, a jego zaprzeczeniem było „maku”. Określenia „podobny” lub „taki sam” zastępowało słowo „siem-siem”. „Tu macz” - znaczyło „wiele” lub „bardzo”. Ktoś mógł zarabiać „tu macz” pieniędzy, lub też być „tu macz anderstend”, czyli bardzo pojętnym. Coś dobrego, ładnego lub przyjemnego było „wery guda”, a każdy problem to była „muszkila”. Samochód to była „sajara”, jedzenie „mandżaryja”, żona lub kobieta „madam”, a damsko-męskie zabawy w łóżku nazywały się „nyku-nyku”. Podobnych słów było tu macz, a uzupełniała je arabska gestykulacja, poszerzona o nasz „gest Kozakiewicza”. Taha o Polsce wiedział tylko, że leży w Europie, że pada tam śnieg i że Polacy to katolicy. Ta wiedza mu jednak nie wystarczała, więc postanowił przy mojej pomocy nieco ją poszerzyć. Na pierwszy ogień poszły samochody.

- Ju aku sajara? - zapytał zaraz na początku naszej znajomości.

- Maku - odpowiedziałem i zobaczyłem w jego oczach zawód.

Taha też nie miał auta, nie znał się na nich, ale bardzo lubił o nich mówić, a jeszcze bardziej nimi jeździć. W fabryce było dużo samochodów i przy każdym warsztacie zawsze się jakiś znalazł. Arabowie ujeżdżali je tak, jak ich przodkowie wielbłądy i Taha nie był wyjątkiem. Jeśli tylko w pobliżu była jakaś sajara, to nie przeszedł piechotą nawet stu metrów. Ja do aut miałem stosunek obojętny, więc nie byłem dla niego partnerem do rozmów. Zawiódłszy się na mnie w sprawach motoryzacji, któregoś dnia zaczął rozmowę z innej beczki.

- Ju aku madam? - zapytał.

- Aku - odpowiedziałem.

Była to dobra odpowiedź. Taha upewnił się bowiem, że o sprawach damsko-męskich będę miał więcej do powiedzenia niż o autach.

- Ile u was kosztuje żona? - zapytał rzeczowo.

- Nic - odpowiedziałem.

To mu się spodobało, a jeszcze bardziej to, że większość kosztów związanych ze ślubem ponosi rodzina panny młodej.

- U nas małżeństwo jest bardzo drogie i za wszystko płaci pan młody. Mój ojciec brał pierwszy ślub prawie czterdzieści lat temu i kosztowało go to czterdzieści dinarów. Drugi raz żenił się przed piętnastoma laty i wtedy wydał już półtora tysiąca. Teraz jest jeszcze drożej i trzeba mieć sześć albo więcej tysięcy w zależności od jakości „towaru” - zakończył ze smutkiem

- Sześć tysięcy? - zdziwiłem się. - To tyle kosztuje dobra sajara.

- Tak - odpowiedział ze smutkiem Taha. - I dlatego kawalerowie długo odkładają pieniądze na ślub.

- Ty też odkładasz? - zapytałem. - Ile już masz?

- Parę tysięcy mam, ale to jeszcze za mało.

- To poszukaj sobie tańszej żony.

- To nie ja będę jej szukał, tylko rodzice. Ona musi być odpowiednia dla naszej rodziny i to jest big muszkila - zakończył.

- A kiedy Polak może pierwszy raz zobaczyć swoją narzeczoną? - zapytał, kontynuując temat żeniaczki.

Odpowiedziałem, że u nas młodzi ludzie spotykają się kiedy chcą, że nawet sypiają ze sobą i nie zawsze potem biorą ślub. To mu się też spodobało i chyba wyobraził sobie Polskę jako seksualny raj. Aż mu się oczy zaświeciły. Po chwili jednak przyszła refleksja:

- A co się dzieje z kobietami, które spały z mężczyzną i nie wyszły za mąż?

- Wychodzą za innych mężczyzn - odpowiedziałem.

- Ale żaden mężczyzna nie zechce takiej kobiety.

- A jak on to pozna? Przecież tego nie widać. A poza tym, to u nas nie jest takie ważne.

- Aha - odpowiedział i zadumał się głęboko. Jego obraz polskiego raju dla mężczyzn zapewne mocno przybladł. Taha sypiałby z wieloma kobietami, ale nie chciałby być ich drugim mężczyzną, a już - Allach uchowaj - nie którymś z kolei.

Któregoś dnia rozpoczął rozmowę z innej beczki.

- Widziałeś już taką gazetę ze zdjęciami nyku-nyku, albo taki film?

- Widziałem - odpowiedziałem i w oczach Tahy zobaczyłem zazdrość.

- W Iraku maku takich gazet i filmów - powiedział ze smutkiem.

Żal mi się go zrobiło i postanowiłem zrobić mu przyjemność. Popytałem kolegów i zdobyłem egzemplarz takiego świerszczyka dla dorosłych. Nie mogłem mu go wypożyczyć, bo w Iraku pornografia była zabroniona, a on na pewno pochwaliłby się nim kolegom. Żeby nie napytać sobie biedy, zaprosiłem go na herbatę i położyłem na stół to pisemko. Przekartkował je szybko kilka razy, a potem tak zagłębił się w lekturze, że zapomniał o herbacie. Nie przerywałem mu. Gdy skończył, szybko dopił zimną już herbatę, pożegnał się i wyszedł. Wyraźnie dokądś mu się śpieszyło. Do tematu wrócił następnego dnia.

- Czy takie pozycje nyku-nyku naprawdę są możliwe? - zapytał.

- To zależy od partnerów - odpowiedziałem.

Nie takiej odpowiedzi oczekiwał i walnął prosto z mostu:

- A ty ich próbowałeś?

Zaskoczył mnie tym pytaniem, ale zaraz jakiś diablik podsunął mi odpowiedź:

- Tak. Próbowałem każdej z nich i jeszcze paru innych.

Chyba mi nie uwierzył. Na szczęście wydarzyła się jakaś awaria i przerwaliśmy tę niewygodną dla mnie rozmowę. Któregoś dnia powiedziałem jednemu z kolegów, że moje rozmowy z Tahą prawie zawsze dotyczą seksu.

- On na pewno jeszcze nie miał baby - powiedział kolega. - Dlatego taki ciekawy.

Postanowiłem to sprawdzić i przy pierwszej okazji zapytałem Tahę o to wprost.

- Och! Miałem niejedną - usłyszałem w odpowiedzi.

Powiedział to bardzo zdecydowanie. Za bardzo i dlatego mu nie uwierzyłem.

Jakiś czas potem Taha pojechał w odwiedziny do rodziny. Sytuacja w Basrze nie była dobra, bo Irańczycy podeszli bardzo blisko i nękali ją ogniem artylerii. Co prawda Taha twierdził, że jego rodzina mieszka w bezpiecznym miejscu, ale widać było, że bardzo się martwił. Po kilku dniach wrócił zadowolony. Rodzina miała się dobrze, a rodzice nawet wyszukali mu kandydatkę na żonę i rozpoczęli wstępne rozmowy z jej rodziną. On narzeczonej jeszcze nie widział, ale już wie, że na imię ma Tahira.

- Starczy ci na nią pieniędzy? - zapytałem i zaraz ugryzłem się w język, bo takie pytanie wydało mi się niegrzeczne.

- Jeszcze nie wiem - odpowiedział Taha bez cienia obrazy. - Ale do ślubu na pewno uzbieram ile trzeba.

- A kiedy będzie ślub?

- Też nie wiem. Może za rok lub dwa - usłyszałem w odpowiedzi.

- Czy nie mogą twoi rodzice szybciej dogadać się z jej rodzicami? Po co czekać tak długo?

- To jest normalne - odpowiedział Taha i popatrzył na mnie jak na idiotę, który nie pojmuje tak prostych spraw.

Tymczasem nastąpiły wydarzenia, które na jakiś czas zmieniły temat naszych rozmów. Były to mistrzostwa świata w piłce nożnej. Irackiemu futbolowi poziomem daleko jeszcze było do światowego, ale zawziętością kibicowania i stopniem uwielbienia idoli niczym nie ustępował włoskiemu czy brazylijskiemu. W tamtym roku Irak grał w finałach. Piłkarzy wyjeżdżających na mundial przyjął, wycałował i udekorował Saddam Husajn, a tamtejsi kibice widzieli ich przynajmniej w medalowej czwórce. Na szczęście Polska nie musiała grać z Irakiem, bo bez względu na wynik meczu, byłoby mi głupio. Irak przegrał pierwszy mecz z Paragwajem tylko 0:1 i Taha - jak cały Irak - potraktował to, jako debiutanckie potknięcie. Następnym przeciwnikiem była Belgia i tubylcy ostrzyli sobie zęby na wygraną.

- Kto jest najlepszym belgijskim piłkarzem? - zapytał mnie Taha przed tym meczem.

- Ceulemans lub Claesen - odpowiedziałem.

Okazało się, że to jednak Belgia wygrała 2:1, a Claesen strzelił im karnego. Ten karny - jak większość karnych w oczach kibiców - uważany był przez Irakijczyków za niesłuszny. Byli dumni z gola strzelonego przez ich drużynę, nie uznawali tego karnego i w ich oczach Irak ten mecz prawie wygrał. Gol strzelony Belgii był jedynym strzelonym przez Irak na tym mundialu i idole Tahy wypadli z gry. Mimo to Arabowie wytrwale oglądali całe mistrzostwa, a z ich rozmów wyławiałem coraz częściej słowa „Maradona” lub „Zico”. Dopiero teraz zobaczyłem, jak nośne są fale piłkarskiej sławy. O Koperniku słyszało niewielu, o papieżu nikt, a o Bońku słyszał co drugi Arab i nawet wiedział, że to Polak.

Skończył się mundial, prawie pokonana przez Irak Belgia zdobyła czwarte miejsce i życie wróciło na stare tory. Taha częściej jeździł do Basry, skąd przywoził coraz gorsze wieści. Irańczycy przeszli na zachodni brzeg Szatt al-Arab i miasto zostało odcięte od morza. Wzmógł się ostrzał rakietowy i jego rodzina nie czuła się już bezpieczna. Do tego jeszcze negocjacje w sprawie ożenku z Tahirą zakończyły się fiaskiem. Było niedobrze. Taha sposępniał i przestał zagadywać mnie o nyku-nyku. Wzrosło natomiast jego zainteresowanie samochodami. Już nie wystarczały mu przejażdżki, ale zaczął zaglądać im pod maski i dopytywać się o silniki, hamulce i inne dane techniczne. Gdy zapytałem go, skąd to nagłe zainteresowanie autami, odpowiedział wymijająco i zmienił temat. W czas wrześniowych upałów Taha dostał urlop i wyjechał do Basry. Nie było go chyba ze dwa tygodnie, a pierwszego dnia po powrocie był jakiś tajemniczy i małomówny. Nie pytałem go o powód tego stanu, bo wiedziałem, że wcześniej czy później pęknie i się wygada. Nie czekałem długo. Jeszcze tego samego dnia z popołudniowej drzemki wyrwało mnie głośne pukanie do drzwi. Otworzyłem. W drzwiach stał uśmiechnięty Taha, a na chodniku nowiutka toyota corolla.

  Spis treści zbioru
Komentarze (14)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Ciekawe i niezwykle barwne wspomnienia. W pewnych partiach miałem trudności ze zrozumieniem tekstu i musiałem sięgać do wcześniejszych wyjaśnień. Ale nyku-nyku zapamiętałem od razu, bowiem brzmi ładniej i subtelniej niż bara-bara. W kilku miejscach wydawało mi się, że są zbędne przecinki (przed: przyrodnia, poszerzona, to u nas, albo). Całość super.
avatar
Janko, dziękuję za przeczytanie, komentarz i uwagi. Bara-bara nie mogłoby być tam używane bo "barra" znaczyło tyle co nasze "spie...laj". Pozdrawiam.
avatar
Treść taka sobie,raczej rozmowy na temat kobiet mnie nie interesują.Kultura rozmów też ocena inna,zwykła ciekawość świata zewnętrznego,a nie przez pryzmat własnych doświadczeń.
avatar
Przeczytałem z zainteresowaniem, ze względu na inne, egzotyczne dla nas, klimaty obyczajowe, bardzo plastycznie, przez Ciebie Marianie, opisane.
avatar
Marianie, świetny kawałek wspomnieniowej prozy o obyczajach w innych krajach. Do tego napisane praktycznie bezbłędnie.
Nyku-nyku"? Na pewno zapamiętam :)
avatar
Anettula, dziękuję za przeczytanie mojego opowiadanka i za komentarz. Toż o czymś trzeba rozmawiać, a kobiety to piękny i niewyczerpany temat.

A200640, dziękuję za dobre słowo.

Hardy, dzięki za przeczytanie moich wspomnień z Iraku i za ocenę. Nyku-nyku - prawda, że ładne określenie? I dźwięczne, mimo, że arabski nie jest dźwięcznym językiem.
avatar
Piękna, bardzo obrazowa, pogodna narracja, tematyka do dzisiaj bardzo egzotyczna (bo kto pamięta o tym, że nasi Ojcowie i Bracia za PRL.u budowali np. cementownie het! gdzieś w islamskiej Azji albo słynne miasta na pustyni w Libii) - i przecudny "zestaw zgrany" obu bohaterów reportażu, kulturowo tak ekstremalnie różnych szan. Panów, zatrudnionych w irackim warsztacie remontowym. Te ich dialogi w klimacie "Kali i Mea" i ten język machano-mówiony alkaimski tutaj - toż to istne perełki wielkiej polskiej Prozy!
avatar
Już egzotyka :-)

:)))
avatar
Dziękuję Ci Emilia za przeczytanie tego tekstu i za ocenę. "Wielka polska proza" - to chyba ocena na wyrost, ale miło to widzieć. Serdecznie pozdrawiam.
avatar
Dziękuję Ci Bafana za odwiedziny. Jeszcze coś z tych rzeczy wysmażę, tylko muszę dojrzeć.
avatar
Czy to żona,
Czy to/yota,
Każdy facet
Ma wszak "kota":
Nyku-nyku,
Bara-bara
Albo - albo
Jazda mazda!
No, i garaż!
avatar
Emilio, dziękuję, ze zajrzałaś do moich staroci i za wierszowany komentarz.
avatar
Ja też przez długie lata wolałem tojotę, tyle że to było volvo. Na stare lata przejrzałem w końcu na oczy. Pyszny kawał pięknej polskiej prozy wspomnieniowej.
avatar
Belino, podobno lepiej później niż wcale.
Pozdrawiam.
© 2010-2016 by Creative Media
×