Przejdź do komentarzyMiranda cz.5
Tekst 5 z 7 ze zbioru: Powiastka Nr 9
Autor
Gatunekromans
Formaartykuł / esej
Data dodania2019-10-15
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń843

Rozdział XXI



Żar bił z nieba, był coraz słabszy. Jego organizm domagał się wody. Marzył by się wykąpać i dobrze zjeść. Chciał być już w domu. Stęsknione rozmyślania o swoim dobrobycie przed rejsem przerwało wołanie małej Hawajki.

Zawsze myślał racjonalnie, dla niego świat paranormalny nie istniał. Ne raz jak usłyszał jakąkolwiek historyjkę o duchach natychmiast znajdował odpowiednie wytłumaczenie.

Pobyt na wyspie zmusił jego do innego toku myślenia. Chwilami myślał, że wariuje.

Jak to ja? Ja słucham ducha? – debatował w myślach.

Jednak tak było. Chwiejnym krokiem ruszył w stronę Hawajki. Wyspa na której brzeg wyrzuciła jego woda, nie wiedział dlaczego, ale po części wydawała mu się znajoma. Wiedział, że na jednej z czterech wysp była jedna na której znajdował się drewniany dom z dębowych beli. Pamiętał go dokładnie, lecz od trzech lat tam nie zaglądał. Nie miał czasu, wciąż praca i praca. A gdy zdecydował się wziąć urlop, to proszę co jego spotkało. Szósty zmysł mówił mu, że chata znajduje się za ledwie parę kilometrów od cmentarza.

Był tu pierwszy raz, słyszał o nim że tu straszy i nikt raczej się tu nie zapuszczał. Cmentarz był zaniedbany, groby i krypty obrośnięte mchem, przeplatane lianami. Z cała pewnością nie odważyłby się zapuścić w to miejsce.

Wyprostował się, spojrzał w stronę ducha Hawajki i ruszył do niej. Dziewczynka stała wydawało by się nad pustym wykopanym dołem, który był zakryty otaczającymi lianami. Na środku jednak była dziura, wyglądało to jakby wpadło do niego jakieś sporej wielkości zwierze. Zaciekawiony zajrzał tam. W dole, aż nie mógł uwierzyć była kobieta. Ukląkł. Zaczął szaleńczo odgarniać zielone sznury, rozrywał je zamaszystymi ruchami.

- Halo! Proszę pani! Halo! Jak się pani czuje? Słyszy mnie pani!

W jednej chwili zapomniał o duszku Hawajce, nie zorientował się nawet, gdy zniknęła z uśmiechem na dziecięcej twarzy. Teraz liczyła się ta poszkodowana osoba. Wołał do niej, lecz na darmo zdzierał gardło. Kobieta była oparta o ścianę zbitego piachu, głowę miała spuszczoną. Bezwładnie leżące nogi i ręce mówiły mu, że jest nie przytomna.

Sprawnie spuszczał się po lianie, wpierw sprawdził czy utrzyma jego ciężar. Ostrożnie schodził w dół opierając stopy o prowizoryczną ścianę. Zeskoczył na twardy grunt, przykucnął przy kobiecie. Odgarnął z czoła rozwichrzone włosy. Jego oczom ukazała się twarz kobiety, którą tak zapalczywie szukał. Miranda nie otwierała oczu.

- Mirando, kochanie. Proszę otwórz oczy, wróć do mnie. – mówił błagalnym tonem.

Jej puls był słaby, lecz oddychała miarowo.

- Halo. Mirando. – poklepał lekko dłonią jej policzek.

Był prawie pewien, że ją nie dobudzi, jednak w pewnej chwili zaczęła mrugać oczyma, zwilżała spierzchnięte usta koniuszkiem języka. Próbowała coś powiedzieć, ale widać było że od jakiegoś czasu nie miała kropli wody w ustach.

- Mirando to ja, Alan. Mrugnij oczyma jeśli mnie rozpoznajesz.

Dziewczyna mrugnęła. Rozpoznała jego. Ucieszony mówił dalej.

- Słuchaj, nic nie mów. Wyciągnę cię stąd. Zobaczysz wszystko będzie dobrze.

Zaopiekuję się tobą.

Już cię nie zgubię.

Był szczęśliwy, bo ją odnalazł. Czół, że już pozostanie jej opiekunem przez całe życie. Nie pozwoli jej umrzeć, ani nikomu skrzywdzić.

Mirando czy czujesz jakiś ból, masz coś złamane? Pokaż mi jeśli tak.

Dziewczyna wskazała lewą nogę, która w kostce była znacznie spuchnięta. Alan obadał dłońmi chorą nogę.

- Niestety jest zwichnięta.

Muszę szybko ją stad wyciągnąć.

Jedną lianą obwiązał dziewczynę, a po drugiej wspiął się do góry. Następnie powoli wyciągnął kobietę na zewnątrz dołu. Po sporych zmaganiach z miłym ciężarem, dziewczyna znalazła się przy nim. Dziewczynie poleciały kryształki łez z oczu. Rozwiązał ją i odruchowo przytulił.

- Już dobrze, teraz będzie dobrze. – powtarzał.

Dziewczyna zakryła dłonią oczy, czuła jakby słońce je wypalało, gdyż będąc w dole ogarniała ją ciemność. Alan zaniósł ją pod drzewa nie opodal cmentarza. Ruszył do

dżungli, na jego szczęście szybko znalazł dorodny bananowiec. Zerwał kiść, kilka metrów dalej zauważył palmę kokosową. Podbiegł tam, u jej stóp leżały jej owoce. Uśmiechnął się szeroko, wrócił do Mirandy z darami natury.

Dziewczyna zajadała banana, nie posiadała się z radości. Była bardzo głodna. Alan rozłupał kokosa i podał jej by wypiła z niego wodę. Uśmiech nie schodził mu z twarzy. Miranda spojrzała na niego, ich wzrok połączył się.

- Co się tak gapisz? Jestem w okropnym stanie. – speszona rzuciła zgryźliwie.

Ciszę przerwał serdeczny głośny śmiech mężczyzny odbijający się echem.

- Proszę, proszę. Widzę, że odzyskałaś swój cięty język. Złośnico. – wyszczerzył zęby, dziewczyna odwróciła wzrok. – Założę ci prowizoryczne usztywnienie, byś mogła nieco lepiej się poruszać.

Miranda żachnęła się. Próbowała się podnieść, lecz gdy ustała zwichniętą nogą poczuła rozrywający ból nie do opisania. Alan natychmiast podbiegł do niej, chwycił ją w pasie silnym ramieniem.

- Spokojnie harcerzyku, usiądź. Wiem, że byś chciała się ode mnie uwolnić. Postawić na swoim, ale niestety jesteś skazana na moje towarzystwo.

Usiadła posłusznie, lecz w swej urażonej dumie pokazała mu język.

- Śliczny, naprawdę śliczny. – odciął się. – Poczekaj tutaj. Wrócę za parę minut. Później pokaże ci co odkryłem.

Dziewczyna patrzyła w milczeniu z głębokim zaciekawieniem jak sprawnie pracują mięśnie mężczyzny w którym cicho się podkochiwała.



Rozdział XXII



Biuro ds. kryminalnych mieściło się na drugim piętrze grafitowego budynku. Postanowiła w końcu złożyć zeznanie. Miała dosyć jego przekrętów dotyczących firmy. Zawsze czuła się mniejszością. Była poniżana na wszelkie możliwe sposoby. Nie raz groziła, że się jemu odpłaci za wszystkie krzywdy jakie wyrządził jej i ich córce. Nie pozwoli na to nigdy więcej.

Barbara Petersom odważnie weszła do budynku policji, wsiadła do windy nacisnęła guzik z numerem dwa. Gdy zatrzymała się na drugim piętrze, masywne drzwi rozsunęły się. Na korytarzu był gwar, mnóstwo policjantów chodziło to w jedną to w drugą stronę. Nie trudno było zauważyć, że mają ręce pełne roboty.

Ktoś lekko ją popchnął, lecz na tyle skutecznie, że o mały włos by się przewróciła. Był to oprych w kajdankach, który bezczelnie się uśmiechał. Na szczęście policjant, który prowadził jego ustawił go do porządku. Szła dalej korytarzem, na ławkach siedzieli następni do przesłuchań. Raptem jeden nachylił się i zwymiotował na podłogę. Ledwo

odskoczyła. Niestety czubek jej buta był ubabrany wymiocinami. Wyjęła chusteczkę, nachyliła się i wytarła brud. Mijając przyszłych skazańców słyszała dzikie okrzyki i pogwizdywania. Dotarła do wielkiej sali pełnej przedziałów, stanowisk dotyczących poszczególnych spraw. To miejsce nie wywarło na niej dobrego wrażenia. Na myśl przyszły jej te rzygające bydlaki. Fuj! – wzdrygnęła się. Po chwili znowu naszła jej chęć zemsty. Myśląc o tym człowieku dostawała szału.

Będę walczyła o swoje szczęście. Odejdę od tego łajdaka i odbiorę mu prawa rodzicielskie. Mam stałą posadę więc sama wychowam córkę.

Stanęła przed biurem Inspektora Caspera Richardsona. Nie wiele się zastanawiając zapukała w oszklone drzwi. Mężczyzna właśnie zakończył rozmowę i odłożył słuchawkę na widełki. Uprzejmie się uśmiechnął, odsunął krzesło od biurka, wstał i przywitał się.

- Dzień dobry. Nazywam się Richardson. W czym mogę pani pomóc?

Uścisnęli sobie dłonie. Wskazał krzesło, by usiadła. Sam też usiadł, oparł się wygodnie i w ciszy czekał, aż kobieta odezwie się.

Z miejsca widać było, że jest zdesperowana, nerwowa. Coś ją dręczyło, na twarzy malował się smutek i rozgoryczenie, mieszanina uczuć.

Chce coś wyznać, lecz ma obawy. – rozważał w myślach jej zachowanie.

Czekał. Jednak jej wzrok mówił, że zaraz mu zwieje więc spróbował ją zachęcić do rozmowy.

- Pogoda nam dopisuje? Kolejny tydzień ciepła czyż to nie wspaniale? – ponieważ nadal milczała, zaczął z innej strony. – Na naszym wydziale wiele się dzieje jak pani zapewne zauważyła. Przewija się tu sporo przestępców, ale ręczę pani że żadna krzywda się tu nie stanie. Jest pani bezpieczna. – podniosła na niego wzrok i lekko uśmiechnęła. – Może zaproponuję kawy?

Kobieta skinęła głowa. Po chwili postawił przed nią gorącą, cudownie aromatyczną filiżankę kawy. Zrobiła łyk, odchrząknęła i zaczęła mówić.

- Nazywam się Barbara Petersom. To co chce powiedzieć sprawia mi ogromną trudność.

- Czy chce pani złożyć zeznanie, skargę czy może zaginięcie? – ułatwiał jej.

- Zaginięcie mojego męża Nicolasa. Wyjechał służbowo w środę wieczorem. Nie dał znaku życia, a dziś mamy piątek. Chciałabym złożyć zeznanie na temat złego traktowania poprzez męża mojej osoby i psychiczne znęcanie się nad córką. Długo z tym zwlekałam, ale ja już więcej tej katorgi nie wytrzymam. Te ciągłe sprawdzanie mnie dokąd chodzę, co robię, oskarżanie o zdradę. Mam dosyć tej męki. Przez niego córka źle się uczy. Jest zdolna plastycznie – uśmiechnęła się. – pięknie maluje obrazy. On ją ciągle strofuje, mówi że marnuje czas na te bohomazy. Tak się nie da żyć.

- Rozumiem panią. Proszę mi wierzyć, że pomogę. Znajdziemy pani męża i przesłuchamy. Wszystko się wyjaśni i dojdziemy do konsensusu sprawy.

Kobieta zdradzała zniecierpliwienie.

- To nie wszystko. – zawahała się. – poprzez nieustanne sprawdzanie mnie Nicolas jakiś czas temu założył podsłuch na telefonie w domu i przyniosłam je tu, czyli pewne nagrania. Sądzę, że mają one coś wspólnego ze sprawą zaginięcia tej czwórki z rodziny Maguro. Są tu też nagrane rozmowy z nie jakim Percy Toronto. Była mowa o przekrętach. Nicolas szantażował pana Toronto, że jak wyjawi ich tajemnicę to go zabije. Także kazał mu spalić wszystkie dokumenty związane z likwidacją rodziców Mirandy i Martina. Od tych informacji głowa mi pęka. Ciągle zadaję sobie pytanie jak ja mogłam żyć z tak podłym draniem. Jak mogłam nie zauważyć co on kombinuje. Nie mogę sobie tego darować.

Casper był zszokowany tym co powiedziała kobieta. Cieszył się zarówno, ponieważ właśnie przekazała mu istotne informacje. W końcu są o krok do przodu w sprawie rodziny Maguro.

- Mam do pani prośbę. Czy powtórzyła by pani to zeznanie na spokojnie? Przeszlibyśmy do Sali przesłuchań włączę dyktafon i przy mojej szefowej opowie pani wszystko od początku, bez pospiechu. Zgadza się pani?

- Tak, oczywiście. Córka jest w szkole więc mam czas do piętnastej. Możemy zaczynać.

- Wspaniale, a wiec chodźmy.

Oboje wstali równocześnie, ruszyli do sali przesłuchań.

Po drodze zawiadomi Karen, by do nich dołączyła. – postanowił.



Rozdział XXIII


Znakomity humor nie opuszczał barczystego bruneta przebranego za policjanta. Było późne popołudnie, przyszedł na nocną zmianę. Nie spodziewał się, że jego plan wypali. Nastawił się raczej na ucieczkę.

Dzięki swojej wcześniejszej pozycji w miejscu pracy nazbierał odpowiednich znajomości – nie koniecznie legalnych. Korzystając z kontaktów w odpowiednim czasie je wykorzystał.


Kilka dni wcześniej.


Uprzednie zadzwonił, by umówić się na wizytę zmiany osobowości i wyglądu. Teraz był pewien, że trafił do wykwalifikowanego specjalisty.

Greg. – jak się przedstawił. – Był fachowa szychą istniejącego na całym świecie półświatka przestępczego. Swoja specjalizacją pomógł nie jednemu przestępcy. W prawdzie był bardzo drogim interesem, ale jak widać opłaciło się. Greg miał do pomocy sztab asystentów, którzy sprawnie wykonywali jego polecenia. Od wielu lat prowadził fikcyjną firmę transportowo - przewozową, dzięki której mógł sprowadzać niezbędne mu materiały, czy też narzędzia pracy. Mimo iż usytuowany finansowo, wyglądał jak siedem nieszczęść. Niski, chudy okularnik, jednak jego dłonie tworzyły cuda. Widząc pierwszy raz tego chudzielca z miejsca stwierdził – Gdzie ja trafiłem, zaszła pomyłka. – Teraz miał stuprocentową pewność, że to geniusz.

Greg naszpikował mu pod skórę swojej roboty doping, masę sterydów. Takim sposobem jego sylwetka nabrała kształtów, mięśni – takich jakie miał za młodu. Twarz była nie do poznania. Stał się inną osobą.


Obecnie.


Mundur policyjny leżał na nim perfekcyjnie. Szedł dumnie wyprostowany. Nikt nie zwracał zbytnio na niego uwagi. – tacy pakerzy przewijali się tu co krok. I oto chodziło. Skręcił w prawo, zatrzymał się odruchowo. Mignęła mu przed oczyma znajoma twarz kobieca. Podszedł parę kroków bliżej. To Barbara - jego żona.

Suka jednak odważyła się złożyć skargę na mnie. Groziła nie raz policją.

Nie przejmował się tym, gdyż uważał jej groźby za śmieszne. Był pewien, że tego nie zrobi. Zawsze miał ją za słabą kobietę. Była jak pies – szczekał, ale jak tylko tupnął nogą kulił się, zwijał ogon i chował w kont. Mocno zaskoczył go jej widok na policji, ale cóż życie płata figle. Nawet osoba, która kochała w końcu zada cios. Spojrzała w jego stronę. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w niego jak o obrazek.

- Na szczęście mnie nie poznała. – szepnął do siebie zadowolony. Posłała mu lekko zalotny uśmiech, speszona odwróciła się do policjantów z którymi wcześniej rozmawiała.

Odetchnął z ulgą. Ponownie wypiął dumnie klatę. Zbiegł po schodach, w głębi korytarza słychać było nie wyraźne głosy. Tam znajdowały się cele z więźniami, jeden szczególnie jego interesował. Cela więźnia Toronto Percy była zamknięta, bez krat więc inni nie zobaczą co się wydarzy. Właśnie miał zacząć majstrować przy zamku w drzwiach, lecz cofnął się. Ochroniarz Percego wyjął klucze by podać przez okienko jedzenie. Był jego postury więc nie będzie większego problemu by jego zastąpić. Natychmiast zaatakował. Otoczył ręką szyję mężczyzny, odciągnął do tyłu do składziku ze szczotkami.

Młody człowiek szamotał się, używał różnych technik by tylko się uwolnić, odwrócić i przyłożyć mu, lecz on był silniejszy stanowczo szybszy. Bez większego trudu skręcił mu kark.

Nabieram wprawy. – ucieszył się.

Zaciągnął mężczyznę pod ścianę, zabrał plakietkę z imieniem i nazwiskiem przyczepił do munduru. Teraz nazywał się Frank Rivera.

Nocna zmiana ma swoje uroki. Po korytarzach prawie nikt się nie kręcił. Zauważył wyłaniającą się z zakrętu korytarza sprzątaczkę. Trochę było mu to nie na rękę wdrażać się w rozmowy, ale musiał wybrnąć z tej sytuacji i szybko się ulotnić.

Korzystając ze swojego nowego młodego oblicza postanowił troszkę poflirtować.

- Witam piękną panią. – uśmiechnął się, a ona się odwdzięczyła tym samym.

To dobry znak. Nic nie podejrzewa.

- Jak widzę kończy pani pracę?

- Tak. Właśnie kończy, ale pan zaczyna – spojrzała na fałszywą plakietkę widniejącą na jego piersi. – panie Rivera. Mam rację?

- W samej rzeczy. Może pomogę? Ten wózek ze środkami myjącymi jest dość ciężki.

Odstawię go jeśli pani pozwoli. Składzik mam po drodze.

Dziewczyna uradowała się, wcześniej skończy pracę.

- Jeśli to nie stanowi problemu, to jestem wdzięczna. Bardzo dziękuję. – podała mu dłoń dziękując, po czym pobiegła schodami na wyższe pietra.

Wstawił szybko wózek do składziku posuwając do środka wysuniętą nogę denata. Ponownie ruszył do celi. Otworzył kluczami drzwi. Percy Toronto siedział na pryczy nie co speszony nową osobą.

- Znowu zmiana? A tamten policjant?

- Musiał stawić się u Stwórcy w niebie. A ty, gdzie pójdziesz Percy? Do nieba czy do piekła?

Toronto wstał, zaczął dygotać. Znał ten głos, lecz przed nim stał ktoś zupełnie obcy.

- Kim jesteś? Czego chcesz?

- Czego chce? – spojrzał mu w oczy. – Zabić cię. Zdrada jest karalna. – szepnął.

Toronto szybko nabrał powietrza, jak i zaraz wypuścił.

- Kto kazał ci mnie zabić? Nicolas Petersom? To on, prawda?! – krzyknął w panice.

Ochroniarz milczał, lecz pewnie uśmiechał się. Raptownie chwycił Percego za szyje, zaczął dusić.

Mężczyzna oddychał coraz płycej, lecz przed ostatnim zaczerpnięciem powietrza usłyszał.

- To ja jestem Nicolas Petersom.




Rozdział XXIV



Sobotnie popołudniowe gorąco dawało się we znaki. Nie wiedzieli dokładnie, która jest obecnie godzina, ale Alan znał się na tym zbyt dobrze. Była około szesnastej jak nie dawno zdążył oznajmić Mirandzie. Dziewczynę denerwowała jego pyszałkowata mina. Wygląda jakby pozjadał wszystkie rozumy. Zawsze znał odpowiedź na jakąkolwiek pytanie, które zadałam. Trochę pokicał w służbach wojskowych i o! Pan Wszechwiedzący! Uch! Gdybym miała zdrową nogę, to nie jednego by zarwał kopniaczka.

Uśmiechnęła się cwanie do cudownie umięśnionych pleców.

Alan prowadził dziewczynę przez cmentarz. Zdawał sobie sprawę, że jest jej za pewne trudno się poruszać. Proponował jej pomoc, ale jej ten zacięty upór sprawił, że słyszy ciągłe narzekania i jęki bólu.

Cóż – chciałem pomóc – nie chciałaś?

To teraz się męcz. – zachichotał w duchu.

- Jesteś pewna, że nie chcesz pomocy? – zapytał nie odwracając się, bo znał odpowiedź.

- A odczep ty się. Zrobisz wszystko by się tylko przytulić. Nie ma mowy. – Daleko jeszcze?

- Mówisz dokładnie jak ten osioł z bajki Shrek. – roześmiał się w głos.

- Nie denerwuj mnie! – wrzasnęła - No daleko jest do tego miejsca co dążymy?

- Oj, już dobrze, dobrze. Nie będę cię drażnić wredoto.

Usłyszał syk złości. Uwielbiał się z nią droczyć, była wtedy taka słodka. Rude kędziorki wokół lica, oczy błyszczały głębokim złotem. – stwierdził w duchu. Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie na jachcie, gdy tak zabawnie wyglądała z glonem we włosach. Jego pies latał po brzegu, pewnie się wtedy do niego przytuliła – zawsze był przyjacielski – dlatego zielsko przylgnęło do jej bujnych loków.

A jak fajnie tupie nogą jak czegoś jej nie ułatwię. – debatował ze sobą. Naprawdę Miranda jest kobieta dla niego, bez dwóch zdań jego! – radośnie krzyknął w duchu.

Zauważył znajome drzewo, gdzie stała potężnie zbudowana krypta z nazwiskiem Maguro & Bohrn. Miranda podchodząc zachłannie patrzyła na budowlę. Po jej bokach stały posągi aniołów wielkości człowieka. Strzegły zawartość, ale czemu tu jest jej rodowe nazwisko? – toczyła walkę ze sobą.

- Alan, kiedy to znalazłeś ?

- Szukałem ciebie. Wiesz taka mała Hawajka…

- Kto? Hawajka? Nie rozumiem.

- A nic. – rzekł speszony. Bał się, że nazwie jego wariatem. – Szukając ciebie natknąłem się na ten grobowiec, ale nie zaglądałem tam jeszcze. Myślę, że jesteś odpowiednią osobą by poznać tajemnicę, która się tu kryje.

- Sądzę, że tam nic nie ma. Rodzice są pochowani w moim rodzinnym miasteczku.

- Być może. Tylko możemy tak gdybać, albo po prostu zaspokoimy swoją ciekawość i zaglądniemy do środka.

Miranda westchnęła zrezygnowana.

- Masz rację. Nie długo zastanie nas noc. Musimy się pospieszyć.

- Dokładnie. Mirando czytasz mi w myślach.

Posłała mu uśmiech. Alan pociągnął za kołatkę. Drzwi ustąpiły. Powoli, stanowczo ciągnął drzwi do siebie. Alan stanął naprzeciw Mirandy, popatrzyli sobie w oczy. Alan ujął jej dłoń. – nie protestowała. Weszli razem do grobowca. Byli pewni, że nic tam nie zobaczą, zastanie ich ciemność. Ku ich zaskoczeniu, gdy tylko przestąpili próg usłyszeli trzask. Potem słychać było, że coś mechanicznie napędzało jakąś machinę. Wtem zapaliły się wokół lampiony. Od razu w oczy rzuciły się cztery trumny, po dwie ustawione po bokach wnętrza. Na środku grobowca stał zbudowany z drewna ołtarzyk. Świeże kwiaty leżały u jego stóp. Z boku została wbudowana zapalniczka. Miranda wzięła świecę, zapaliła i odstawiła na miejsce. Wpatrywała się w ołtarz przez moment.

- Mirando ta trumna jest pusta. Na tablicy u stóp jest nazwisko i imię twojej babci.

Dziewczyna podeszła tam natychmiast. Faktycznie było jak mówił. Na tabliczce tkwił napis Sally Maguro. Podeszli do następnej trumny. Tu natomiast leżał jej dziadek Jaremy Maguro. Przejechała dłonią po dębowym blacie, okurzyła dłoń zaraz ją otrzepała z brudu.

- Podejrzewam, że zwłoki zostały kremowane. Tak niektóre rodziny sobie życzą. – rzekł Alan.

Miranda nie odpowiedziała. Podeszła do dwóch trumien po prawej stronie.

Widniały tam nazwiska jej rodziców. Miriam (Maguro) Bohrn i Henrego Bohrn.

W głowie Mirandy zaświtała pewna myśl.

- Alan, mam nie typową prośbę.

- Jaką? – zaciekawił się.

Alan łudził się, że poprosi jego by ją przytulił. Jednak się mylił.

- Otwórzmy te trumny.

- Słucham? Czy dobrze słyszałem?

- Tak. Otwórzmy. Muszę się dowiedzieć w końcu czy moi rodzice spoczywają tutaj, czy może na naszym cmentarzu.

- Faktycznie z tobą nie można się nudzić. Masz zwariowane pomysły.

Dziewczyna zrobiła niewinną minkę.

- Alan ja mówię poważnie. Ja muszę to wiedzieć.

Patrzył zdębiały na Mirandę. Jej prośba z lekka jego przeraziła, ale co mu tam. Zabawię się w Sherlocka Holmesa.

Po krótkim namyśle rzekł:

- Zgoda. Pomóż mi je otworzyć.

Po paru chwilach zmagania się z ciężarem otworzyli trumnę ojca Mirandy.

W środku znajdowała się na miękkim podłożu urna z Henrym. Obok niej leżał złoty zegarek na łańcuszku w starym stylu.

Miranda wzięła zegarek do ręki, ścisnęła na znak pamięci o ojcu i odłożyła na miejsce.

Alan podszedł dziwnie przypatrując się, coś jego zainteresowało. Zaglądnął do wnętrza trumny i zaczął odrywać jej dno.

- Alan na litość boską! Co ty wyprawiasz? Zostaw to! – zaczęła odpychać jego dłonie.

- Uspokój się. – rzekł cichszym tonem. – Tu jest drugie dno.

- Drugie dno? Co to znaczy?

- Czuję że tu jest coś ukryte.

Po chwili wyjął sporą kopertę włożoną w przezroczystą folię.



Rozdział XXV



Ostatnim razem, gdy rozmawiał z szefem poinformował, że jest parę godzin od zamierzonego celu, jednak dzielił ich dzień drogi. Od kilku dni nie mógł się z nim skontaktować. Sygnał był, ale nikt nie odbierał. Na szczęście część pieniędzy od niego ma na swoim koncie. Nawet jeśli nie dostanie pełnego wynagrodzenia bez względu na przebieg wydarzeń jest ustawiony na całe życie. Nie dalej jak wczoraj myślał by z tą „pracą” skończyć, marzył by zająć się ogrodnictwem. Zawsze jego pasjonowało to zajęcie. Ktoś inny mógłby powiedzieć, że jak na płatnego likwidatora ludzi, to zamiłowanie jest dość dziwne, zaskakujące. Nie przejąłby się tym co mówią inni. Postanowił, że to ostatnia sprawa, która musi dojść do skutku. Zlikwiduje cel, odzyska papiery odda zleceniodawcy i wyjedzie układać sobie Zycie. Od początku, z nową kartą.

- Bill! Bill! – krzyknął jeden z grupy. – Chodź tu zobacz. Tam stoi jakaś chata. Co robimy? Mielibyśmy gdzie przekimać.

- Zgadza się. Idźcie sprawdzić czy ktoś tam nie mieszka. Przeszukać teren.

Mężczyzna kiwnął głową wykonując rozkaz zebrał ekipę. Dwóch sprawdzało chatę, pozostali pobiegli przeszukać okolice.

Chata była niewielka, z masywnych beli. Z przodu wchodziło się po schodkach na taras. Dom był pusty. Znajdowały się w nim wszelkie niezbędne pomieszczenia i rzeczy. Nawet kuchnia zaopatrzona w meble sprzęty, lodówka pełna. Gołym okiem widać, że jedzenie nie było ruszane. Jakby nikt tu nie mieszkał, jednak ktoś uzupełniał zapasy, gdyż terminy na opakowaniach były aktualne. Nienaganna czystość.

No nieźle. Chyba trafiliśmy na chatkę bogaczy. – Uśmiechnął się Bill. – Domek miał cztery pokoje po dwa łóżka w każdym. – Myślę że się pomieścimy. – stwierdził.

Nagle przybiegł Kolos. Nazywali jego tak, ponieważ miał ze dwa metry wzrostu.

- Szefie! Zauważyliśmy cmentarz, zupełnie nie daleko. Jakiś kilometr od nas na wschód.

- No i co z tego, że tam jest cmentarz głupcze!?

- A to szefie, że zauważyliśmy przy krypcie z nazwiskiem Bohrn dwójkę turystów. Kobietę i mężczyznę i zdaje się że to oni są naszym celem.

B ill Delgo nie mógł uwierzyć w to co powiedział Kolos. Poszczęściło mu się.

- Świetnie. Czyli sprawa rozwikła się szybciej niż myślałem. Dobrze się spisaliście. Przyprowadźcie ich tutaj. Tylko uważajcie na nich, muszę wyciągnąć od nich parę informacji. Od tego zależy nasz zarobek.

Zauważył radio, włączył i kręcąc pokrętłem ustawił jakąś nieznaną stację skąd leciała muzyka.

- Tak jest szefie. Zrozumiano.

Prędko wybiegł z chaty. Zebrał ludzi. Bill patrzył z tarasu paląc papierosa jak znikają mu z oczu w zielonej poświacie.


***


Sygnał zaczął pikać. David od lat wiedział, że domek na wyspie był niezamieszkały, ale raz w miesiącu jeden ze służących zaopatrywał i dbał o jego czystość. W razie gdyby któryś z rodziny Maguro zamierzał tam popłynąć.

Z tego co mu wiadomo z wcześniejszej rozmowy z Martinem właśnie do tego domku płynęli jachtem z siostrą i Alanem.

Teraz wiedział, że ktoś tam jest. Już dawno Alan założył tam nadajnik. Kiedyś umówił się

z Davidem, że w razie problemów włączy to radio i on pospieszy mu na pomoc. Skompletował dane, wsiadł z Martinem i kompanią do helikoptera. Polecieli na wyspę.



Rozdział XXVI



Maszyna wylądowała na polanie cztery kilometry od chaty. Noc była cicha, gwiazdy rozświetlały nieco zachmurzone niebo. Musieli być ostrożni i w gotowości w razie spotkania nie przyjaciół.

David przeszkolił Martina jak posługiwać się bronią palną. Chłopak pojął wszystko w mig. Jak na człowieka który w krótkim czasie wiele przeszedł był niesamowicie aktywny, rzucał trafne spostrzeżenia, skoncentrowany na tym by jak najszybciej odnaleźć siostrę. Gotowy dla niej poświęcić nawet życie, ale Dawid miał jego pod swymi skrzydłami i nie pozwoli mu zrobić głupoty. Mimo wręczenia broni pozostali mieli za zadanie jego chronić.

Szybko, bezszelestnie wbiegli do dżungli. Dla detektywa jak i pozostałych teren był nie znany. Dzięki sygnałowi i współrzędnych, które dostał od Coopera pewien czas temu wiedział, że za parę godzin będą na miejscu. To dość nie bezpieczna misja, zwłaszcza gdy mieli żółtodzioba w grupie. Nie mógł jego zawieść. W gruncie rzeczy odnalezienie Mirandy i Alana było tylko kwestią czasu, którego nie mieli. Nie miał pojęcia czy ich życiu nic nie grozi. Jedynie co mu pozostało to intuicja, która podpowiadała mu, ze z każdym kilometrem są bliżej celu.


***


Alan usłyszał zbliżające się szybkie kroki na zewnątrz krypty. Przez chwilę przysłuchiwał się skąd intruzi nadchodzą. Miranda przeglądała dokumenty, które znaleźli w trumnie. Prędko wyrwał dziewczynie z rąk zapełnione kartki.

Podbiegł do ołtarzyka, szukał schowka. Uniósł ręcznie haftowany obrus w czerwone orchidee. Zauważył pod blatem wnękę, włożył tam papiery i przykrył na powrót.

Miranda zdezorientowana stała i patrzyła na Alana osłupiała. Zastanawiała się co on wyprawia. Podszedł do niej i spokojnym tonem głosu wyjaśnił co przeczuwa, co może za parę chwil się wydarzyć.

- Mirando mam do ciebie prośbę. – dziewczyna wsłuchiwała się uważnie. – Zaraz tutaj ktoś wejdzie. Nie wiem kto to. Nie mam pojęcia czy są uzbrojeni, ale jak wiesz pracowałem w służbach wojskowych. Tam nauczyłem się jak wyczuć zagrożenie, stałem się bardzo czujny na takie sytuacje. Jestem pewny, że za parę minut ktoś tu wkroczy. Postaraj zachować spokój, a zapewniam cię, wyjdziemy z tego cało.

Miranda przejęła się tą wiadomością. Widział w jej oczach przerażenie, ale także zaciętość i odwagę. Kilka dni była sama na wyspie i poradziła sobie. Wierzył, że teraz zdobędzie się na to samo wytrwałość. Mocno wierzył w jej determinację.

Długo nie czekali. Mniej więcej po trzech minutach do krypty wbiegło kilku mężczyzn uzbrojonych po zęby. Jeden bandzior o łysej głowie z tatuażem skorpiona na potylicy schwytał jego ukochaną. Nie uciekała, nie szarpała się. Przystosowała się do rad Alana. Dziękował za to Bogu, lecz w obecnej chwili nie było szans na wydostanie się z tej opresji.

Alan w swoim życiu nie raz zmagał się z tego typu sytuacjami. Z tym, że wtedy był sam w potrzasku, a tutaj także życie Mirandy było w zagrożeniu.

Z nienawiścią patrzył na człowieka, który przetrzymywał jego kobietę. Serce mu pękało, gdy na jej twarzy zaistniał smutek i strach.

Mężczyźni mówili po niemiecku. Wdzięczny swemu dowódcy, który w przeszłości wysyłał jego na misję do kilku

krajów. Dzięki temu dokładnie wiedział, gdzie ich prowadzą. Zbir z głęboką szramą na prawym policzku wymienił imię swojego szefa, był nim nie jaki Bill. Alan postanowił nie przegapić żadnego szczegółu, który się wokół nich wydarzy. Będzie rejestrował wszystko wzrokiem i nasłuchiwał o czym bandyci między sobą rozmawiają.




Rozdział XXVII



Poruszał się sam. Stąpał cicho niczym łowca tropiący swoją zwierzynę. Zwinność, spryt i spostrzegawczość sprawiały, że czół się pewny i bezpieczny. Nic nie mogło umknąć jego uwadze.

Parę godzin temu definitywnie zakończył swoją sprawę w mieście. Percy przed swym zgonem wyjawił mu, gdzie szukać wynajętego zabójcy i cennych dla niego dokumentów.

Głupek naiwny był wierząc w darowanie mu życia w zamian za informacje. Zdradził mnie więc musiał ponieść najwyższą karę.

Nie wiedział tylko jak ma się skontaktować z Billem. Postawił na cierpliwość i współrzędne miejsca, gdzie mógłby się aktualnie znajdować. Z mapy, którą trzymał w dłoniach oznaczony na czerwono punkcik wskazywał cmentarz. Jedyne cywilizowane schronienie na wyspie stanowiła chata rodziny Maguro. Dzieliło go dwie godziny marszu od celu podróży. Nie cierpiał dżungli. Zawsze powtarzał, że jest mieszczuchem pełną gębą, ale ważniejsze dla niego było jego życie. Musiał odnaleźć te cholerne dokumenty, bo przeklęty Percy pogrzebie jego wolność doszczętnie. I tak miał już na pieńku z policją.

Nie mógł pozwolić by wpadły w szpony sprawiedliwości. Wolał raczej by jego nie szukali całej Unii Europejskiej. Chciał jak najszybciej odzyskać należność i wyjechać z kraju, żyć błogo i dostatnie.

Przystanął, nie zorientował się że znajduje się na cmentarzu. Porzucił rozległe plany przyszłościowe. Oglądał dokładnie krypty z nazwiskami, aż natrafił na jedną, wyjątkową. Patrząc na kryptę z wyrzeźbionym nazwiskiem Maguro & Bohrn. Uśmiechnął się ukazując swoje nie naganne uzębienie. Słońce chyliło się ku zachodowi. Wskazówki zegara na ręku wskazywały dziewiętnastą. Musiał się pospieszyć.

Wszedł do krypty. Włączyło się światło. Mile zaskoczony zaczął natychmiast szukać dokumentów w kolejno ustawionych trumnach. Natknął się na trumnę Henrego. Z pozoru nic nie było widać. Drążącą w głowie ciekawością uchylił spód trumny, odkrył drugie dno. Widoczne było odznaczenie w kształcie prostokąta.

To w tym miejscu były ukryte.

Zorientował się, że dokumenty zabrano. Wściekły, że ktoś go ubiegł wybiegł z krypty.

Złość, która w nim rosła narzuciła tempo marszu. Minęło nie więcej jak pół godziny, z namiarów wynikało, że jest nie daleko domku. Dotarł na miejsce, skrył się, ponieważ wokół domku kilku oprychów stanowiło straż, napakowani z bronią…

Oszacował sytuację, postanowił wyjść im na spotkanie. Obawiał się nieco tego, że gdy się ukaże, to rozstrzelają jego jak myśliwi okazałego dzika zanim ruszy w stronę swego celu.

Kto nie ryzykuje, ten nic nie osiągnie więc…

Wyszedł ze swej kryjówki.

- Halo! – zawołał. Wojownicy natychmiastowo skierowali na niego broń. Dygał się nieco. – Spokojnie! Jestem przyjacielem. – spostrzegł, że są to ludzie niemieckiego pochodzenia więc zagadał w ich narodowym języku. – Spokojnie. – powtórzył. – Jestem Percy Toronto zleceniodawca waszego szefa nazywa się Bill Delgo. Chciałbym z nim pomówić.

Zbiry patrzyli na niego zaskoczeni jakby nie rozumieli co on powiedział. Nagle jeden podszedł do Nicolasa i rzekł:

- Proszę podążać za mną. Zaprowadzę pana.

Uradowany, wyszedł cało z opresji. Podążał w ciszy za „ochroną”, rozglądał się otoczeniu. Stróżki potu spływały z jego czoła, a przed nim większe wyzwanie. Musiał udowodnić Billowi, ze jest prawdziwym Percy Toronto.

Po pokonaniu około dwudziestu metrów szybkiego marszu, znaleźli się na ganku drewnianego domku. Dwóch goryli wpuścili Nicolasa do środka i zamknęli za nim drzwi. Na w Prost od wejścia znajdowała się kuchnia, w której wysoki, barczysty blondyn spokojnie zaparzał sobie kawę nie odwracając się usiadł tyłem do Nicolasa. Wrzucił dwie kostki cukru do filiżanki i delikatnie zataczał w niej kręgi łyżeczką. Odłożył ją obok na spodku i donośnym grubym głosem zasypał potokiem pytań.

- Skąd się pan tu wziął? Co do mnie pana sprowadza? Kim pan jest? Zechce pan usiąść na przeciwko mnie? Chciałbym widzieć rozmówcę.

Nicolas bez zastanowienia posłuchał i usiadł naprzeciw Billa. Nie bacząc na podstępy z jego strony dokładnie dobierał słowa by nie zrobić w topy.

- Nazywam się Percy Toronto. Wygląda na to, że jestem pana zleceniodawcą. – ujął wzrokiem zdziwioną minę Billa. Stał się pewniejszy. – Jestem zmęczony, ciężko było tu dotrzeć. Ciekawi mnie jak miewają się sprawy? – improwizował.

- Jedna chwileczkę. Pan jest moim szefem? Przez komórkę miał pan cieńszy głos. A mnie ciekawi fakt, że nie mogłem się dodzwonić. Nie odbierał pan telefonu. – mruknął ze złości. - Bardzo nie lubię, gdy ktoś nie odbiera moich połączeń. – dodał zirytowany.

Nicolasa przebiegł dreszcz niepewności. Jeżeli rozpoznają że kłamie zabiją mnie.

Nie. Spokojnie. Dam radę. Nie skapną się.

Dodawał sobie otuchy.

- Wie pan przez telefon głos inaczej brzmi, poza tym wtedy bolało mnie gardło, temu taki niski cienki ton. A jeśli chodzi o nie odbierane połączenia od pana, to tak właściwie zmieniłem numer, dla bezpieczeństwa. Poza tym chorowałem, żona zabrała mi komórkę, bym odpoczął od interesów. Rozumie mnie pan, takie są kobiety.

Roześmieli się oboje. Jego śmiech brzmiał naturalnie bez nuty strachu. Nicolas czół, że lody są przełamane.

- Ach, tak. – pokiwał wolno głową. – Kobiety potrafią zatruć życie. Chcą być w centrum uwagi temu izolują nas od pracy. A więc panie Toronto czy moglibyśmy przejść na mniej oficjalne zwroty?

- Tak oczywiście jestem Percy. – wyciągnął dłoń. – Ale dla przyjaciół Twardziel, niech reszta też tak się zwraca.

- Bill. – uścisnął dłoń. – Dobrze Twardziel. – zaśmiał się uprzejmie. – Przekaże. – po chwili spoważniał. – Mam dla ciebie dobrą i złą wiadomość. Zacznę od dobrej.

Humor Nicolasa od razu się poprawił.

- Złapaliśmy Mirandę i Alana. Zła to taka, że nie chcą nam powiedzieć gdzie są dokumenty. Ciągle twierdzą, że nic na ich temat nie wiedzą. Dobrze, że do nas dojechałeś, może twoje pomysły na tortury coś z nich wyciągną? – Bill uniósł brwi z zapytaniem.

To świetnie. Są tutaj oboje. - debatował w myślach. Ksywa Twardziel była dobrym pomysłem, na pewno jego nie rozpoznają, bo gdyby Alan dowiedział się że podszywa się pod Toronto, był pewny, że wydał by jego i miałby spore kłopoty. Nikt by mu nie pomógł. Jednak główka pracuje. – zaśmiał się w duchu.

Bill zaprowadził Nicolasa do wolnego pokoju, by ten się rozgościł.

- To ogarnij się, a jeden z moich ludzi przygotuje nam strawę. Myślę, że w piętnaście minut się uwiniesz?

Odpowiedział prawie natychmiast.

- Tak, jasne. Dzięki.

- W takim razie do potem. Po kolacji zaprowadzę cię do Alana. Teraz obmyślaj jak wyciągnąć z niego informacje. Pokaże ci niezbędne do tego narzędzia.

Nicolas kiwnął głową. Bill zaśmiał się jakby torturowanie miał w genach, bawiły jego takie mroczne sytuacje. Zamknął drzwi.

Nareszcie czas dla siebie.

Odetchnął z ulgą, szybko poszukał wygodnych ubrań i poszedł się odświeżyć. Miał swój cel, zastanawiał się, gdzie wpakowali Mirandę. Zamierzał ją odwiedzić…






























  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×