Przejdź do komentarzyAmerykan, cz.2
Tekst 59 z 108 ze zbioru: Pozostało w pamięci
Autor
Gatunekbiografia / pamiętnik
Formaproza
Data dodania2021-03-10
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń703

cd.

Siedliśmy na ławkach wraz ze starymi bywalcami. Oczekiwanie na pracę nie przeciągnęło się w czasie, chociaż, aby nie siedzieć w milczeniu jak kwoki w nocy na grzędzie, zdążyłem opowiedzieć im kilka dość frywolnych dykteryjek. Porechotali, poklepali mnie i Kazika po plecach. Pierwsze lody zostały przełamane, zwłaszcza że ponownie puściłem w obieg atuty.


Otworzyły się drzwi kantorka. – Jest robota. Dla wszystkich. – Kiwnął głową w moim i Kazika kierunku. Dokończył: – Węgiel ze zwykłych wagonów w Mełnie. Wsiadajcie do Żuka.


Pojechaliśmy całą siódemką. Na miejscu czekały dwa wagony. Po przebraniu w robocze ciuchy dostaliśmy duże szufle i zaczęła się robota. Nie było źle, wraz z Kazikiem nadążaliśmy w wyrzucaniu węgla za pozostałymi. Ukradkiem przyglądałem się im; w duchu musiałem przyznać, że postura nie świadczy o sile czy wytrzymałości człowieka. Oprócz jednego byli niezbyt wysocy i nie mieli postury ciężarowca. Przeciwnie, wyglądali na takich, których można przewrócić jednym palcem. Szuflowali jednak szybko i sprawnie; nawet po godzinie, kiedy odczuwałem już lekkie zmęczenie, po nich nie było widać żadnych oznak przemęczenia. „Noo, bym się pomylił, gdybym ich nie widział teraz przy robocie” – pomyślałem z uznaniem w duchu. Byli wprawieni; podpatrywałem ich technikę pracy i starałem się tak samo nosić węgiel do drzwi wagonu a następnie wyrzucać poza torowisko. „Siła to nie wszystko, praktyka się liczy”. Przydało się, nie odczuwałem bólu mięśni.


Po kilku godzinach opróżniliśmy oba wagony. Czułem lekkie zmęczenie, ale nie było źle. Najprzyjemniejszy moment nastąpił w chwilę później – do rączki wpadło kilka banknotów. Niedużo, ale nie narzekałem. To była żywa gotówka! Dodatkowa, który przyda się w domu, bez czekania na koniec miesiąca. „Pieniądz nie cuchnie” jak kiedyś rzekł cezar Wespazjan. Zwłaszcza uczciwie zarobiony.

* * *

Wraz z Kazikiem zaczęliśmy chodzić dwa-trzy razy w tygodniu po pracy do STW. Czasem była robota, czasem, po godzinie daremnego oczekiwania, wracaliśmy do domu. Zdarzało się, że brakowało jej dla kilku oczekujących, w tym dla nas dwóch. Nie narzekałem, gdyż i tak wpływał miesięcznie dodatkowy zastrzyk gotówki. Starzy bywalcy, zwani „fachurami”, okazali się prostymi ale porządnymi ludźmi. Po krótkim czasie zaakceptowali nas, byliśmy „już swoi”, mimo że w gronie kilkunastu ludzi byliśmy jedynymi, którzy pracowali również na etacie.


Tak, jak już domyślałem się w pierwszym dniu, wszyscy oni woleli brać tylko dorywczą robotę i otrzymywać od razu pieniążki do ręki. Przychodzili różnie, kiedy im się chciało. To chcenie było w większości nieodłącznie związane z potrzebą zaspokojenia pragnienia. Kiedy ich suszyło, zjawiali się, aby zarobić kilka złotych na zakup płynów. Nie byli wybredni, podstawowymi napojami były litrowe butelki płynów winopodobnych, zwanych jot dwadzieścia trzy lub kloss, siarówa albo patykiem pisane. Nie nazwa miała znaczenie, tylko dostępność, taniość i procenty; z naciskiem na to ostatnie. Płynne procenty, a nie te za kapitał złożony w banku; nie dawali zarobić nawet socjalistycznym bankierom, nie wspominając o burżuazyjnych. Zresztą tych drugich w Polsce nie można było wtedy znaleźć, nawet szukając ze świecą. Ich dewizą było „trzeba wypić, co by się krew nie zwarzyła”. Po to żyli, to był ich sens istnienia.


Poza tym naprawdę byli w miarę w porządku. Przynajmniej nie kradli, a zarabiali uczciwie ciężką, fizyczną pracą. Nie przemycali też alkoholu do roboty i przychodzili trzeźwi. Jedynym ich zmartwieniem był czas końca rozładunku. Jeżeli zdążyliśmy wrócić przed zamknięciem niedaleko położonego od STW sklepu monopolowego, byli radośni jak skowronek w słoneczny poranek. Gorzej, kiedy praca się przeciągnęła. Niektórzy wtedy wracali markotni do domów, odstawiając uzupełnienie płynów „niezbędnie potrzebnych do życia” na nadchodzący poranek; inni, ci bardziej spragnieni, znali mety, gdzie babcie pracowały dwadzieścia cztery godziny na dobę. „Spragnionego napoić” – to miłosierne hasło miało w ich przypadku trochę inne znaczenie.

***

cdn.

  Spis treści zbioru
Komentarze (7)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
No i co dalej?
avatar
Też chwytałem się doraźnych prac, ale tylko w czasach uczniowskich podczas wakacji. Pierwsza taka praca to była u księdza proboszcza, który hodował pieczarki. Był to chyba rok 1964. Też płacił od ręki i to całkiem przyzwoicie, bo po 10 złotych za godzinę. A jeżeli był upał, to gasił nasze pragnienie piwem. Pracowałem też przy rozbudowie Ursusa w zastępstwie za brata, który miał pilne prace w gospodarstwie rolnym, ale za te prace nikt mi nie płacił.
To tak na marginesie. Spodziewałem się takiego obrotu sprawy.
Nazwę samochodu Żuk należy pisać małą literą, chyba że napiszesz samochód marki Żuk. Brakuje przecinków przed: a następnie, jak kiedyś rzekł, ale porządnymi.
avatar
Praca cię nie shańbi,
Kiedy w gardle suszy.
Non olet pecunia -
Czas do pracy ruszyć.
avatar
Imanie się każdej dodatkowej roboty za PRL-u było warunkiem przeżycia.

Ja w każde wakacje pracowałam jak nie na koloniach, to u tzw. badylarzy na plantacjach truskawek
avatar
Marianie, jeszcze też nie wiem "co dalej". Się napisze, będzie wiadomo ;)
avatar
Janko, i niech ktoś powie że księżulko nie jest dobrodziejem... ;)

PS. Dzięki za poprawki do tekstu.
avatar
Emilio i dzisiaj młodzi często chwytają się dodatkowych prac, zwłaszcza po założeniu rodziny.

W dzieciństwie zbieraliśmy (z bratem) kwiat lipy i suszyliśmy. Potem do Herbapolu (chociaż marnie płacili, a praca żmudna).
© 2010-2016 by Creative Media
×