Przejdź do komentarzyM. Sałtykow-Ssiedrin - Ród Gołowliowych, rozdz. IV - Siostrzeniczka
Tekst 163 z 253 ze zbioru: Tłumaczenia na nasze
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2019-05-15
Poprawność językowa
Poziom literacki
Wyświetleń1338

ROZDZIAŁ  IV  - SIOSTRZENICZKA


Krwiopijca jednak mimo wszystko pieniędzy Pietieńce nie dał, chociaż jako przykładny ojciec w chwili odjazdu polecił położyć mu w sanie i kurkę, i cielęcinkę, i pierożek. Po czym, nie bacząc na ziąb i zawieję, osobiście wyszedł na ganek syna odprowadzać, dowiedzieć się, czy mu wygodnie i czy dobrze opatulił nogi, a powróciwszy do domu, długo czynił znaki krzyża w oknie jadalni, śląc ostatniemu dziecku zaoczne życzenia szczęśliwej drogi na jego odjezdnem. Słowem, cały rytuał został spełniony jak należy, według wszelkich prawideł rodzinnego życia.


- Ach, Piet`ka, Piet`ka! - mówił przy tym. - Niedobry synu! zły! cóżeś ty najlepszego zmajstrował... ach-ach-ach! I cóż by było, zda się, milszego, jak żyć po cichutku, pomalutku, spokojniutko i ładniutko, z tatką i babcią-staruszką - ale nie! Ach, bożeż ty mój! Nie! my mamy co innego w głowie! swoim rozumem mądrzej! No, i masz teraz ten cały swój rozum! Ach, jakie wyszło nieszczęście!


Przy tym jednak ani jeden muskuł nie drgnął  na jego drewnianym obliczu, ani jedna nuta w jego głosie nie zadźwięczała czymś, co choć trochę przypominałoby wołanie za synem, który zbłądził. Zresztą nikt też jego słów nie słyszał, bo w jadalni została jedynie Arina Pietrowna, która pod wpływem dopiero co przeżytego wstrząsu jakoś tak za jednym zamachem oklapła, straciła wszelką swoją żywotność i siedziała przy samowarze z otwartymi ustami, nic nie słysząc i bezmyślnie patrząc gdzieś przed siebie.


I życie popłynęło jak dawniej, wypełnione niepotrzebną codzienną krzątaniną i nieskończonym pustosłowiem...


Wbrew oczekiwaniom Porfiry Władimirycz matczyne przekleństwo zniósł nawet dosyć mężnie i ani na jotę nie odstąpił od swojej decyzji, która, rzec można, od zawsze była w pogotowiu na jego języku. Zbladł nieco, co prawda, i rzucił się z krzykiem do matki:


- Mamuniu! duszko! bóg z wami! uspokójcież się, gołąbeczko! Bóg miłościw! wszystko będzie dobrze!


Lecz słowa te były raczej wyrazem zatrwożenia o matkę bardziej, niźli o siebie samego. Wyczyn Ariny Pietrowny tak był zaskakujący, iż Judaszek nawet nie myślał przestrach udawać. Jeszcze wczoraj mamunia była dla niego tak łaskawa, żartowała, grała w durnia z Jewpraksiejuszką - widocznie pewnie tylko na chwilkę coś się jej ubzdurało, i niczego rozmyślnego, *zamierzonego* tam nie było. Tak naprawdę klątwy jej bał się okropnie, jednak wyobrażał to sobie całkiem inaczej. W jego nie nawykłym do żadnego wysiłku umyśle powstał na użytek tej sceny cały spektakl: dookoła święte ikony, zapalone świece, pośrodku cerkwi stoi straszna mamunia z poczerniałą twarzą... i przeklina! Potem błyskawica, świece gasną, zasłona rozdziera się przed nimi, mrok pokrywa ziemię, a w górze, pośród chmur widnieje zagniewane oblicze boga, oświetlane piorunami. Skoro jednak nic takiego nie nastąpiło, to znaczy, że babunia po prostu wygłupiła się, coś się jej zwidziało - i tyle. Nawet żadnego powodu nie miała, by *rzeczywiście* rzucać klątwę, bo ostatnio między nimi nie było żadnych spięć. Od czasu, kiedy przekazał mamuni swoje wątpliwości co do jej własnego powozu (w głębi duszy zgadzał się, że *wtedy* zawinił i w pełni zasługiwał na jej gniew), od tamtej pory wiele wody już upłynęło; Arina Pietrowna złożyła broń, a Porfiry Władimirycz o tym tylko przemyśliwał, jak by tu dobrego przyjaciela mamunię ugłaskać.


*Źle z nią, ach, jak źle! czasami nawet zaczyna się zapominać! - pocieszał teraz siebie. - Zasiądzie, gołąbeczka, w durnia pograć - patrzysz, a ta już drzemie!*


Gwoli sprawiedliwości dodać tu trzeba, że zgrzybiałość matki nawet go jakoś trwożyła. Nie przygotował się jeszcze na tę stratę, niczego jak dotąd nie przemyślał, nie zdołał zrobić żadnych obliczeń: ile miała kapitału przy wyjeździe z sierotkami do Pogoriełki, ile ten kapitał mógł przynosić rocznego dochodu, ile z tego mogła wydać, a ile odłożyć. Słowem, nie przerobił jeszcze tej całej masy szczególików, bez czego zawsze czuł się jak przyłapany znienacka.


*Staruszka krzepka! - czasami roił. - Nie przeje tego *wszystkiego* - gdzie tam! Jak nas z Pawłem dzieliła, piękną sumkę miała! Chyba że coś przekazała sierotkom - ale nie, i sierotkom zbyt wiele nie da! Ma babka pieniążki, ma!*


Póki co jednak rojenia te nie były systematyczne i szybko ulatniały, nie zatrzymując się w jego głowie. Fury jego własnych codziennych bzdur i bez tego nazbyt już były spore, żeby je powiększać dodatkowo jeszcze i tymi z Pogoriełki, które przecież na razie mogły spokojnie sobie poczekać. Porfiry Władimirycz wciąż rzecz tę odkładał i odkładał - i dopiero po scenie klątwy połapał się, że najwyższy czas zaczynać.


Katastrofa nastąpiła zresztą szybciej, niż przypuszczał. Następnego dnia po odjeździe Pietieńki matka wyjechała do siebie i już więcej do Gołowliowa nie wróciła. Miesiąc prawie spędziła w całkowitym osamotnieniu, nie wychodząc z pokoju i nadzwyczaj rzadko pozwalając sobie na jakieś słówko nawet ze służbą. Wstawszy rano, z nawyku zasiadała za biurkiem, z przyzwyczajenia zaczynała rozkładać karty, lecz nigdy niczego nie kończyła i jakby zastygała z wpatrzonym w okno wzrokiem. Co takiego myślała, a nawet czy w ogóle o czymś myślała  - nie odgadłby tego nawet wnikliwy znawca najskrytszych drgnień serca. Zdawało się, że coś chciała sobie przypomnieć, choćby i to, jakim cudem znalazła się w tych czterech ścianach, i - nie potrafiła. Strwożona jej milczeniem stara Afimiuszka zaglądała do jej pokoju, poprawiała na fotelu poduszki, którymi obłożono panią, próbowała o coś ją zagadnąć, ale otrzymywała jedynie krótkie zniecierpliwione odpowiedzi. W trakcie owego miesiąca ze dwa razy przyjeżdżał do Pogoriełki Pijawka, zapraszał mamunię do siebie, próbował rozpalić jej wyobraźnię opowieściami o rydzykach, karaskach i innych gołowliowskich pokusach, lecz ta na wszelkie jego propozycje tylko zagadkowo się uśmiechała.

  Spis treści zbioru
Komentarze (2)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
avatar
Ludzkie się jednak nie zmieniają... W swoich charakterkach jak trwali, tak przez wieki trwają. Dziękuję za kolejne tłumaczenie.
avatar
Tak - niestety, niestety - emocjonalnie siedzimy nadal w niemowlęcej kołysce. Dlatego to tak nas osobiście dotyka i boli!

W tej sferze życia duchowego wciąż na nowo i na nowo wkołomacieju - w sztafecie tylu pokoleń! - niczego NOWEGO się od siebie nie uczymy :( Porządnie wyedukowani, ultranowocześni, technicznie zaawansowani, piśmienni i elokwentni - uczuciowo tkwimy na poziomie jaskiń
© 2010-2016 by Creative Media
×