Przejdź do komentarzyRozdział 12. Homer, Milton - i Panikowskij
Autor
Gatunekobyczajowe
Formaproza
Data dodania2021-11-05
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń491

Dwaj synowie lejtenanta Szmidta siedzieli na zielonej ławeczce w miejskim parku, co i rusz spoglądając  na podjazd przed wejściem do *HERKULESA*. W trakcie swojej sprzeczki nie zauważali nawet, że powiew wiatru, odchylając nieco potężny słup fontanny, rosi na nich drobnym kapuśniaczkiem wody. Kolejno potrząsali przecząco głowami, bezmyślnie patrzyli w czyste niebo i wciąż się kłócili.


Panikowskij, który z racji upału zamienił swoją kurtkę strażaka sikawkowego na cienką kretonową koszulkę z kołnierzykiem, okropnie zadzierał nosa. Rozpierała go duma z powodu nałożonego nań zadania.


- To ma być tylko kradzież. - mówił.

- Nie, wyłącznie sama grabież. - sprzeciwiał się mu Bałaganow, który również szczycił się okazanym mu zaufaniem komandora.

- Pan jesteś żałosny, biedny drobny żuczku, - ze wstrętem patrząc na współrozmówcę, obwieścił Panikowskij.

- A pan jesteś kaleka! Teraz rządzę tutaj ja!

- Pan tu rządzisz?

- Tak, dowództwo powierzono mnie.

- Panu?

- Tak, mnie.

- Tobie?

- A komu? Chyba nie tobie, dziadku!


I gorący ich dialog przeszedł w fazę, nie mającą nic wspólnego z instrukcją, jaką otrzymali od swego szefa. Dwaj złodziejaszkowie tak się rozgorączkowali, że aż zaczęli rozdawać sobie wzajem kuksańce, i jeden przez drugiego przekrzykiwali: *A ty kto, łajzo jakaś wredna? Łobuzie, chamie jeden?!* Podobna scena zwykle kończy się generalną draką, w której przeciwnicy ciskają czapką o ziemię, wzywają przechodniów, by byli świadkami, i rozmazują na swych szczeciniastych mordasach dziecięce łzy.


Do draki, na szczęście, jednak nie doszło. W chwili, kiedy nastał najbardziej sprzyjający moment, by dać w pysk koledze, Panikowskij raptem schował ręce i zgodził się uznać Bałaganowa za swego głównodowodzącego.


Być może przypomniał sobie, że przecież sam też był często bity przez różnych ludzi - i to nieraz przez całą ich watahę - i że za każdym razem bardzo wówczas go to bolało. Przejąwszy całą władzę, Bałaganow natychmiast udobruchał się.


- Ale czemu gościa nie ograbić? - powiedział pojednawczo. - Czy to takie trudne? Koriejko wieczorem idzie sobie ulicą, jest ciemno. Ja podejdę z lewej strony, pan zaś z prawej. Popchnę go w lewy bok, a pan w prawy, a ten dureń zatrzyma się i do mnie wrzaśnie: *Ty chuliganie!* *Że kto chuligan? Ja?* - się go wtedy grzecznie zapytam. Pan też go spytasz, kto jest chuliganem, i zaczniesz pchać na niego z prawej strony. Ja go później zaraz lu! w mord... Nie! Prawda: bić nie wolno!

- Otóż to, że nie możemy bić, - z prawdziwym żalem westchnął Panikowskij. - Bender zakazał.

- Sam wiem o tym... Tak w ogóle to łapię faceta za łapy i go tak z tyłu trzymam, a pan mu przetrząsasz wszystkie jego kieszenie. On wówczas jak zawsze w takich razach wrzeszczy: *Milicja!*, a wtedy ja go pięścią... A, do diabła! Nie wolno bić! Tak ogólnie to zaraz potem stamtąd spadamy. I co? Jak się wam plan ten podoba?


Panikowskij jednak uchylił się od odpowiedzi wprost. Wziął z rąk kolegi rzeźbioną sanatoryjną trzcinkę z procą zamiast główki i, zaznaczywszy nią prostą linię na piasku, rzekł:


- Pan tylko spojrzy. Po pierwsze, musimy czekać do wieczora. Po drugie...


I tutaj od prawego końca tej prostej u góry wyrysował falistą drugą kreskę.


- Po drugie, Koriejko dziś wieczorem może nawet wcale nie wyjść z domu. A nawet jeśli wyjdzie, to...




1931

  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×