Przejdź do komentarzyPotępieni
Tekst 1 z 5 ze zbioru: W szponach śmierci
Autor
Gatunekhorror / thriller
Formaproza
Data dodania2024-03-06
Poprawność językowa
- brak ocen -
Poziom literacki
- brak ocen -
Wyświetleń105

Mgła ścieliła się gęsto wokół obskurnego, szarego budynku, który wyglądał na zamieszkały. Czy na pewno? Brak jakiegokolwiek ruchu oraz dźwięku wskazywał na to, że coś w tych murach obumarło. Jaśniał, jakby ostatni jego mieszkańcy opuścili pomieszczenia w ogromnym pośpiechu, zapominając pogasić świateł. Blask lamp gubił odbicie tuż nad powierzchnią i rozpraszał skąpy poblask migoczący z oddali. Na odrapanej ławce, w wiekowym parku, siedział mężczyzna w czarnym dresie i wlewał do gardła kolejne hausty wódki. Nie wykrzywiał ust, kiedy trunek spływał przełykiem i palił podrażnione procentami ścianki. Ręce kurczowo zaciśnięte na szkle ociekały krwią, a sine przebarwienia na dłoniach ciemniały z sekundy na sekundę.

Wzniósł twarz spod obszernego kaptura i spojrzał przed siebie nieobecnym, diabolicznym wzrokiem. Zacisnął mocno szczękę i zazgrzytał zębami. Poodbijana, przekrwiona twarz, bez emocji, przybrała odcień czerwieni. Rozcięta warga zadrżała, a butelka pękła pod naporem zaciśniętych na niej palców. Brzęk tłuczonego szkła pofrunął pomiędzy oparami i znalazł swój kres tam, gdzie nie sięga wzrok.

– Ostatni potępiony i miejmy nadzieję, wracam do domu – burknął, wyszarpnął kawałek szkła, który tkwił w wewnętrznej części dłoni i wstał.

Powiało chłodem. Mgła wokół przygarbionego mężczyzny opadła leniwie na chodnik, falując wokół jego stóp. Otaczała go czystka, niezakłócony przepływ tlenu i drobinek pyłu, które wciągał łapczywie nozdrzami.

Uniósł kąciki ust, przeciągnął porozrywanym rękawem po nosie i ruszył ślimaczym tempem w kierunku ostatniego promyka nadziei, którego zostawił pomiędzy cegłami, tapetami i tynkiem.

Wsadził pokiereszowaną dłoń do kieszeni spodni i wyjął paczkę papierosów. Drżącymi palcami wysunął fajkę, wbił w nią długie paznokcie i wsadził do ust. Pstryknął palcami – jasność. Ogień tańczył na opuszku i rozżarzał używkę na samym jej koniuszku. Mężczyzna wciągnął do płuc gęsty dym i mruknął zadowolony faktem, że to być może ostatnie chwile, kiedy karmi organy smogiem i wszystkimi boleściami tej zapomnianej przez większość ludzi dziuplą zła.

– Mam rozbłysnąć czerwienią? – usłyszał tuż nad głową.

– Nie teraz, maleńka – syknął pomiędzy zaciągnięciami. – Mało ci tego, co widnieje tam. – Wskazał ręką na naroża budynku.

Rozedrgane, czarne cienie wpełzały w zagłębienia pomiędzy cegłami i wyszarpywały wrzeszczące wniebogłosy dusze. Potępieni zapierali się nogami i rękami o pokruszone tynki, wyli z bólu i ubolewali nad własną głupotą. Cienie przybierały przeróżne formy, ściskały cierpiące dusze, chwytały w mocarne grabie i na chama wyrywały z ceglanej przeszkody. Waliły opornych po ciele z ogromną siłą, wykręcały kończyny, ściskały grdyki, ukracając wyjącym z rozpaczy zdobyczom nadzieję na drogę powrotną.

Odgłosy udręki były tak głośne, że zakapturzonemu, zafascynowanemu jękami sprawiedliwości mężczyźnie wypadł papieros z wrażenia. Ryknął śmiechem i odpalił kolejnego. Oczy mu błyszczały i nie ukrywał zadowolenia ze spektaklu, którego był jedynym widzem. Melodia rozbrzmiewająca wokół była lekarstwem dla jego uszu. Ciągnięte na siłę uciemiężone poświaty, miały przerażenie w oczach. Usta rozciągnięte na pół twarzy błagały o łaskę, a odruch obronny, wzbraniający się przed zabraniem, nawet najbardziej zawziętym, nie pomógł przed tym, co nieuniknione.

– Otwórzcie wrota! – zagrzmiał mężczyzna z ironią w głosie. – Zapłata już na was czeka!

„Nie, błagam, przepraszam, nie chciałem, wybacz” – nie ustawało, niesione delikatnymi podmuchami wiatru. Rozpaczliwe nawoływania i prośby o łaskę, dodawały mężczyźnie niewidzialnych skrzydeł. Zrywał boki ze śmiechu, lustrował fruwające nad głową dusze i chełpił się ich upadkiem.

– Ci, których krzywdziliście, zapewne krzyczeli to samo! – wydobył z siebie na całe gardło. – Usłuchaliście ich próśb?!

Cisza.

– Nie, bo inaczej by was tutaj nie było, pośród tych prętów, krat, drutów i kłódek – prześmiewczy śmiech nie opuszczał gardła mężczyzny.

Wypluł niedopałek i nasłuchiwał, jak wiercące mu w uszach dziury wrzaski nikną. Każda potępiona dusza ze łzami w oczach i zachrypniętym od wrzasków, cichym popiskiwaniem, znikała pod drewnianą stertą belek. Droga do piekła nie była wysłana poduszkami, lecz zadrami, które kaleczyły wleczone w głąb ziemi roztrzęsione duchy.

– Zmień ubarwienie, bo wiem, jak tego pragniesz – oświadczył i sięgnął po kolejną fajkę. – Spalę i wracam do roboty.

Biała jak mleko mgła zgęstniała. Mężczyzna z ledwością trafiał filtrem do ust. Pstryknął palcami – opary wokół jego osoby opadły.

– Od razu lepiej. – Wziął buch i zawiesił wzrok na tym, co dookoła.

Obłoki pary spływały krwią zabranych. Chodnik chłonął kałuże czerwonej cieczy jak gąbka wodę. Mężczyzna wyciągnął rękę przed siebie i zagłębił w czerwonej mazi. Delikatnie pieściła jego zmysły, oblepiając skórę jeszcze ciepłą i parującą substancją. Morze krwi otaczało go zewsząd. Gęste powietrze przesiąknięte śmiercią głaskało go błogo po sercu. Motylki tańczyły kankana w brzuchu, gilgając rozluźnione mięśnie. Oczy chłonęły widok intensywnie, jakby to, co widział, było najlepszym lekarstwem, jakie wymyślono na tym podłym i zepsutym świecie.

Wyrzucił kiep, przydeptał ciężkim butem i niczym taran, wkroczył do budynku, szczerząc zęby w szerokim uśmiechu. Cienie plątały się wokół niego i oddzielały przerażone dusze od zmasakrowanych, tonących we własnej krwi ciał. Mocne chwyty w okolicę szyi skutecznie uciszały rozhisteryzowane wrzaski. Mężczyzna obmiótł widok wokół siebie i zaczął przeć naprzód, jakby poza nim i ścianami, nie było tutaj nic.

Okaleczone ciała więźniów przekopywał na boki, deptał po głowach, miażdżąc kości i mózgi. Bryzgały pod naporem i lądowały na ścianach, spływając galaretowatymi płatami na cement. Za jego plecami widniało pobojowisko z ludzkich szczątków.

– Wyżerka! – zagrzmiał ile sił w płucach. – Chodźcie do mnie! – Wyrzucił ręce do góry i wyszczerzył ostre zębiska.

Kamienna posadzka popękała na całej długości. Gęste kłęby gorącej pary przysłoniły widoczność, ale nie na tyle, aby nie zauważyć, jak ze szczelin wyskakują warczące, ociekające śliną, czarne, włochate demony. Ostre zęby wypełniały zmarszczone paszcze i zgrzytały złowrogo. Stwory charczały, wyły i nie wiadomo kiedy dopadły do tego, co miały przed nosem.

Mężczyzna szedł wolno i obserwował jatkę. Bestie wyrywały płaty mięcha z ciał, miażdżyły mocnymi szczekami i połykały w całości. Ostre pazury wbijały w ciepłe jeszcze zwłoki, grzebiąc w ich wnętrzu w poszukiwaniu najsmaczniejszych kąsków. Warczały jeden na drugiego, kaleczyły same siebie, zazdrosne o najmniejszy skrawek darmowego posiłku.

Szczekały zęby, pękały kości, tryskała krew, a stwory ucztowały i oblizywały mordy z nadmiaru brudu.

– Do ostatniej kostki! – prychnął i odpalił papierosa.

Mężczyzna przeszedł przez rozgardiasz i wzniósł głowę do góry – wąchał. Czuł zapach strachu, potu i tego, co nakręcało go najbardziej – spóźnionej skruchy. Podszedł do wiszącego na suficie chłopaka, który wodził rozbieganym wzrokiem wokół. Był blady i zaciskał mocno pięści z obawy o życie. Na własne oczy widział, co ten, który stał teraz pod nim, potrafi.

– Wypuść mnie – wydukał przez ściśnięte gardło. – Zrozumiałem swój błąd i będę prosił o wybaczenie na kolanach albo padnę krzyżem, jeśli zajdzie taka potrzeba – głos mu drżał.

Mężczyzna spojrzał na niego spode łba, pstryknął palcami i opuścił drżącego z emocji chłopaka na ziemię.

– Masz minutę – burknął i wszedł w pierwsze drzwi. – Idealnie posprzątane – dodał, nie odnajdując w pomieszczeniu ani jednej kropelki krwi.

Chłopak ruszył z kopyta, czując na szyi oddech oprawcy, chociaż nikt go nie gonił. Dotarł do sali telewizyjnej i wszedł pod stół – innego schronienia tutaj nie było, a dalsza ucieczka nie miała sensu; dzieliły go sekundy od spotkania z potworem.

– Widzę cię – syknął. – Kuku. – Mężczyzna wyrósł jak spod ziemi przed skulonym w kłębek chłopakiem. Przejechał po jego drżącym ramieniu, zabierając ze sobą kawałek ciała. Zlękniony chłopak zawył z bólu. Wstał i biegł po omacku, aby jak najdalej od oprawcy.

Poszarpane mięsiwo w męskiej, zaciśniętej dłoni jeszcze drgało. Zanurzył zęby w przekąsce i wyssał krew. Wyrzucił ochłapy i uskoczył jak pantera wprost na pędzącego chłopaka. Upadł i uderzył głową w twardy cement.

– Dokąd się tak spieszysz? – Zatopił zęby w ramieniu i odgryzł mięśnie aż do kości.

Chłopak ryknął, zaczął połykać łzy i osłaniać ciało przed żądnym sprawiedliwości agresorem.

– Ilu ich było? – Wbił ostre pazury w udo chłopaka i zgniótł żyły, zatrzymując krążenie.

– Przestań! – krzyknął chłopak. – Zostaw! To boli! – Krople wielkie jak grochy omijały wykrzywioną cierpieniem twarz i kapały na pasiasty podkoszulek. – Przepraszam! Daruj mi życie!

– Zła odpowiedź – zadrwił mężczyzna i mocnym szarpnięciem wyrwał lewą nogę ze stawu i rzucił nią o ścianę.

– Pięciu! – wrzasnął roztrzęsiony, obolały chłopak i zacisnął zęby.

Krew ciekła strużkami, sprawiając, że chłopak przybrał pergaminowy koloryt na twarzy. Chwycił za kikut, ale jego ręce od razu zostały odepchnięte. Męczeństwo, którego doznawał, było tym, co organizm ludzki był jeszcze w stanie znieść. Wzniósł przesiąknięty trwogą wzrok na oprawcę i spojrzał mu głęboko w oczy, wytrzymując mroczny, zimny wzrok.

Mężczyzna rozpłynął się w oparach, dając nękanemu czas na ucieczkę i próbę uratowania duszy. Chłopak zacisnął zęby, przymknął powieki i dźwignął z ogromnym trudem ciało z posadzki. Wsparł ręce na ścianie i pokuśtykał wzdłuż, wabiony jasnym światłem z końca korytarza – znajdował się tam pokój kapelana.

Skok za skokiem i już wyciągał rękę, aby zacisnąć palce na okrągłej klamce, kiedy spod ziemi wyskoczył zakapturzony mężczyzna i odrąbał to, co sięgało po to, po co nie powinno. Całe pomieszczenie rozbrzmiało przeraźliwym wrzaskiem. Chłopak opadł na kolana i zaczął rozpaczać żałośnie nad swoją dolą.

– Na co ci to było? – Mężczyzna zacisnął palce na szyi chłopaka i ścisnął. Ofiara wybałuszyła oczy i zdrową ręką próbowała strącić miażdżącą krtań dłoń napastnika. – Tam nie znajdziesz rozgrzeszenia – fuknął i poluzował uścisk na czerwonej od wysiłku szyi. – Za późno.

– Zostaw mnie, błagam! – skomlał jak pies. – Żałuję, że zamordowałem te wszystkie osoby! Oszczędź mnie, proszę!

– Jeszcze miesiąc temu nie byłeś taki miękki. – Wbił paznokcie w zdrową nogę i przekręcił parę razy, chłonąc zapach świeżej krwi i schrypnięte okrzyki bladego mordercy. – Miałeś czas, aby spokornieć, ale nie… wolałeś poniżać i wyśmiewać kapelana. – Trzasnęły kości, krew bryznęła mężczyźnie w twarz; oblizał wargę i westchnął.

– Proszę! – Chłopak wył pod naporem palców świdrujących w kończynie. – Przestań! – zemdlał.

Po chwili otworzył oczy – mężczyzna oblał go wodą, którą przyniósł w wiadrze z więziennej łazienki.

– Nie proś o nic. Przecież ty już nie żyjesz. Zobacz. – Wskazał palcem na dziurę w udzie. – Krew już nie cieknie, nawet nie kapie. – Wyszczerzył zęby w szyderczym uśmiechu i zatopił palce w klatce piersiowej chłopaka. Żebra zachrobotały, nie stawiały oporu. Tamten tylko cicho jęknął. Nie miał już siły krzyczeć. Mężczyzna mocnym pchnięciem przebił się dłonią na wylot i w drodze powrotnej, pożyczył sobie serce chłopaka, który spuścił głowę i zesztywniał. – Dlaczego nie posłuchałeś, kiedy błagali o nie robienie im krzywdy?

Brak odpowiedzi.

– Nie słyszałem. – Zmiażdżył organ w mocnym uścisku, wyrzucił i podniósł bezwładną głowę chłopaka, wczepiając palce głęboko w szczękę. Wzrok, jaki napotkał, kiedy spojrzał chłopakowi w oczy, był pozbawiony wyrazu, mętny, zaszklony i martwy.

– Następnym razem prosiłbym o wykorzystanie szansy. – Pociągnął mocno; szczęka zachrobotała i kiedy cofnął rękę, tkwiła w dłoni.

Chłopak poleciał na twarz.

– Posprzątać! – rozkazał i ruszył w drogę powrotną. Minęły go dwie bestie, które od razu dopadły do ciała pokonanego.

Mężczyzna wyszedł z budynku, spojrzał na mgłę ociekającą resztkami krwi, podszedł do ławki, na której wcześniej siedział, wyjął i odpalił papierosa, po czym wsparł plecy o poręcz i zamknął oczy.

Jakaś niewidzialna siła popukała go po ramieniu.

– Czego?

– Spójrz – zasugerowała mgła.

Mężczyzna wzniósł oczy do góry i dojrzał duszę chłopaka, którego przed chwileczką zamordował. Uśmiechał się do niego, ciągnięty przez anioła do nieba bram.

– Nareszcie wolny. – Mężczyzna wstał, wyrzucił papierosa i odszedł w podskokach.


  Spis treści zbioru
Komentarze (0)
oceny: poprawność językowa / poziom literacki
brak komentarzy
© 2010-2016 by Creative Media
×