Go to commentsMAGIA PRZEDMIOTU_VI
Text 8 of 40 from volume: Inne opowiadania
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2014-04-03
Linguistic correctness
Text quality
Views2863


MAGIA PRZEDMIOTU_VI


Ranek następnego dnia zaczęłam od szybkiego śniadania i filiżanki kawy. Ciotka wstała razem ze mną. Przygotowała kanapki. Na szczęście nie byłam umówiona na konkretną godzinę, niemniej jednak musiałam pospieszyć się, żeby nie tracić dnia. Kiedy wychodziłam, kończyła swoją kawę.

Autobus, którym miałam dostać się do centrum Gdańska przyjechał dość szybko. Później trochę czasu zajęło mi odszukanie ulicy i firmy, gdzie byłam umówiona.

Szef firmy nie przyjął mnie od razu – był zajęty. Przez pół godziny siedziałam w sekretariacie czekając aż będzie miał dla mnie czas. Wreszcie zostałam zaproszona na rozmowę. Zaproponował mi kawę. Podziękowałam – było za wcześnie na następną filiżankę. Rozłożyłam swoje papiery i zaczęło się przeglądanie mojej pracy.

Po dwóch godzinach usłyszałam:

-Wygląda to interesująco ale musimy zastanowić się. Umówmy się pojutrze.

W międzyczasie wszystko przejrzę jeszcze raz. Dopiero wtedy będę mógł powiedzieć czy zaakceptujemy to w całości, czy też będą konieczne poprawki?

Takiej właśnie odpowiedzi spodziewałam się. W moim przypadku nigdy niczego nie dało się załatwić od ręki. Cieszyć się mogłam jedynie z tego, że jutrzejszy dzień mam wolny. Podziękowałam za rozmowę. Pożegnałam się. W sekretariacie spytałam o przystanek autobusowy i wyszłam na ulicę. Rozglądając się dokoła zastanawiałam się nad ewentualnym skorzystaniem z taksówki? Powrót trwałby wtedy krócej. Szkoda mi jednak było pieniędzy. Pomyślałam, że jeszcze będzie okazja by wydać je w ten sposób. Ruszyłam w kierunku, gdzie powinien znajdować się przystanek. Gdy dotarłam na miejsce, okazało się, że autobus przyjedzie dopiero za piętnaście minut. Nie mając nic lepszego do roboty patrzyłam bez większego zainteresowania na przedmioty w oknie wystawowym pobliskiego kiosku. W końcu kupiłam jakieś czasopismo ilustrowane i zaczęłam je przeglądać. Dział z modą przyciągnął na dłuższą chwilę moją uwagę. Dokładnie w momencie, gdy złożyłam czasopismo i wcisnęłam je pod pachę nadjechał autobus. Wsiadłam, skasowałam bilet. Jedno miejsce było wolne więc ulokowałam się na nim. Spojrzałam na zegarek. Wszystko wskazywało na to, że koło drugiej powinnam już dotrzeć na nasze osiedle – byle tylko nie przegapić przystanku, na którym powinnam wysiąść. Po półgodzinie jazdy pojawiła się za oknem autobusu zapamiętana wcześniej sylwetka galerii handlowej. Na wszelki wypadek spytałam kobietę siedzącą przede mną: czy to Jelitkowo? Powiedziała, że tak. Wyskoczyłam z autobusu, gdy tylko zatrzymał się na przystanku. Wszystko było w porządku – wieżowce na wzgórzu znajdowały się kilkadziesiąt metrów dalej, po drugiej stronie ulicy. Dotarcie do nich nie zajęło wiele czasu. Była dokładnie czternasta, gdy windą wjechałam na szóste piętro i otworzyłam drzwi naszego apartamentu. Ze zdziwieniem odkryłam, że ciotki nie ma. Pomyślałam, że pewnie wyszła do sklepu. Zdjęłam buty, płaszcz, usiadłam w fotelu, po czym zabrałam się za lekturę kupionego czasopisma. Tak minęło pół godziny. Po upływie tego czasu powoli zaczęłam tracić cierpliwość.




- To ja się spieszę, żeby dotrzymać cioteczce towarzystwa – pomyślałam – a ona tymczasem znika...

Odczekałam jeszcze piętnaście minut i sięgnęłam po telefon komórkowy. Wybrałam jej numer.

- Gdzie ty się podziewasz?! - zawołałam, gdy odezwała się. - Już prawie od godziny jestem na miejscu i czekam na ciebie!

- Właśnie wsiadam do windy. Za chwilę będę na górze – odpowiedziała zdyszanym głosem.

Rzeczywiście, po kilku minutach drzwi otworzyły się i ciotka pojawiła się w przedpokoju.

- Myślałam, że twoje sprawy zajmą ci więcej czasu – wysapała. - Muszę trochę odpocząć. Strasznie zmachałam się – dodała.

Pozbyła się czym prędzej wierzchniego okrycia po czym rzuciła się na fotel.

- Może zrobić ci herbatę owocową? - zaproponowałam.

- Zrób. Będę ci bardzo wdzięczna... Trochę przemarzłam...

Kiedy zabrałam się do zaparzania herbaty, ciotka mówiła dalej. Wyglądała przy tym na osobę bardzo zadowoloną z siebie.

- Wyobraź sobie, że wybrałam się na spacer... Poszłam najpierw do tego parku, który widać z naszego wzgórza. Pomyślałam, że to będzie w stronę morza. I faktycznie... Kiedy przecięłam go, znalazłam się na deptaku biegnącym wzdłuż plaży. Oddzielony jest od niej krzewami i drzewami, co osłania trochę od wiatru. Między nimi, co kilkadziesiąt metrów są przejścia na plażę. Nad samo morze nie schodziłam. Plaża jest szeroka. Nie chciało mi się przekopywać przez głęboki piasek ale postałam, popatrzyłam na fale, posłuchałam ich szumu... A później zastanawialiśmy się czy obejrzeć molo w Jelitkowie, czy przespacerować się w stronę Sopotu?...

- Jak to: zastanawialiśmy się?... - przerwałam jej, stawiając na stole kubek herbaty. - Nie byłaś sama?

Ciotka rzuciła na mnie szybkie spojrzenie, ozdabiając przy tym twarz niewinną miną.

- Znalazłam sobie towarzystwo. Pan Hubert przysiadł się do mnie, kiedy odpoczywałam na ławce. Zaczęliśmy rozmawiać. Powiedział, że codziennie, dla utrzymania dobrej kondycji robi tutaj marsz z kijkami. Zachęcał do skorzystania z pobliskiej wypożyczalni sprzętu sportowego. Chodziło, oczywiście o kijki... Tak się upierał, że w końcu namówił mnie. Później spacerowaliśmy już razem.

Dotarliśmy aż do restauracji w parku. Chciał mnie zaprosić na kawę ale powiedziałam, że umówiona jestem z siostrzenicą...

- Przepraszam cię bardzo... - przerwałam jej. - A w jakim wieku jest ten pan Hubert?

- Co ty sobie wyobrażasz?!... - obruszyła się ciotka. - To starszy mężczyzna. Nawet chyba trochę starszy ode mnie ale tego nie jestem pewna.

- Nie gniewaj się – powiedziałam spokojnie – Po prostu, nie chciałabym, żebyś padła ofiarą jakiegoś naciągacza polującego na samotne panie.



- To nie wchodzi w grę. Przekonasz się o tym jutro – oświadczyła ciotka. - Obie jesteśmy zaproszone na obiad do tej restauracji w parku. Zobaczysz jaki to sympatyczny człowiek. A przy tym ma poczucie humoru. Opowiedział mi przekomiczną historię o swojej zazdrosnej żonie...

- No tak! - zawołałam. - Tego właśnie brakowało! Zazdrosna żona!

- Nie ma takiego problemu. Żona rozeszła się z nim – uspokoiła mnie ciotka.

- Nie wiem czy to najlepiej o tym panu świadczy...

Moja uwaga zirytowała ją.

- Mówisz tak, jakbym planowała małżeństwo... Przecież to tylko obiad, który do niczego nas nie zobowiązuje. Powiedz lepiej od razu, że nie masz ochoty tam iść. Ostatecznie, mogę wybrać się sama...

Do tego nie mogłam dopuścić. Wolałam pójść z nią, niż siedzieć w wynajętym apartamencie, oglądać telewizję i zastanawiać się czy nie napytała sobie jakiej biedy?

- Nie... Dlaczego?... Pójdę z tobą – powiedziałam. - Też przecież muszę zjeść obiad.

- Czyli mogę wysłać wiadomość, że będziemy?... - ucieszyła się ciotka.

- Możesz.

To w takim razie posłuchaj teraz o tej zazdrosnej żonie! To naprawdę zabawne! - zawołała i z zapałem zaczęła opowiadać. - No więc, pan Hubert w okresie, gdy był jeszcze żonaty pracował jako urzędnik. Instytucja zatrudniała wielu pracowników, z których przynajmniej połowę stanowiły kobiety. Kłopoty z żoną zaczęły się już w momencie, gdy dostała pracę w tej samej firmie. Nie chciał, żeby pracowali razem; wiedział, że z tego nic dobrego nie wyniknie. Trudno było im jednak zrezygnować z przyzwoitej pensji, jaką żona mogła tutaj dostać. Pocieszał się tym, że urzędować miała na drugim piętrze, podczas, gdy on był na pierwszym. Niestety, pod byle pretekstem małżonka zaczęła zaglądać do jego pokoju. Jak to w pracy bywa, niekiedy przyłapywała go na rozmowach z innymi urzędniczkami. W efekcie popołudniami, w domu padały złośliwe uwagi na temat jego zachowań, rzekomych flirtów, nadmiernej poufałości wobec innych kobiet itd. Pan Hubert przypuszcza, że działo się to również za sprawą plotkujących koleżanek. Poznały charakter Jadwisi, bo tak miała na imię żona pana Huberta, po czym zaczęły złośliwie podsycać jej podejrzenia. Prawdziwy skandal wybuchł jednak wówczas, gdy przyjęto do pracy kilka stażystek. Jedną z nich przydzielono panu Hubertowi. Miał zapoznać młodą pracowniczkę z dokumentacją. Dziewczyna była grzeczna, chętna do pracy ale jakaś dziwnie osowiała. Jadwisia początkowo lekceważyła ją. Doszła nawet do wniosku, że pracując w jednym pokoju z jej mężem będzie spełniała rolę przyzwoitki czyli osoby, pod której okiem należy przestrzegać pewnych zasad. Tym czasem, pan Hubert już po tygodniu pracy, gdy dziewczyna nabrała do niego zaufania, zorientował się, że ta młoda osoba w życiu prywatnym ma kłopoty, z którymi sobie nie radzi. Jako człowiek doświadczony, na podstawie wypowiedzi dziewczyny, chociaż były niejasne, domyślił się w czym może tkwić problem. Czując się do pewnego stopnia odpowiedzialnym za nią, udzielił jej rady. Stażystka początkowo odniosła się do tej rady nieufnie. Najpierw bardzo ostrożnie coś próbowała. Musiało to dać dobry efekt, bo w miarę upływu czasu zaczęła poczynać sobie coraz śmielej. No i któregoś dnia pan Hubert doczekał się w domu awantury ze strony swojej Jadwisi. Dowiedział się, że jest degeneratem, który młode dziewczyny sprowadza na złą drogę. Przyczyną wzburzenia jego żony był fakt, że stażystka zaczęła robić sobie makijaż i przychodziła do pracy coraz bardziej wymalowana. Według niej, zmieniła się nagle z niewinnego dziewczęcia w jakąś rudą, wypacykowaną lafiryndę. Na dodatek, gdy Jadwisia spytała co skłoniło ją do takiej odmiany swojego wyglądu, usłyszała w odpowiedzi, że poszła za radą pana Huberta, który uważał, że solidny makijaż wpłynie korzystnie na jej wygląd. I tu był właśnie pies pogrzebany!... W żaden sposób nie dało się wytłumaczyć żonie o co tak naprawdę chodzi?... Po wysłuchaniu długiej listy obelg i określeniu na koniec jego wymagań mianem perwersyjnych zachciank starego lowelasa, pan Hubert zdenerwował się, walnął pięścią w stół, po czym oświadczył, że faktycznie, woli urzędować w jednym pokoju z rudą, wypacykowaną lafiryndą niż z Ignacym Paderewskim, do którego jego stażystka bez makijażu jest łudząco podobna. Po tych słowach Jadwisia doszła do wniosku, że mąż najwyraźniej zwariował i dalsza dyskusja z nim nie ma sensu... I jak ci się podoba taka historia?...

- A nie zwariował?... - spytałam z powątpiewaniem w głosie.

- Dlaczego miałby zwariować? - zdziwiła się ciotka.

- Tak można by sądzić z jego odpowiedzi na zarzuty żony.

Ciotka popatrzyła na mnie uważnie.

- Widzę, że tego nie rozumiesz... Trudno... Jadwisia też nie rozumiała. Powiedz lepiej co będziemy robić po obiedzie? Pomyślałaś już o tym?...

Zaproponowałam obejrzenie katedry w Gdańsku – Oliwie, na co ciotka chętnie zgodziła się.


  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Gdyby nie była to część większej całości, to uznałbym, że to nudne opowiadanie, gdyż rzeczywiście niewiele się w nim dzieje. Ale mimo że jest to fragment czegoś większego, to przydałoby się coś, co by porwało, zainteresowało, wywołało niepokój. Takich emocji nie zaznałem, co w moim odczuciu obniża wartość literacką tekstu.
Podobnie oceniam poprawność językową. Niby wszystko w porządku, ale są potknięcia i to różnego rodzaju. Na pewno "tymczasem" piszemy łącznie. W końcówce tekstu zdanie zaczynające się od "Po wysłuchaniu..." jest zbyt długie, gdyż liczy aż pięć wersów. Jego wielkość nie jest podstawą do zarzutu, ale jego niekomunikatywność, nieczytelność, a przynajmniej w pierwszej części. Ponadto w słowie "zachcianek" brakuje literki e. W zwrocie "niemniej jednak musiałam" jest zbędne słowo "jednak", czyli wystąpił tutaj tak zwany błąd krzyżowania. W jednym miejscu brakuje spacji po myślniku. Po słowie taksówki zbędny jest pytajnik, gdyż nie jest to zdanie pytające, lecz oznajmujące.
Najwięcej zastrzeżeń mam do interpunkcji. Brakuje przecinków przed: przyjechał, czekając, aż, ale (5), czy akceptujemy, zastanawiałam się, by wybrać, patrzyłam, nadjechał, więc, po czym, czy obejrzeć, robić (wtrącenie), jaki to, czy to, czy nie, pracował, będzie, czyli, w czym, co skłoniło, o co, co będziemy; zbędne są przecinki przed: co kilkadziesiąt, oczywiście, nie chciałabym, mogę wybrać, pan Hubert (2), gdy (w zwrocie "podczas gdy"), w domu, zmieniła się, woli.
© 2010-2016 by Creative Media