Go to commentsOdyseja
Text 1 of 1 from volume: Zbiór opowiadań
Author
Genrefantasy / SF
Formprose
Date added2014-08-18
Linguistic correctness
Text quality
Views2193

ODYSEJA


Podróż trwa już od bardzo dawna. Od zbyt dawna. 

 

Wszędzie ich gęsto. Jestem jednym z nich.


Gdybym mógł, westchnąłbym. Przede mną kolejne wrota. Staram się nie tracić nadziei na powrót.


 

-Kapitanie? – Zaniepokojony głos wyrwał mnie z zamyślenia. Popatrzyłem na człowieka stojącego po mojej prawej stronie, z zatroskaną miną trzymającego kij od szczotki. Po głowie obijały mi się skrawki wspomnień ciemności.

- Ja... – Spojrzałem na swoje ręce, trzymające koło sterowe. Przejechałem palcami po gładkim, polakierowanym  drewnie. „Statek zboczył z kursu” powiedział w mojej głowie głos. Przysiągłbym, że mój własny. A jednak… Coś kazało mi trzymać się kurczowo wspomnienia czarnych, kłębiących się kształtów. – Wszystko w porządku. – Wyrzuciłem z siebie, a mężczyzna kiwnął głową. Widać było, że mi nie wierzy.

- Jak się nazywam? – Zapytał nagle.

-Smee. – Odpowiedziałem szybko. Tak się nazywał, na pewno. Ta wiedza była w mojej głowie od bardzo dawna. Ponownie kiwnął głową, tym razem wyglądał jednak na uspokojonego. Odszedł powoli, a ja naprostowałem kurs statku.


***

Leżałem w wypełnionej łupami kajucie i patrzyłem w drewniany sufit. Byłem przekonany, że o czymś zapomniałem. O czymś ważnym. Bardzo ważnym. Przykryłem twarz dłońmi.

Wspomnienia były… Całe moje życie było… To wszystko… Coś ważnego. Jeszcze całkiem niedawno pamiętałem. Co pamiętałem?

Wtedy olśniło mnie, uwalniając zmęczony wysiłkiem mózg spod napięcia. Mrok, czarne kształty i wrota. Zaraz potem ulga zamieniła się w przechodzący moje ciało dreszcz. Tak mało brakowało, żebym znów zapomniał! A potem włosy stanęły mi dęba na głowie, kiedy zdałem sobie sprawę, że pod postacią kompana z załogi musi kryć się Cień.

Cała sprawa zaczęła się zupełnie znienacka. Ot, pewnego dnia położyłem się spać. Miałem sen, nad którym przejąłem kontrolę. Znalazłem drzwi, za którymi było czarno. Wiem, że to głupie, ale nie mogłem się oprzeć i przeszedłem przez nie. Od tego czasu tułam się, trafiając w coraz to nowe miejsca, szukając drogi powrotnej do świata, który zostawiłem. Do mojej rodziny. Do mojej miłości. Nie wiem, czym jest cień, ale jestem przekonany, że przeszkadza mi jak tylko może. To on jest odpowiedzialny za to, że kiedy mijam kolejne wrota przyjmuję nową tożsamość.

Wzdrygnąłem się na wspomnienie miesięcy spędzonych w przekonaniu, że jestem kimś innym.

Teraz trzeba było wziąć się w garść.


***

Plan był prosty – pozbycie się cienia z mojego otoczenia umożliwiłoby mi ponowne przejęcie władzy nad snem. Za każdym razem, kiedy byłem tego bliski, cień umieszczał mnie ponownie w punkcie wyjścia, żeby wrzucić zaraz do nowej rzeczywistości. Miałem nadzieję, że tym razem się uda.

- Smee! – Wrzasnąłem, wychodząc na pokład. – Rum!

Co mi szkodzi, pomyślałem prawie z rozbawieniem. Niech sobie pobiega i posłucha moich rozkazów. A pewność siebie po alkoholu powinna mi się przydać.

- Aj kapitanie! – Odpowiedział i niezdarnie pobiegł po trunek. Rozejrzałem się. Reszta załogi uwijała się, wykonując to, co powinna wykonywać porządna załoga - czyli przede wszystkim nie zawracała mi dupy. Odebrałem kubek od zdyszanego Smee i wychyliłem go do dna, po czym wyrzuciłem za burtę w spienione fale. Chwaliłem w duchu moje wszystkie wypite kielichy. Prawdziwy pirat nie krzywi się i nie kaszle po żadnym alkoholu.

- Smee. – Powiedziałem smakując to słowo jak najlepszą potrawę. – Płyniemy na ląd. Dawno nie miałem żadnej kobiety.

- Ale kapitanie…

- Smee. – Ambrozja. – Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek pytał o twoje zdanie.


***

Kobiety były tak piękne, że sam nie wiem, jak udało mi się nie zapomnieć celu całego zamieszania. Piłem, wrzeszczałem, rozstawiałem ludzi po kątach. W tawernie nie zostało wiele osób. Większość uciekła, kiedy rzuciłem jednym z gości za bar.

Duża ilość rumu i piwa zakręciła mi w głowie, mącąc myśli. Muszę… Pozbyć się… Cienia. Przykleiłem się do jednej z rozchichotanych kobiet. Wychyliłem kolejny kufel piwa. Śmiałem się. Skłamałbym mówiąc, że źle się bawiłem, wiedziałem jednak, że czas wziąć się do roboty.

- Ssssmee! – Wrzasnąłem pijacko. Nie musiałem się za bardzo starać. Kobiety zaśmiały się, a świat wirował.

- Tak, kapitanie? – Zjawił się koło mnie, jakby wyrósł spod ziemi. Miałem ochotę przywalić mu pustym kuflem, ale wiedziałem, że wtedy od razu zdradzę swoje zamiary. Jakoś się powstrzymałem. Uśmiechnąłem się szeroko (pomagając sobie wizją jego rozwalonego łba). – Panie zzą zmęczone. Chętnie odposszną ze mną w mojej kajusie. – Kiwnął głową. – Iźź więs przodem i bąź łaskaw ogarnąź tamten burdel. – Posłusznie pospieszył wykonywać moje polecenie. Opanowałem chęć śledzenia każdego jego kroku, co mogłoby wydać się podejrzane. Pocałowałem jedną z moich towarzyszek, starając się nie myśleć o tym jak o zdradzie.

Kiedy minął drzwi tawerny odczekałem jeszcze chwilę. Potem kulturalnie przeprosiłem damy, wyjaśniając im, że każdy upity mężczyzna czasem musi się odlać. Zachichotały, a ja bez niczyich podejrzeń opuściłem lokal.

Skutki picia były wciąż mocno wyraźne. Skupiłem się na ich usunięciu i prawie mi się to udało. Odległość od cienia była zbyt mała. Zakląłem i puściłem się biegiem wgłąb lądu. No dalej, myślałem. To nie może być już daleko. Wtedy trafiłem na granicę wpływów tego czegoś.

Dosłownie zachłysnąłem się zmianą. Na wstępie prawie straciłem możliwość kontroli – bądź co bądź, trafiłem w końcu do własnej części snu. Opanowałem się i spróbowałem obudzić. Na próżno. Zastanawiając się, czego więcej potrzeba, zacząłem uciekać – byle dalej od statku i upiornego Smee, czymkolwiek nie jest. Potem palnąłem się ręką w czoło. Skupiłem się mocno na innym miejscu.

Pojawiłem się w kopalni. Dookoła mnie stało kilku robotników, którzy kilofami zbijali ze ścian skałę.

- Witam. – Powiedziałem wesoło.

- Witamy. – Odpowiedzieli chórem. Rzeczywistość senna czasem przyprawiała mnie o mieszane uczucia.

- Macie tu może, panowie, kanarki?

- Mamy. – Znowu odpowiedzieli jednocześnie. Obejrzałem się i zobaczyłem pełną żółtych, pierzastych kulek klatkę. Nie byłem do końca przekonany, czy tak powinny wyglądać kanarki. Z pewnością sprawiały wrażenie niezadowolonych.

- Wezmę sobie jednego. – Zakomunikowałem. Brak sprzeciwu. Wyjąłem z obszernej klatki największego z ptaszków. Łypnął na mnie spode łba. Zmrużyłem oczy.

- Nie będziesz wskaźnikiem metanu. – Powiedziałem mu. Łypał na mnie bez przerwy. – Będziesz wskaźnikiem cienia. Możesz być wskaźnikiem cienia? – Ćwierknął. Nigdy wcześniej nie podejrzewałem, że w jednym ćwierknięciu można zawrzeć tyle pogardy. Mimo wszystko była to odpowiedź twierdząca, więc zadowolony wsadziłem naburmuszonego ptaka do kieszeni mojego pirackiego płaszcza. Skupiłem się na nowym miejscu.

Musiałem zapytać kogoś o to, jak mogę się wydostać ze snu. Znalazłem się w szamańskiej chacie. Pod sufitem zwieszały się rzeczy, które najbardziej przypominały suszone fragmenty zwierząt, ściany pokryte były talizmanami składającymi się głównie z piór i szponów, a na podłodze walały się kości. Poczułem na ramieniu chudą dłoń. Odskoczyłem. Serce zaczęło mi walić jak szalone. Przypomniałem sobie, że śnię i kazałem mu nie wariować. Zupełnie przestało bić, czując się niepotrzebne. Teraz dopiero udało mi się skupić wzrok na drobnej kobiecie.

- Wiesz, czemu tu jestem. – Powiedziałem.

- Bo jesteś idiotą.

- Proszę? – Zapytałem zbity z tropu. No, to ładne zdanie ma o mnie moja podświadomość.

- Idiotą. Myślisz schematycznie i będziesz przez to łatwiejszy do wyśledzenia.

- Aha. – Powiedziałem. Zgubiłem wątek.

- Za długo spałeś, żeby teraz tak sobie po prostu wstać. Musisz to przeforsować. Musisz się postarać. A teraz znikaj, bo zaraz twój kanarek się rozćwierka. – Zebrałem myśli i przetrawiłem słowa szamanki.

- Co w moim zachowaniu było schematycznego? – Zapytałem. – Kopalnia nie była schematyczna.

- Więc trzeba było w niej zostać! Każdy górnik powiedziałby ci to, co ja, idioto!

- Aha. – Powiedziałem ponownie. Skrzywiłem się i postarałem skupić na nowym miejscu.

Pojawiłem się w niedźwiedziej gawrze. Wielki, ciemnobrunatny stwór chrapał głośno. Obserwowałem, jak jego bok podnosi się i opada. Zauważyłem wielkie, ostre szpony i przełknąłem ślinę. Z przyzwyczajenia. Zacząłem powoli się wycofywać, bijąc się z myślami – pierwotnie chciałem po prostu mieć niedźwiedzia do pomocy. Nieuważnie nadepnąłem na gałązkę, która (jak to mają w zwyczaju niepozorne gałązki) złamała się z hukiem godnym pękającej kłody. Chrapanie ustało.

- Eem… Przepraszam, że przeszkadzam. – Powiedziałem niepewnie.

- Nie śpię. – Odpowiedział głęboki głos, od którego przeszły mnie ciarki. Z drugiej strony, nie mogłem nie być zadowolony z efektu. W końcu to ja go wykreowałem.

- Chciałbym… Czy mógłbym…

- Daruj sobie. – Niedźwiedź ziewnął, ukazując ogromne kły. Jezu, nie wiem, jak on się mieścił w tej norze. Zrzuciłem to na rzeczywistość snu. – Wiem, co chciałbyś. Już idziemy. – Wyszedł z legowiska, a ja zaraz za nim. Podbiegałem jak dziecko za dorosłym.

Na zewnątrz pełno było śniegu. Niezdarnie przedzierałem się przez zaspy. „Żałosne”, powiedział niedźwiedź pod nosem, a ja przytaknąłem mu w myślach. Rozkazałem sobie być lżejszym i zacząłem biec po wierzchu białego puchu.

- Dokąd idziemy? – Zapytałem po jakimś czasie. Niedźwiedź popatrzył na mnie bokiem.

- Sam nie umiałeś znaleźć wyjścia, więc ktoś musi ci je pokazać.

- Ćwir ćwir. – Rozległo się naburmuszone z mojej prawej kieszeni. – Ćwir ćwir ćwir. – Przez chwilę nie pamiętałem, co to oznacza, ale zaraz wyjąłem żółtą kulkę pierza z płaszcza. Kanarek zmierzył mnie morderczym spojrzeniem.

- Ach tak. – Powiedziałem, gorączkowo rozmyślając, co teraz należy zrobić. – Słuchaj… Niedźwiedziu. Znikam, bo gdzieś tu jest cień. Idź dalej, a ja cię znajdę. – Mruknął w odpowiedzi, a ja uznałem to za zgodę. Musiałem znaleźć się daleko, bardzo daleko. Bardzo. Bardzo daleko…

Otaczała mnie pierwotna cisza. Spróbowałem krzyknąć, ale nie usłyszałem swojego głosu. Cóż, znajomość praw fizyki widać nieco ograniczała moje pole do popisu.

Dryfowałem sobie swobodnie w przestrzeni kosmicznej. Wyjąłem z kieszeni kanarka – w końcu nie byłbym w stanie usłyszeć jego ćwierku, wolałem więc obserwować go kątem oka.

Nie mając wiele do roboty przyglądałem się gwiazdozbiorom i mgławicom. Obok mnie przeleciała z furkotem kometa (cholera wydawała dźwięk, fuck logic). Zacząłem powoli wirować wokół własnej osi. Płynąłem powoli w stronę jakiejś ogromnej planety.

Pomyślałem, że warto byłoby odciągnąć w jakiś sposób cień od mojego niedawnego miejsca pobytu. Skupiłem się i w moich rękach pojawił się mały, żółty klocek. Miał oczy.

- …

No tak, nie ma dźwięku. Kazałem klockowi nabrać zdolności telepatycznych. „Zakładam, że wiesz, co po cię stworzyłem”, przekazałem mu. Mrugnął potwierdzająco. „Więc – kiedy już przybierzesz moją postać – musisz zachowywać się bardzo nierozsądnie i dać się złapać. Zrozumiano?” Mrugnięcie. „A teraz pozbawiam cię zdolności telepatycznych. Kiedy spotkasz cień, pozbądź się zdolności mowy.” Ponownie mrugnięcie. „W takim razie powodzenia!” Przekazałem, po czym skupiłem się na zniszczeniu telepatii i zesłaniu klocka gdzieś w okolice szamanki. Powinno wystarczyć.

Dryfowałem dalej z moim naburmuszonym wykrywaczem cienia. Próbowałem siłą woli zmieniać kształty mgławic, żeby jakoś zabić czas. Zrobiłem piękny, rozkwitający kwiat. Zrobiłem liść. Zrobiłem orła w locie. Kiedy chciałem zrobić gówno, mgławica ułożyła się w napis PIERDOL SIĘ. Postanowiłem dać już jej spokój.

Chwyciłem kanarka i skupiłem się na locie. Kiedy już udało mi się opanować sztukę przemieszczania, skupiłem się na przyspieszeniu. Mijałem gwiazdy, planety i czarne dziury. Płynąłem z zawrotną prędkością. Było to wspaniałe uczucie, wprost nie do opisania. Zagłębiałem się w galaktykę.

- Hej, opanuj się. – Usłyszałem przy uchu. Podskoczyłem. Po mojej lewej stronie leciał… Uskrzydlony trampek. Chciałem mu coś odpowiedzieć, ale przecież nie mogłem. Zaśmiał się (o zgrozo) i nagle przenieśliśmy się na pobliską planetę. Cały krajobraz stanowiła bezkresna pustynia.

- Co do kurwy? – Zapytałem bez zbędnych wstępów.

- No właśnie, co do kurwy wyprawiasz? – Odpowiedział pytaniem trampek. Zawahałem się.

- Latam sobie.

- No właśnie. A co miałeś robić?

- Miałem… Wrócić do domu. – Zrobiło mi się głupio, że upomina mnie but. Faktycznie, zapomniałem o swoim celu. Pozwoliłem sobie zagłębić się w sen. Ze skruchą spoglądałem na szybko przesypujące się wydmy.

- Niedźwiedź jest gotowy. Wracaj do niego.

- Dobrze. – Kiwnąłem głową. Coś przeszło mi przez głowę. – Ale dlaczego but?

- Żeby w razie czego kopnąć twoją upośledzoną dupę.

- Aha. – Powiedziałem swoim starym zwyczajem. Skupiłem się na zmianie miejsca.

- Ile można czekać? – Zapytał monstrualny futrzak rykliwym głosem. Rozłożyłem ręce w geście bezradności. Westchnął, a westchnienie to brzmiało jak zapowiedź huraganu. – To twoja ściana. – Oznajmił mi, wskazując na wysoki, ceglany mur. – Jeśli ją zburzysz, znajdziesz za nią drzwi.

-Okeeej. – Powiedziałem, podchodząc do tworu. Cegły sięgały przynajmniej trzykrotnie powyżej mojego wzrostu. Na rozgrzewkę kopnąłem ścianę, odbiłem się od niej i wywaliłem na dupę. Niedźwiedź obserwował to w milczeniu. Kanarek opuścił moją kieszeń, łypiąc spode łba.

- Może ktoś by mi pomógł? – Zapytałem dla zasady. O dziwo, brunatny potwór podszedł do przeszkody i oparł się o nią przednimi łapami. Ziemia zatrzęsła się, kiedy zaczął rytmicznie napierać na cegły.  Skupiłem się i stworzyłem słonia. Słoń dołączył do zadania, widać jednak było, że to wciąż za mało. Zamyśliłem się.

- No dobrze. – Powiedziałem do siebie. Potem skupiłem się na przewaleniu tego zmanifestowanego oporu przed wyjściem. Wyobrażałem sobie kruszejące fragmenty zaprawy, odpadający czerwony pył. Zakręciło mi się w głowie. Uznałem to za właściwy kierunek – skupiłem się na starzejącym się, słabym obrazie muru. Wtedy coś gruchnęło, a świat przysłonił pył z walącego się gruzu. Krzyknąłem z zadowolenia. Moim oczom ukazały się drzwi, jakie najczęściej stanowią wejście do WC.

- Tak! Tak! – Wrzasnąłem.

- Ćwir ćwir. – Odparł bez entuzjazmu kanarek.

Na horyzoncie pojawił się zniekształcony cień, który w tym momencie niewiele miał z poprzedniej postaci. Przelewał się, pędząc w moją stronę. Tak szybko i sprawnie jak tylko potrafiłem wskoczyłem za portal, salutując w przebiegu moim kompanom. Trzasnąłem drzwiami z całej siły.

Znalazłem się w ciemności. „Dalej, obudź się” myślałem gorączkowo. W głowie mi wirowało jak w pralce. Skupiłem się na tej jednej, ostatniej myśli całą pozostałą mi energią. Jeśli nie teraz, to już chyba nigdy…

…i wtedy usłyszałem swoje imię. Oślepiło mnie światło. Jezu, jak ja bardzo mam zaschnięte gardło… Niech ktoś mi da wody!  WODY.

-…wody. – Wydusiłem mocno zachrypniętym głosem. Wspomnienia mieszały się w mojej głowie. Jakie to wszystko było dziwaczne… Czyżby? Udało się? Chyba wróciłem. Ten zapach… Zdecydowanie pachnie jak szpital. No tak, przecież to musiało wyglądać jak śpiączka.

I kiedy w końcu rozwarłem powieki zobaczyłem parę wpatrujących się we mnie oczu, wypełnionych łzami. Ukochanych oczu. W końcu.

  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Przeczytałem ze sporym zainteresowaniem i czasami, rozbawieniem...Pozdrawiam
© 2010-2016 by Creative Media