Go to commentsNie taki diabeł straszny
Text 16 of 18 from volume: Opowiadania
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2015-03-20
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views2363



Bartymeusz Trzciński



( z inspiracji  oddanych dzieciom - osób )

(Wersja robocza przed korektą)





Nie  było mu łatwo a jednak się schylił. Prawie uklęknął. Na ulicy w bruździe między kamieniami zobaczył połyskujący pocisk i go podniósł.

- Pachnie mi to na ... rykoszet – dumnie zauważył po małym namyśle, jakby pracował w fabryce amunicji. Nie miał zielonego pojęcia  o broni i nigdy nie miał jej w ręce. Udało  mu się uniknąć zdarzeń wojennych do tego stopnia, że dosłownie żadna sytuacja zagrożenia dla niego  go nie dotyczyła i cieszył się z tego niezmiernie. Wiedział natomiast z rozmów z kumplami, że obecność broni i rozmowa o militariach,   podnosi autorytet mężczyźnie  szczególnie w  towarzystwie kobiet.  Przerwał papierosa, który i tak już mu prawie smażył palce. Wskazującym potarł dyskretnie  stępiony czubek pocisku i podniósł  rękę wyżej, tak aby i ona mogła   zobaczyć to na czym skupił swą uwagę,  zamiast   patrzeć w kierunku pozostawionych na ulicy śmieci i  krzykliwych mew. Ptactwo najwyraźniej było okropnie głodne skoro walczyło miedzy sobą  o strzępy gazet i płótna. Nie mógł sobie wytłumaczyć po co ją tak absorbował tym drobiazgiem. To co robił w jej towarzystwie  było  niezrozumiałe, ponieważ była to kobieta  o zupełnie innej filozofii życia i osobistych upodobaniach. Znał je ze słyszenia i rzadkich ale zawsze jakichś tam  kontaktów między Zgromadzeniem Sióstr a redakcją. Wstyd mu było  przed nawet samym sobą przyznać się do swojej małostkowości, albowiem klęcząc i podnosząc ku niej pocisk, podświadomie  chciał skoncentrować jej uwagę na błyszczących i skórzanych butach o cieniowanym subtelnie wiśniowym kolorze, tak trudnym  do zdobycia w  spowodowanych konfliktem czasach.

Wstał ociężale i już idą razem. Poruszają się środkiem pustej ulicy prawie obok siebie wzdłuż  monotonnie szarych  portali zabudowań mieszkalnych, jakby sklejonych ze sobą, prawie pozbawionych tynków, biednych i częściowo opuszczonych kamienic, oddzielonych tęgimi i żeliwnymi rurami  do deszczówki. Nierówna kostka brukowa, polakierowana nocnym deszczem, śliniła się  z samego rana. On dochodzi trzydziestki. Ona natomiast, nie co starsza. Tymczasem rytmicznie odmierzają  swój krok na kamiennej ulicy,  kierując się w stronę  rynku, który był już w zasięgu ich wzroku.  Koszar jest zapalonym i niepowściągliwym dziennikarzem, natarczywym do bólu fotoreporterem miejscowego brukowca. Ona  z kolei na co dzień przebywa z dziećmi w podmiejskim hospicjum dla nieuleczalnie chorych.  Zaprosił  ją, aby zapoznać  czytelników pisemka z jej osobą i misją Zgromadzeniem. Idąc razem w pewnej chwili  odwrócił się niepostrzeżenie i pilotem  sprawdził, czy ma włączony alarm w samochodzie.  Często o tym w roztargnieniu zapominał. Mieli jeszcze mały kawałeczek do przejścia. Kawiarenka  była już coraz, coraz bliżej, na wyciągnięcie ręki. Miasteczko Żeleźnik,  niedaleko Belgradu, zresztą tak jak każde inne w tym zmęczonym napięciami kraju  o tym czasie, było prawie nieżywe, może wyludnione, może uśpione po niedzieli teraz bez oznak i nadziei, że za chwilę może być gwarne i ruchliwie.

- Mówiłaś w samochodzie, że nie lubisz jazdy, cieszy cię bardziej spacer.

-  Tak, tak. Skłonna jestem...


- Chyba to pani upuściła – przerwał i podał jej okrągłą monetę, która spadła bez dźwięku  na  porzucone gazety w samym rynsztoku.


- Dziękuję. Skłonna jestem... - kontynuowała - prawie pewna wręcz, że idąc na piechotę mam zawsze więcej doznań, swobody i komfortu, niż jadąc gdziekolwiek samochodem, a poza tym droga wtedy ciekawsza, urozmaicona szczegółami. Nigdy tyle w pamięci nie zapiszę śledząc drogę i to co wokół, przez brudną szybę samochodu.


- Słusznie, tylko czy owo nasycenie intelektualne nie lepiej zrealizować już po odbyciu drogi w domu przy dobrze zaparzonej herbacie, na przykład?  A szybę można zawsze umyć. Ja tak robię.


Idąc przed siebie nie odpowiedziała. Widział jak kapłanka  była zajęta teraz tym co się wokół nich działo  i wkłada zgubę gdzieś w obszerną, granatową narzutę ze zwisającym na plecach kapturem. Sprawiała wrażenie, jakby podobał się jej wystukiwany rytm ich kroku na ulicy tak zsynchronizowana melodia dwóch miarowych taktów, że nie chciała tego przerywać na czas kamuflażu tej czynności. Uszli nieco, kiedy dziennikarz kompletnie zaskoczony, idąc niespełna dwa kroki z tyłu za nią, zauważył monetę ponownie upuszczoną w uliczne błotko  przy krawężniku. Tym razem już jej nie podniósł. Nie gasząc niedopalonego papierosa,    nonszalancko odrzucił  go daleko w  bok pod kamienne schodki, nieopodal wejścia do kamienicy.

-    A poza tym – nie przestawała - bez samochodu nie muszę się martwić,  czy będzie on jeszcze na swoim miejscu  jak wrócę? A jeśli już nawet będzie, to czy   będzie nadal sprawny lub kompletny? Nie zastanawiam się,  idąc pieszo, ile tym razem szyb mi potrzaskają? Czy starczy   paliwa na powrót. A muszę  powiedzieć, że ostatnio często, oj często,   zaczyna mi  brakować pieniędzy, mnie jak i zgromadzeniu.


- Mnie to w ogóle nie dziwi. Miała  je pani chociaż kiedyś? -  Zapytał pamiętając ze zdziwieniem jak o nie zabiega gubiąc na jednocześnie na ulicy.  Kopnął sobie tak od niechcenia w tym czasie, jakby dla zabawy fragment z  rozerwanego mebla, który lobem omal nie wpadł do piwnicznej niszy na zsyp węgla. Wprawdzie nie wpadł tam,  ale  za to przegonił  w to miejsce rudego kota z szaro-mechatą  zdobyczą w pyszczku.

- Nie szkoda ci takich pięknych butów – zapytała.

- Trzeba umieć kopać wtedy nie zniszczysz czubków. Ja   z kolei mam taki problem z jazdą samochodem, że nie pamiętam gdzie go zostawiłem poprzedniego dnia -nie odpowiedziała mu na to tylko zakołysała   niewidoczną kieszenią  w swojej  właściwej dla zgromadzenia granatowej pelerynie z obszernym kapturem, który zwisał swobodnie na jej plecach.


Nie zmęczeni wcale drogą  weszli tymczasem do ogródka  przyulicznej kawiarenki, kierując się do wspólnie wybranego stolika, w narożniku, przy samej ulicy, tuż przy ogrodzeniu. Firmowy szyld nad szklanym wejściem do środka kawiarni był w opłakanym stanie, częściowo zniszczony, częściowo nieczytelny z kolebiącym się „O”. Ocalałe litery z napisu, pokrzywione lub brakujące,  nie składały się we frazeologiczną całość dając w całości efekt gorszy niż ten gdyby w ogóle go tam nie było. Ogródek dla gości osłonięty był z każdej strony niewysokim nieregularnym  niemalowany wyszczerbionym wykonanym  z cienkich sztachet, płotkiem. Spodobał im się wybór stolika przy samym drewnianym ogrodzeniu w narożniku.  Na  jego kamiennym blacie,  do którego dostawione były cztery metalowe proste w formie krzesła, można było zauważyć grube krople wody po nocnej ulewie.


- Dzień dobry, będziecie zamawiać - Nie trwało  wiele czasu kiedy młoda chuda i nieco wyższa niż oparcia krzeseł ubrana na czarno z białym małym  fartuszkiem z przodu i brudną ścierą na barku nieco zaskoczona tak wczesnymi przybyszami, kelnerka, o surowej twarzy nie wezwana w żaden sposób przez nich, pojawiła się bardzo szybko z zaplecza. Energicznie wytarła mokry blat  szmatą, zabrała naczynia z poprzedniego dnia, ustawiła krzesło dla eleganckiej i zadbanej kapłanki  i równie błyskawicznie wróciła skąd przyszła - nie odbierając zamówienia. W przeciwległym kącie na stole pod ścianą, spał w najlepsze, a sądząc po   niezidentyfikowanej plamie pod nim, gdyby w kawiarni posadzka była koloru białego to mielibyśmy ją w tym miejscu żółtą, że był to  wczorajszy klient o nienajlepszej dla siebie kondycji fizycznej. Podeszła do niego obsługa kawiarni i po paru próbach postawienia go na  nogi, których jakby nie miał,  zostawiła  go w spokoju.

Tymczasem  Koszar  uporał się ze  sprzętem elektronicznym do zapisu dźwięku. Wybebeszył prawie wszystko co miał na stół zostawiając zbędne kable w torbie reporterskiej. Ustawił swoje krzesło.  Usiedli naprzeciw siebie. Zauroczony sprzętem, raczył się nim chełpliwie jakby zamierzał go dobrze tutaj sprzedać. Wyjął w pośpiechu papierosy i zapalniczkę, notes. Ona natomiast  elegancko i z gracją  usiadła na przygotowanym dla niej miejscu. Wyprostowała się. Sztywno siedziała nie zdejmując peleryny,  oczekując na przebieg wydarzeń. Założyła ręce na blacie jedną na drugą i patrzyła w skupieniu  na dziennikarza.


-  Będę nagrywał. Pozwoli pani? - Zapytał


-  Wiesz, przechodząc ulicą zawsze coś szczególnego zobaczę -  Mówiła ze spuszczonym wzrokiem, zamyślona jakby go nie słyszała -   Pamiętam takie zdarzenie... to było ...? dość dawno, jakieś dwa lata temu, szłam na wieczorne nabożeństwo do naszego kościoła. Było jeszcze jasno, późnym latem, jakoś tak. Wtedy właśnie szłam na piechotę, bo zazwyczaj woził nas zaprzęgiem, choć to niedaleko,  ojciec Istvana. Zobaczyłam przed wjazdem na zaplecze zabudowań kościelnych naszego proboszcza, nawiasem mówiąc to bardzo serdeczny człowiek, oddałby swoją ostatnią koszulę, choć lepiej by było dla niego gdyby ją zatrzymał, a oddał któryś z bochenków chleba pozostawionych na tak zwaną czarną godzinę. Podążając bliżej z kolei zobaczyłam w gęstym żywopłocie szamoczącego się bezradnie gołębia.  Gołąb nie mógł uciekać ponieważ był ranny więc skrył się tam w przekonaniu, że kluczący wokół niego na nogach młody jastrząb, zostawi go po czasie w spokoju. Widziałam tego zawziętego drapieżnika  z bardzo bliska. Miał oczy jak szpilki. Głowę, to wsuwał, to wysuwał, z cienkich gałązek ...  był mniejszy od gołębia a mimo to nie odważył się na przekroczenie ściany  ostrego  krzewu oddzielającego klomb kwiatowy i trawnik od chodnika. W powietrzu... tak.. przypominam sobie,  to było  na pewno po południu, na pewno... pamiętam mały dzwon  wtedy dzwonił z wieży na nabożeństwo.... a mewy wysoko krążyły i przeraźliwie skrzypiały... tak!..  jak one właśnie wyraźnie i bardzo ostro skrzypiały, coś na sposób jakby   nagle ludzie z przykościelnych domów suwali styropianem szybkimi ruchami po szybach. Skojarzyłam sobie, że mewy w ten sposób desperacko próbują odwieść nienażartego myśliwego od bezbronnego i rannego gołębia. Wyjęłam go powoli. Jastrząb odleciał. Gołąb był szary z nielicznymi ciemnymi plamami jak grochy na skrzydłach. Dziobnął mnie, co za nieoskubana bestia, wyobraź sobie,  w dłoń mnie dziobnął gdy  wyciągałam go z ostrych krzaków i przysunęłam do siebie  by  z bliska mu się jeszcze lepiej przyjrzeć, naiwnie myśląc, że wdzięczność potrafi okazywać  inaczej.  Wyobraź sobie, miał rozdziobane skrzydło aż do samej kości. Trzymając go w dłoni wyczuwałam jego niespokojne tętno, był bardzo wystraszony.


Sprawiała wrażenie jakby działo się to wszystko właśnie w tej chwili i to dokładnie przed jej oczami a ona tylko to czyta z jakiegoś niewidzialnego ekranu. Koszar wpatrzył się w jej skupioną postać. Nie był do końca pewien po co mu to wszystko mówi. Odbiegała od założonego przez siebie i redakcję planu rozmowy i  był niemal pewny, że szef będzie z tego  bardzo niezadowolony.


- Jakiś czas z troskliwą uwagą przyglądałam mu się spokojnie - kapłanka dalej tkwiła przy znalezionym gołębiu - wrzask mew ucichł, nie wiem  kiedy, a ja mogłam   wszystkie zobaczyć w końcu jak siedziały cicho jedna obok drugiej na kalonce strzelistego dachu  naszego  wysokiego z cegły kościoła. Leczyłam mojego gołębia w bagażniku  starej  porzuconej limuzyny niedaleko naszej misji. Siedział zawsze głęboko w tyle kiedy otwierałam klapę, by dać mu pożywienie i picie. Nie trwało to długo, nie więcej jak tydzień, któregoś razu jak zwykle  podniosłam ze zgrzytem klapę a on jak z procy wystrzelił w powietrze i obszernym łukiem znalazł miejsce  na pierwszym z brzegu rozłożystym drzewie w parkowej alei. Nie wiem czy w ten sposób chciał mi powiedzieć jaki jest już silny  i niezależny ode mnie ? Nie wiem. Wiem tylko... i to   chcę  powiedzieć, że byłam wtedy  z siebie bardzo dumna i ogromnie zadowolona,  spełniona, choć na początku po otwarciu klapy bagażnika i wystrzeleniu gołębia w powietrze, zaskoczenie i smutek mieszały mi się nawzajem.


- Nie nudzę cię za bardzo ?- zapytała gdy wyciągnął papierosa i spojrzał na zegarek.

- Mów dalej, mów. To bardzo interesujące – Powiedział bez przekonania, wypuszczając  pierwsze kłęby dymu. Nabrała powietrza i    rozejrzała się wokół. Miasto nadal nie dawało znaku życia. Pogoda zresztą jakby chciała iść w te ślady, ponieważ od czasu, kiedy wysiedli z samochodu, nie zmieniła się wcale. Wilgotne powietrze, nudne z bezruchu i obfitość tlenu zapowiadały się już raczej na stałe w ten zwykły poniedziałek 18 kwietnia  1995roku w spokojnym Żeleźniaku nad Krušičkim  Potokiem dziesięć kilometrów od   stolicy.


-  Dumna byłam. Choć patrząc z perspektywy drapieżnika, którego przeszywający mnie wzrok z prawie na długość wyciągniętej ręki, doskonale będę długo jeszcze pamiętać, ostry i przenikliwy, to jednak tych powodów nie powinnam mieć. Kosmetycznie mówiąc, przerwałam  łańcuch pokarmowy i pozostawiłam go z pustym żołądkiem do następnego polowania. Nie dbam o to i tyle. Nie dbam  o drapieżników - skończyła bez oznak zmęczenia siedząc sztywno i prosto, pewna siebie.


- uff...przepraszam ...  pytałeś o zgodę na nagrywanie...może porozmawiajmy lepiej bez tego. Wydaje mi się, że nagrywanie rozmowy wymusi  dystans i spowoduje nienaturalność rozmowy – zdjęła pelerynę i położyła ją na krzesełku obok, nie bacząc na pęcherze deszczówki na siedzisku –


-  Będę w takim razie notował fragmenty wypowiedzi i szkicował, ciebie. Można?


-  Proszę bardzo, ale bez szkicowania. Poczekam z korzyścią dla siebie, aż nauczysz się robić zdjęcia.  Poczekajmy z nagrywaniem na kiedyś później. Dasz mi przeczytać tekst przed opublikowaniem – stwierdziła łapiąc nową porcje świeżego wilgotnego  powietrza -  Dziękuję, że zaprosiłeś mnie  na rozmowę, trochę się wyrwę i urozmaicę sobie dzień, a tak  w ogóle to ja nic o tobie nie wiem. W Zgromadzeniu opowiadają   o tobie jak o kimś, o którym się już wszystko niby wie lub powinno wiedzieć... a ja nic o twoim prawie życiu  nie wiem. Muszę to w przyszłości nadrobić.


-  Szkoda- pomyślał- z tego widać, że to ja do spotkania się lepiej przygotowałem -  i zapalił szybko następnego papierosa. Zapalniczkę błyskawicznym ruchem, jakby całe godziny spędzał na takich spotkaniach, położył przy popielniczce na stole. Odsunął się z krzesłem nieco do tyłu i założył nogę na nogę, podkurczając ją w kolanie. Mógł teraz  wzrokiem, objąć całą jej sylwetkę przeciętą wpół blatem. Wiódł dyskretnie swoje zainteresowanie od stóp w lekkich i wygodnych skórzanych bucikach, przez zgrabne i  smukłe łydki w białych bawełnianych pończochach, dalej przez  sukienkę osłaniającą jej zgrabne uda i tułów  sztywno wznoszący się nad stolikiem. Tułów, choć osłonięty odzieżą, nie był i tak w stanie zakryć w pełni kobiecych atrybutów jej pięknej i nie odkrytej urody.


- Nieważne - ocknął się - przypominam, że ja słucham i zadaję pytania a reszta należy do ciebie. Może w końcu coś zamówimy? – skinął  na kelnerkę stojącą nieopodal i dodał - powiedz jak mam się do ciebie prawidłowo zwracać ? Choć coś tam niby o tobie wiem, kiedyś  się widywaliśmy, nigdy jeszcze nie byłem dłużej niż pół minuty w  towarzystwie osoby zakonnej... nawet nie znam  twego imienia i nikt nie był w stanie go podać, nie wiem dlaczego...? – zamówili jakieś drobiazgi i picie.

-  No tak, to by się zgadzało. Możesz mnie nazwać jak chcesz, nazwij mnie po swojemu. Przywiązuję do tego  wielką wagę, by każdy to zrobił na własny sposób. Na co dzień wszyscy mówią do mnie po imieniu, ale to imię sami zaproponowali, tak więc mam różne imiona, każdy widzi mnie inaczej i każdy po swojemu nazywa. I tak wołają na mnie dajmy na to : Mydelniczka, Mojra, Szpila, Chmurka, Gadaczka, Ćma, a bym  zapomniała i Zołza Bezbożna, ale to rzadko.  Bardzo się przywiązują  do wymyślonych imion. Traktują je jakby odkryli ponownie Amerykę. Zazwyczaj nie mają  z określeniem problemu, choć to trwa niekiedy zanim coś wymyślą – skończyła jednym tchem.

- Trochę tam dziwnie u was. Zresztą u was może być jak tam chcecie –  i dalej kontynuował niezadowolony, że nie zwraca się do niego bardziej oficjalnie.


- Dlaczego nie mówisz do mnie zwyczajowo  „pan”?   Przecież   nie jestem twoim aż tak starym dobrym znajomym z  podwórka lub  knajpy? O przepraszam, powinienem powiedzieć raczej: z wieczornej modlitwy...  poprawił się na krześle.


-  Wiesz mogłabym wprawdzie  ci powiedzieć  tak, jak na to zasługujesz z racji funkcji społecznej i  czego oczekujesz, ale  chyba wiesz, że trzeba mieć wygląd i pieniądze, by o kimś tak powiedzieć... obie właściwości muszą zaistnieć razem, a z tego co widzę jak na razie, to przede mną  mam do czynienia tylko z pieniędzmi  - skończyła ostrą jak brzytwa  ripostą, by nie być mu dłużna.


Zapanowała długa chwila groźnego milczenia. Dziennikarz osłupiał z wrażenia. Z mózgu spłynęły mu obfite potoki prądu.  Dał poznać po sobie, że został tym  mocno dotknięty. Odwrócił głowę w przeciwnym do niej kierunku, w stronę, z której nie tak dawno przyszli.

- ...ale nie znam twojego poczucia humoru więc powiem  ci tylko...


Widziała, że dalej nie mógł opanować swojego  zakłopotania. Kelnerka nie zważając na nich położyła zamówione napoje i słodycze, wymieniła popielniczkę i postawiła metalowy kubek przed kapłanką. Zapytała.


- Będziecie płacić?  - Zaskoczeni pytaniem nie odpowiedzieli lecz tylko skierowali w jej stronę wymowne i  groźne spojrzenia.


- Proszę przynieś mi czyste coś do picia, bo z takiego, jak o to – podstawiła to szlachetne naczynie prawie po nos kelnerce - to u nas nawet niewidomi odmówili by picia. Po małym zamieszaniu spowodowanym kelnerką wrócili do przerwanej rozmowy. Nie upłynie kilka minut a dziarska kelnerka, ze słowami „ kryształowych nie mamy”, położy dynamicznie na granitowym blacie przeźroczystą szklankę po musztardzie, dla kapłanki.


- Nie chciałam cię urazić, przepraszam, zostałam sprowokowana -  mam jednego Pana, musisz się z tym pogodzić, ponieważ dalsza moja tu obecność nie miałaby sensu. Dla mego Pana mam zarezerwowany  ten tytuł,  i to wyróżnienie.  Tylko dla Niego,   rozumiesz mnie?  Chyba rozumiesz i to, że nie musiałam za to przepraszać,  ponieważ nie jesteśmy  jak przypuszczam w  tym samym wieku – nadal trwało  coś między nimi na kształt epoki lodowcowej. Zdecydował się jednak zapytać.


-  Będę ci mówił pokrzywa  lub drzazga. Co wybierasz? Bo mnie to obojętne.


-  Niech będzie kolczasta orchidea – mimo wysiłków z obu stron dalej trwała  niezręczna sytuacja. Dziennikarz  nie był pewien, czy nie lepiej skończyć i przełożyć to męczące spotkanie więc nerwowo zaczął się oglądać za  siebie w stronę pozostawionego samochodu. Z politowaniem spojrzał na otwarty przed sobą czarny notes z nielicznymi notatkami. Nie tak sobie wyobrażał pierwsze w życiu spotkanie z osobą zakonną w dodatku nie tak całkiem obcą. Przysunął się bliżej i zaczął buszować w   reporterskim sprzęcie. Kapłanka natomiast dyskretnie spojrzała w górę. Na niebie było dalej siwo i beznadziejnie, podobnie jak przy stoliku.


-  Jak myślisz  będzie dzisiaj padać?   Nie chciałabym zmoknąć – powiedziała na zaczepkę bardzo cicho.


- Jeśli mnie pamięć nie myli to godzinę temu przyjechaliśmy tu samochodem i mam nadzieję go tam zastać jeszcze... – z żalem w głosie odpowiedział Koszar  – w środku, tej powiedzmy- knajpo-kawiarni – też nie brakuje wolnych miejsc więc  nie mamy się czego obawiać – mówił dalej jakby słowa przecedzał na sicie do oddzielania bakterii. Patrzyła na niego z potrzebą dalszej rozmowy. Bezruch na ulicy i w miejscu gdzie siedzieli potęgował ich do wysiłku, by dalszej rozmowie nadać nowy sens i absorbujący przebieg.


- Wróćmy może do naszej rozmowy.  Nie  będę się wysilał z tym imieniem, może innym razem, a  jak wołali na ciebie rodzice ? - zapytał w końcu.


- Nie pamiętam rodziców a tym bardziej jak się do mnie zwracali. Imienia dowiedziałam się w ośrodku od kierowniczki. Nie powiem ci jak mnie wołali. Wychowałam się jak tylko pamiętam w ośrodku opiekuńczym wspólnie z innymi dziećmi, które  nie miały rodziców. Byłam dobrze traktowana. Lubiłam  śpiewać,  tak dla siebie i bez sensu, i recytować Jesienina i Byrona. Pisałam   coś na wzór pamiętnika, literacki przebieg życia. Do tej pory go piszę i powiem ci, że jest to dla mojej duszy jak chleb dla ciała. Traktuję pisanie bardzo, bardzo poważnie. Teraz  kiedy jestem z chorymi dziećmi i życie mam takie pełne, pisząc wieczorami o całym dniu, uzmysławiam sobie jak bardzo treściwe mam życie. Zapamiętuję więcej epizodów, pojedynczych słów dzieci, które są jakby studnią bez dna, pełną pięknej ufności, nadziei i fantazji. Wiele by mi uciekło  w niepamięć,  gdybym nie spisywała tego na bieżąco. Wieczorem siadam  często  w swoim przytulnym pokoiku i piszę, piszę  przy otwartym oknie.  Piszę  o dzieciach, które choć życia tak mało mają,  potrafią mocno żyć pełnią i treścią życia, że sama czuję się  przy nich jakbym...  wiesz .. no prawie nie żyła, choć przecież żyję...no tak mi się przynajmniej wydaje -


Dziennikarz,  jakby się ożywił i zaczął ponownie wertować kartki swojego notesu. Przerzucił sporą ich ilość  i otworzył na poszukiwanej  stronie. Podkreślił coś, podniósł głowę i wprost zapytał:


Dlaczego zdecydowałaś się na  tak trudne życie ?


-  Chodzi ci oczywiście o życie w  Zgromadzeniu. Domyślam się, że o to pytasz, prawda?  Trudno odpowiedzieć krótko  na takie pytanie. To wymaga dłuższego czasu i głębszej analizy. Nie mamy dziś tyle czasu. Przynajmniej ja. Ponieważ jestem potrzebna  dzieciom jak najszybciej. Mamy dziś wieczorem urodzinową kolację Lenki. Powiem ci jednak tylko w skrócie. Na początku zrodził się we mnie wstręt do wszystkiego co było na zewnątrz. Absolutny    brak  oparcia w czymkolwiek i w kimkolwiek. Nieczyste idee, choć z przeznaczenia miały być czyste i jasne – takie nie były.  Ludzie niby uczciwi, bezstronni i religijni a tak w istocie to bardziej skorumpowani, i chciwi, i fałszywi, niż ci którzy z tym się wcale nie kryli. Powszechna miłość do pieniądza, kłamstwa i obmowy. Ta okropna wszechobecna skrywana i zakamuflowana pod płaszczykiem własnej i z korzyścią tylko dla siebie, filozofii, etyki do potrzeb nigdy zresztą nie dość ograniczonych, miłość do zmyśleń, wprawiała mnie w zamęt – nie przerywała.

Istny  ludzki cyrk kłamców, manipulatorów, oszustów i podłych   krętaczy. Fałszywej dobroci, kiedy najdroższe okazywało się prawie zawsze to, co miało być za darmo.  Mimo wszystko żal mi  było tych ludzi. Ten proces się nie skończył, teraz też spotykam podobnych, dodam nawet, że to zniekształcenie w  ludziach jakby stale narasta. Obserwuję z niepokojem  jak ludzie teraz z łatwością godzą się na odwrócenie sensu słów i fundamentów sprawdzonych historycznie wartości. Zostaje jakby przebiegunowany obszar naszego moralnego wartościowania, i to co jeszcze do niedawna uznawaliśmy za sacrum, pod naciskami pożytecznych idiotów, staje się profanum.  Z tym się nie pogodziłam i z tym się nie pogodzę, nigdy. Może to jakaś boska próba ludzi?  Przeczuwałam w Bogu znaleźć coś, co by mnie umocniło i w końcu uspokoiło. Powtarzałam sobie, pamiętam... wtedy,   jak mantrę fragment,   to był  epigram,  jakiś  nieznany mi w całości wiersz:

nie    chcieć   więcej

nic   już    więcej -

tylko  dać ”.


Te średniowieczne słowa były  rozwinięciem i podłożem ówczesnej etyki mojego życia. Prawdziwe powołanie?... przypuszczam, że o to chciałeś szczególnie zapytać, odkryłam dopiero będąc wśród moich kochanych maleństw, świrusków i tych starszych oczywiście również. Kończyły swoje krótkie życia... tak nieprzewidywalnie radośnie i dojrzale. Moje powołanie nie było jednorazowym faktem było natomiast procesem dojrzewania w moim człowieczeństwie.


-  No właśnie to bardzo ciekawe co mówisz,  wiesz, jesteś przecież bardzo młoda, powiedz mi -  przełknął ślinę i wyprostował się na krześle – czy boimy się jednakowo śmierci? My  jako starsi ludzie inaczej patrzymy na zbliżającą się śmierć niż dzieci? Powiedz mi jeszcze dlaczego ty i Zgromadzenie twoich sióstr jesteście takie bierne wobec śmierci?


Tak w tym czasie właśnie pod kawiarenkę podjechał, sapiąc ze zmęczenia, lecz kompletny w oblachowaniu samochód dostawczy. Przywiózł napoje i pieczywo jak zwykł to robić w każdy ranek po niedzieli. Po rozładunku, było tego niepełne dwa kosze chleba, ze cztery skrzynki wody i  napojów, kierowca zanim odjechał, podszedł do nieżywego jegomościa z głową na stole. Można było odnieść wrażenie, że go poznał jako znajomego. W tym samym momencie do bezwiednie spoczywającego  klienta i kierowcy, podbiegła nerwowo obsługa z zaplecza,  ta sama kelnerka, która zdjęła tym razem mały, biały fartuszek i  potężny kucharz,  jakby żywcem oderwany od patelni. Kilka szybkich słów kelnerki i nerwowo usposobionego kucharza do prawie martwego  gościa nie przynoszą oczekiwanej  odpowiedzi, powodując  żywe napięcie wokół śpiącego w najlepsze wiecznego klienta.  Wtem Kucharz zaczyna go podnosić, obejmując  pod pachami  potężnymi łapskami z podwiniętymi rękawami do łokci, i kiedy bezwiedny jegomość śpiąc w najlepsze, mamrocząc coś pod nosem, zwisa  na  ogromnym brzuchu kucharza, sucha i błyskawiczna kelnerka w podskokach, szybkim ruchem lewej i po chwili prawej ręki, wymierza mu symetryczne  klapnięcie w twarz z każdej strony po dwa razy z taką szybkością, jakby przerzucała naleśnik.  Klask uderzenia rozchodzi się wokół, lecz nie wywołuje większego zainteresowania. Zrezygnowani, kucharz z kelnerką, wracają  na zaplecze a opuszczony i nietrzeźwy samotnik, jakby to był worek siana zwinnie wędruje na barki kierowcy. Kierują się wpierw do samochodu. Tam niczego nieświadom, wytrwały w piciu i opuszczony przez kolegów człowiek, zostaje jak worek rzucony na skrzynię ładunkową samochodu, który niebawem odjechał.


- Jak już ci wcześniej mówiłam, wychowałam się bez rodziców. Miałam dobrych opiekunów. To byli prości ludzie, którzy mieli małe gospodarstwo na wsi oraz takie małe prawie zoo zwierząt domowych. Kiedy była potrzeba, zabijali któreś  z nich ponieważ w tym celu je hodowali. Zwierzęta: kury, kaczki, gęsi, cielaki i świnie, widzisz  mieli tego całkiem sporo, uciekały ze strachem w obawie przed  człowiekiem… a szczególnie szybko uciekały widząc  go z ostrym narzędziem w ręku. Jeden przypadek wprawił mnie w szczególne osłupienie - dziennikarz oderwał wzrok od notesu. Pisał wcześniej coś skrzętnie.

- Co masz na myśli ? – zapytał.

- Tym wyjątkowym zwierzęciem był bardzo młody baranek. Nie uciekał na widok człowieka, który przyszedł mu odebrać życie. Powiem coś więcej on wyszedł ze stada  naprzeciw człowiekowi z nożem i  pozwolił mu potulnie dać się złapać  a nawet pogłaskać  – mówiła nieprzerwanie dalej - wydaje mi się, to trudno wiedzieć na pewno z czego bierze się ten opór przed śmiercią? Starsi  ludzie myślą, że coś tracą bezpowrotnie tracą, trudno im odmówić racji wiedząc z jakim wyrzeczeniem i trudem zdobywają cokolwiek. Mają coś o czym marzyli, myślę tu nie tylko o sferze materialnej, lecz o kapitale życia w całości. Nigdy niczego dość, wiesz o tym przecież lepiej niż ja. Ciągły niedosyt owoców z wartości i majątku,  trudno im zrozumieć, że to już  wystarczy i na tym koniec, i że czeka ich być może coś piękniejszego. Wiedzieli, że trzeba się z tym będzie kiedyś rozstać a mimo to w głębi serca,  rozpaczają. Za to dzieci mają dziwną jakąś zdolność w sobie, jakąś inną czystą naturę, no nie wiem... przylgnięcia do nadziei? nie potrafię tego określić. Pamiętasz Jezus odganiając swoich doradców i przyjaciół, powiedział - pozwólcie dzieciom przyjść do mnie...

...przecież nie dla wyglądu wyróżnił w jakiś tam sposób wtedy właśnie dzieci, czy czuł  przyciąganie  czystej duszy dziecka, kiedy to mówił. Nie wiem, wiem że tak powiedział. Wiem, że sam poddał się dobrowolnej śmierci. Może i sam był bardzo przekonany o tym, jak wiele warto wycierpieć  dla czystej natury, intuicyjnie wyczuwanego nowego życia jakie na ziemi już mają w sobie dzieci?... to jest dla mnie zbyt ciężkie, przykro mi, wybacz,  nie wiem po prostu dokładnie... nie wiem co mam powiedzieć?

Jezus – czując się nieskrępowana w temacie, kontynuowała - w świątyni powiedział biednej wdowie, kobiecie, która z wiarą pozbywała się na rzecz wspólnoty wiernych ostatniego grosza, że zyskuje teras Jego królestwo, nie przypomina ci to skoku na spadochronie ?

Chciał powiedzieć  „Nie”, ale zapalił kolejnego papierosa.


- Ale  dlaczego jesteście takie bierne wobec śmierci? – dziennikarz dawał do zrozumienia, że nie odpuści pytania.


-  Jeśli mnie dobrze słuchałeś to powinieneś znaleźć odpowiedź -  i powiedziała w tym samym tonie -  to miło, że nie wysunąłeś argumentu: eutanazji.


-  A… no tak. Opowiedz, proszę, o swojej pracy, albo raczej opowiedz coś o swoim dniu wśród dzieci...


- Bywa i tak, że rodziny obwiniają nasze hospicjum, lekarzy czy samego Boga za ich cierpienia, nie wiadomo czemu. Dzieci są inne. Kończą swoje krótkie życia tak jakby były nieświadome swego położenia i dramatu. Nie uwierzysz jak ci powiem, że wiele razy widziałam przypadki kiedy były bardziej dorosłe i dojrzałe niż  ich zdrowi krewni i znajomi.  Dużo w domu mówimy o pracy i jedzeniu. Resztę za nas w ciągu dnia mówią media i politycy obecni wszędzie i zawsze tylko nie tam gdzie być powinni. Za mało mówimy o tym co sami chcemy powiedzieć albo nawet wcale nie mówimy z dziećmi o istotnych sprawach życia. W tym również i o śmierci.


- Znam oto taki przypadek, opowiem ci go jeśli można?  musiał na chwilę przerwać troskę nad wybebeszonym na stoliku sprzętem i odpowiedzieć.

- Proszę, proszę bardzo – odpowiedział nieszczerze.

- Pewna matka położyła się obok swojego dziecka i nie pozwoliła nikomu się zbliżyć. Wiedziała o zbliżającym się końcu życia i braku nadziei na jego podtrzymanie. Była przy nim do samego końca nierozerwalnie i blisko. Rozpaczliwie błagała córkę by walczyła do końca. Szarpała ją za piżamkę i mocno przyciskała jej główkę do siebie.  Jej córka bardzo mobilizowała się i bardzo to źle znosiła. To kosztowało ją wiele sił i trudu, ale zmarła w objęciach swojej mamy – zatrzymała opowieść i pochyliła się nad stolikiem. Po chwili subtelnie zaczerpnęła łyk soku ananasowego ze szklanego naczynia a”la musztardowy kryształ  a dziennikarz sprawdzi kolejną stronę swoich  notatek i opróżni kufel z piwem, do połowy.


- Staram się przekonać bliskich by pozwolili spokojnie swojemu dziecku odejść. Pamiętam Neffi, dwunastoletnią dziewczynkę, miała ponoć kiedyś długie i piękne, naturalnie pokręcone, bardzo jasne włosy. Przyjechała wraz z rodziną z małej wioski na południu kraju. Była bardzo życzliwa troskliwa i czuła. Często wypytywała o swoich braci i sprawdzała u przełożonej,  kiedy znowu będą. Zbliżały się jej urodziny.  Rodzina przywiozła jej prezenty. Dostała nawet, wyobraź  sobie, drewnianą intarsjowaną kasetę a w niej duży komplet różnokolorowych nici i skomplikowanych igieł do artystycznego  haftowania, było tego mnóstwo.  Śpiewali z nią ulubione piosenki, sama nauczyłam się jednej prawie na pamięć...

... i przyczepili do łóżka trzy różnokolorowe baloniki. Zielony, żółty i niebieski symbolizujące ziemię, słońce i niebo czyli jakby symboliczny barwny mix  życia. Nie potrafiła ich już poruszyć. Za to falowały podmuchami poruszających się i wirujących postaci w salce. Było bardzo naturalnie. Co mi utrwaliło w pamięci to, to że nie było ani jednego ściętego kwiatka. Były słodycze, muzyka, śmichy - chichy do kolacji.  Bardzo wesoło spędzili razem czas. Jej matka, pamiętam, mówiła z wymuszonym uśmiechem i mokrymi od łez oczami, nie trudno było odgadnąć ich pochodzenie – Nasza cudowna Neffi... tak bardzo cię kochamy…  Więc jeśli tylko chcesz? Możesz, pozwalam ci odejść... pozwalam ci Neffi  odejść... – powiedziała ta mądra  matka.


Rano,  po jej urodzinach,  nim wzeszło słońce i  zaczął się nowy dzień, zanim na nowo żółty  kolor słońca i zieleń ziemi w niebieskim błogosławieństwie nieba ugotuje kolejną sekundę życia    ona już nie żyła. -  Kapłanka na chwilę  zatrzymała  opowiadanie jakby chciała nabrać nowej porcji energii. Nie czuła się zmęczoną, może to ta pogoda?


- Ktoś kiedyś powiedział – zaczęła po paru długich jak nieskończoność chwilach -  a ja tylko doświadczeniem potwierdzam,  że dzieci w tych momentach chcą być przewodnikiem i organizatorem sytuacji. Tak! to prawda. I trzeba im na to pozwolić. One w tych sytuacjach,  nawet kiedy widzą, że rodzice sobie z tym faktem nie radzą, próbują umiejscowić swoje uczucia u kolegi, pielęgniarki lub u kogoś zupełnie przypadkowego, nowego i obcego. Jest to naturalne i nie należy się temu dziwić. Myśl o rodzinie i znajomych bardzo ich wiąże. Wiąże ich  z czymś co staje się dla nich powoli obce. Obce dla nich staje się ich własne dotychczasowe życie oraz wszystko co się z tym wiąże. One, podejrzewam, asymilują sobie nowe uczucia pomocne w tym tajemnym przejściu. Zbierają siły. Nie mają wyjścia i odwrotu, czują to że muszą przejść przez tą tajemną bramę sami o własnych siłach.


- Liczą na coś nadzwyczajnego, na cudowny powrót do zdrowia, wspomniałaś o Istvanie.... – powiedział i głowę podparł na otwartej dłoni.


- Nie wiem, nie wiem czy się modlą, nie wiem bo nie mówią mi o tym więc nie wiem czy modlą się o cud nad swoim życiem? Widzę jak niekiedy spuszczają główki i są w głębokim zamyśleniu. Nie wiem czy wtedy właśnie proszą o cud? Robię to za nich - zrobiła  przerwę na kolejny łyk soku.


- Tak mówiłam o Istvanie – przytaknęła i spojrzała na niego z pewnym okrucieństwem, bowiem nie znosiła zbyt szybkiej zmiany nastroju i ponaglania w rozmowie.

- Mówiłam też o jego ojcu, który był naszym woźnicą, naprawiał nam zawsze bez wewnętrznego oporu  co tylko się zepsuło. Pomagał w kuchni. Pracował przy transporcie a nawet korzystaliśmy z niego przy degustacji posiłków. Był w tym nie do zastąpienia. Istvan był jego jedynym synem. Nie słyszałam, by kiedykolwiek wspominał coś o jego matce. Sama też nie wypytywałam. Miał szesnaście lat jak razem przyjechali do nas z małej wioski. Bardzo się buntował. Miał żal o wszystko i uważał, że wszystko mu się należy. Ojciec postanowił, że na czas pobytu syna, zostanie na miejscu i będzie nam pomagał przy prowadzeniu hospicjum. Byli bardzo biedni. Bardzo lubiłam się im przyglądać jak się wzajemnie uzupełniali i dopytywali jeden o drugiego.  Prości, uczciwi bez nadmiernych aspiracji, dwóch związanych ze sobą mężczyzn. Ojciec i syn. Ojciec przychodził do kaplicy. Widywałam go, lecz nie był tam częstym gościem. Istvan jeszcze  rzadziej przychodził a raczej pchał przed sobą balkonik.  Przychodził najczęściej po ojca. Nie chodzi, oczywiście o to, czy przychodził jeden czy drugi, lub nie... można swoją wiarę rozwijać w rozmaity sposób. Tylko, że ... ja tak uważam, lepiej to robić wspólnie niż  samemu tworzyć nowe wyznanie. Istvan  był odważny i wrażliwy... chciałabym tak powiedzieć, ale to nie jest do końca pełna jego ocena. On chciał, by zrozumiano jego punkt widzenia i wartościowania życia  i ludzi. Marzył, by być wojskowym, oficerem. Przyjechał z ojcem po trzeciej operacji. Rokowania miał bardzo złe. Nowotwór mózgu, złośliwy. Obserwowałam go. Dużo rozmawiałam z nim, kiedy to było jeszcze możliwe z jego strony. Chciałam poznać jego punkt widzenia i podejście do  religii, jego wewnętrzne życie. W skrócie opowiadał mi historię swej choroby. Jego historia choroby jednak była bardziej skomplikowana. Wykryta przez przypadek przy prześwietleniu głowy, po tym jak spadł z drzewa. Jesienią  w trakcie jednej z zabaw ze swoim najlepszym rówieśnikiem wszedł prawie na sam  koniec wysokiego drzewa,  liściastego zagajnika poza miastem. Zawołał do stojącego na dole, nieopodal, kolegi – Dasz mi „Kennedy’ego”, to zeskoczę. Wymieniali między sobą znaczki pocztowe. Amerykańskie emisje były najbardziej cenne. Wtedy pech chciał, że ledwo skończył zdanie gałąź, na której  stał złamała się a on łamiąc po kolei wszystkie pod nim, spadł na twarde podłoże poturbowany i pokaleczony. Z głowy sączyła się krew. Chwilę później stracił przytomność. Opowiadał później, że coś go dusiło w środku, słyszał i widział kolegę, lecz nie mógł nic powiedzieć. Widział wszystko wokół siebie na zielono. Zanim trafił do szpitala, trwało to jednak trochę czasu. Prześwietlenie głowy nie wykazało groźnych uszkodzeń spowodowanych wypadkiem. Wykazało natomiast obecność tkanki nowotworowej.  Dodatkowe badaniach potwierdziły  nowotwór złośliwy wielkości włoskiego orzecha. Przyjechał do nas po trzech operacjach wycięcia guza i jego przerzutów. Lekarze  dawali mu dwa miesiące życia, o czym sam wiedział -  skończyła.

Nie trzeba było wcale żadnego wiatru, by  delikatnie zawieszone metalowe „O” z szyldu spadło na betonową posadzkę przed kawiarnią czyniąc w poniedziałkowej ciszy trochę hałasu i mobilizując kelnerkę z kucharzem do kolejnego wyjścia z zaplecza.


- Przepraszam muszę cię zostawić, wrócimy do tego za chwilę – powiedział Koszar i nie czekając na nic poszedł do kawiarni,   korzystając z zamieszania.  Poszedł do toalety a kapłanka obejrzała się w stronę gdzie kiedyś leżał na stoliku pijany klient a teraz trwało usunięcie szkód po spadnięciu litery. Miała okazję również przyjrzeć się z bliska urządzeniom  do nagrywania dźwięku, które znajdowały się cały czas na stoliku mimo braku miejsca.

- Jestem, mogli by dbać bardziej o czystość w toaletach – powiedział  po powrocie.

- Można tam w ogóle wejść ? – zapytała.

- Nie wiem, do damskiej nie wchodziłem a z męskiej można korzystać tylko na bezdechu– odrzekł ze swadą -  wróćmy do naszego Istvana – powiedział stojąc nad nią.

- Proszę bardzo. Przyjechał z ojcem. Usytuowaliśmy ich na parterze. Mieli osobne pokoje, obok siebie z oknami na wewnętrzny, średniej wielkości duży ogród,  w którym można było znaleźć częściowo potłuczoną szklarnie na warzywa, poletka z dobrą ziemią do uprawy warzyw i kwiatów, fragment utwardzonej krzywo położonymi płytkami z betonu, posadzki, na biesiadne spotkania pod murem, prostokątny trawnik a w nim klomby kwiatowe o różnych eliptycznych i kolistych kształtach ze skalniakiem  i nieczynną fontanną, słupki i sznury do suszenia prania, wóz konny i wejście do stajni z poczciwą Klaudią…


- Poczciwa  Klaudia?, a cóż ona robiła w stajni? – Ocknął się z letargu w jaki wprawiła go muzyka jej słów.


- A…no tak, ty przecież, nie wiesz, to nasza klacz podarowana przez któregoś z hodowców i dodała - było w ogrodzie jeszcze wiele innych drobiazgów i przedmiotów przyniesionych na zasadzie „kiedyś się przydadzą” a teraz cierpliwie czekających od niepamiętnych czasów jako ciągle bezużyteczne. Daleko w głębi ogrodu przy kamiennym ogrodzeniu zamykającym naszą posiadłość od tyłu, w wymurowanej niszy na niewysokim postumencie mamy  naturalnej wielkości figurę Matki Bożej, którą z bagien przywiózł nam gospodarz. No i stary, niespruchniały wcale w środku  orzech, na którym dzieciaki  popisują się niby koty i męczą  cienkie  gałęzie.  Huśtając się niezależnie od tego, że mają oponę na konopnej linie przymocowaną do najgrubszej i to całkiem wysoko. Pokoje mieli w niedalekiej odległości od naszej jadalni. Blisko też mieli do własnej łazienki i kaplicy. Istvan otrzymał pokój ze specjalnym  łóżkiem natomiast jego ojciec zajął malutki pokój poprzedniego gospodarza. Ubaw był wielki każdorazowo kiedy  Istvan miał poznać kogoś nowego z naszej prawie piętnasto - osobowej  młodzieżowo – dziecięcej ferajny, która zwyczajowo przebywała. Istvan nieco sztywny i obcy nie akceptował na początku żywiołowych  i otwartych naszych istotek kręcących się po korytarzach z pragnieniem spotkania nowej przygody lub potrzebą wymyślenia jakiejś psoty.


– Wyskoczymy gdzieś dziś po obiedzie ?

– zapytał Istvana, przykutego do swego łóżka,  Pepek ze stolicy. Jego ojciec przywiózł ostatnio ziemniaków na całą zimę a matka jak przyjedzie to opowiada i opowiada bez końca, ciepłe historie o rodzinie.  W takich nieprzewidywalnych sytuacjach poukładany Istvan wyglądał zawsze tak, jak by mu ktoś wieś spalił. Teraz utkwił swój bezwiedny wzrok na przyjacielu z parteru opartym o ościeżnicę drzwi. Choroba wykluczała szybkie odpowiedzi więc nie odpowiedział od razu. Nie miał ochoty po za tym na żarty. Czekał aż  sobie pójdzie w swoją stronę i zostawi go w spokoju.

- Najlepiej na tamten świat –  zdobył się na odpowiedź po czasie.

Ojciec w tym czasie  orbitował po ogrodzie za zajęciem. Ciepło było na dworze. Miejsce na ogród było osłonięte wokół zabudowaniami i wysokim murem przed mrozem a jednocześnie  uniemożliwiającym wtargnięcie tam gwałtownego wiatru. Idealne warunki dla wzrostu wczesnych warzyw, popołudniowo - wieczornych biesiad przy ognisku i muzycznego grillowania. Wejście tam odbywało się przez węzeł kuchenny lub z ulicy w szczelinie między budynkami a ogrodzeniem.  Oczkiem w głowie nowego gospodarza a był nim od niedawna ojciec Istvana była uprawa wczesnych pomidorów w szklarni i  segment kwiatowy z oczkiem wodnym. Miał zadbane, oj! tak jak na pokaz, grządki z warzywami i trawnik. Przyciął już róże. Trzeba przyznać jednak, że estetyka oczka wodnego ze skalniakiem, wymagała dalszej zmiany w aranżacji. Teraz szukał krótkiego zajęcia do momentu  aż trawa urośnie do skoszenia, tak na tydzień, nie więcej.

- Chyba zajmę się odnowieniem figury, mam w warsztacie trochę farby, co ty na to? – przyszedł pod okno Istvana – jak myślisz?  Istvan nie odpowiedział od razu coś nie był dziś skory do rozmów.

- Zrób, zrób tylko napraw całą, pęknięcia są, wcześniej, dobrze, postaraj się, przygotuj spód, no i nie stosuj ostrych kolorów, daj Klaudii siana,  już prawie południe, teraz trochę poczytam, może pośpię do obiadu, coś mnie głowa boli - powiedział ciurkiem w dodatku  nieskładnie Istvan– może jak się wcześniej obudzę to zawołam po ciebie, powiedz komuś by mi małe ludki głowy byle czym nie zawracały, dobra?  Wycedził pojedyncze słowa.

- Nie za bardzo mam komu, siostry uczą a kucharka się w to nie miesza. Trudno z nią dziś zamienić jakieś zdanie to i obiad pewno będzie do niczego. Wymyśliłeś już imię dla siostry?

- Której? – nie skojarzył - a wiem! Nie, a ty tato? Myślałem, że może Klaudia będzie dobre, ale już  zajęte – chciał się zdobyć na dowcip, lecz mu się nie udał.

- Nie przesadzajmy, potraktujmy to poważnie, bo na to zasługuje.

- Coś się wymyśli – odwrócił się z trudem i grymasem na twarzy od okna i poszukał w przybocznym stoliczku coś do czytania. Duża wskazówka zegara na ścianie nie minęła pięć razy dwunastki a on już spał.


Ojciec Istvana podszedł do figury, o której opowiadał synowi. Coś nowego w ogrodzie nigdy nie mogło być realizowane w ukryciu przed podopiecznymi. Przyjaciel Istvana, spokojny i cierpliwy  Pepek nie mogąc zaczepić się na bajerek, przyczłapał pod figurę z chęcią i pomocą niosąc wiadro z wodą, szmaty i ryżowe szczotki. Tak się potocznie nazywały choć z ryżem to one nie miały nic wspólnego.

- Czyżbym miał kogoś do pomocy?

- Nie, nie,  ja będę uważać by pan sobie krzywdy nie zrobił – stał z rezerwą przyglądając się a później już ochoczo i dowcipnie pracowali razem do samego obiadu. Istvan spał w najlepsze i nawet nie raczył wstać na wezwania na posiłek. Obiad faktycznie pasował na Środę Popielcową lub Wielki Piątek co można było przewidzieć więc ojciec Istvana, skłaniał się ku jakieś integracyjnej imprezce, tym bardziej że to była sobota.


Z dużego okna pokoju, w którym Istvan się obudził popołudniu, roztaczał się widok na cały ogród oraz na miejsce gdzie zawsze odbywały się zabawy i wygłupy. Slavka, jedenastoletnia podopieczna iskra większości imprez, zajrzała po zajęciach na to co się święci w ogrodzie i poszła zanieść  swoje rzeczy, by później  zjeść w gwarnej atmosferze obiad z pozostałymi. Skończyły się zajęcia .  Po obiedzie, nie odpocząwszy na chwilę, wystrzeliły z jadalni  wraz z siedmioletnią Planką na huśtawki, wabiąc tam wzrokiem Pepka, zbierającego brudne szmaty do wiadra. Kończyli mycie figury Matki Bożej.  Ojciec Istvana poszedł do szklarni podlać pomidory i ogórki. Wracając przez kuchnię zabrał pomidorową i kopytka na drugie dla syna. Nakarmił go, choć dziś było to wyjątkowo trudne, ponieważ jego syn nie  miał ani krzty apetytu.  Rozmawiał z nim o planach na najbliższą niedzielę.

- Jutro pod wieczór zabiorę cię  furmanką na przejażdżkę aż za miasto. Klaudia musi się ludziom w święto pokazać, jakby to było? Nie darowała by mi tego – podsumował.

Tymczasem na utwardzonym poletku zebrana grupka organizowała się na wspólne biesiadowanie sobotniego popołudnia.   Szeptali sobie do ucha jakieś tajne wieści. Oczy im omal nie wychodziły z orbit zdziwieni a usta nie zamykały  się z podziwu.

-  Cóż tam ta kilkunasto - osobowa gromadka kombinuje w tak sekretnej tajemnicy – pytał siebie ojciec Istwana z perspektywy miejsca,  gdzie stał wraz z Klaudią karmiąc to usłużne, kopytne stworzenie tegoroczną marchewką jaką zaoszczędził na dostawie do kuchni. Gdy wtem dał się słyszeć ptasi śpiew.

-  Słyszycie, to tu rzadkość, jak ze świergoleniem wznosi się ku górze brązowy skowronek, taki mały a robi tyle zamieszania i robi to tak jakby miał żal, że wraz z nabieraniem wysokości traci kontakt z  ziemią – powiedział do Slavki i Pepki, które przyszły popatrzeć na efekty toalety gipsowej figury – będzie się wznosił, wznosił  ze śpiewem  wysoko aż w pewnym momencie przestanie robić jedno i drugie i lecąc w dół jak kamień rozłoży skrzydła tuż nad ziemią i wyląduje bezpiecznie na trawnik ze stokrotkami, zobaczycie. Bajka mówi, że kiedyś był wielkim drapieżnikiem i się nawrócił jak święty Paweł.

- Opowie kiedyś nam pan tą bajkę? - Zapytały jak to w zwyczaju tych, ale i nie tylko tych, ciekawskich babeczek było.  Pozostałe dzieciaki gdzieś się rozpierzchły i nikogo nie było na betonowym fragmencie ogrodu przeznaczonym na imprezowanie do czasu, aż szesnastoletni Orsat pobierający naukę u organisty z siedmioletnim Dizbarem w gumowcach nie do pary, pojawili się z powrotem wywlekając z kuchni bez obaw o kucharkę, na podwórze większe garnki, pokrywki kuchenne, drewniane stolnice, szklanki i czego to oni tam jeszcze z kuchni nie wywlekli? Oj sporo tego było, sporo.

- Która z was poleci się zapytać, co oni zamierzają? – zapytał ojciec Istvana dziewczyn. Nie  zdążył skończyć a Slavka była już w pół drogi do nich. Pędem przybiegła z powrotem jakby miało się gdzieś palić i powiedziała – To będzie perkusja, proszę pana i na wszelki wypadek to pan tego nie widzi, prosili, by to panu powiedzieć.

- No dobra abym miał  czyste sumienie to ja wracam z Klaudią do stajni a wy zmykajcie stąd jak chcecie albo pomóżcie Pepkowi dokończyć pracę.  Wybrały huśtanie się  i wspinanie po gałęziach. Tymczasem plac wygłupów począł się wypełniać wesołą społecznością. I kogóż tam nie było? Byli rzecz jasna wszyscy, ale… jacyś tacy  inni. Był,  i poważny doktor, i nieznana wróżka,  i sprężysty wojskowy w trampkach  w krótkich spodniach z gałęzią pracującą za karabin maszynowy,  zahukana siostra zakonna, ścięśliwa bardzo młoda para i wiele innych, których kostiumy z racji elementarnych braków  nie przedstawiały się już tak charakterystycznie. Wnet przyszła i  Michela ze skrzypcami,  błądząc wokół, z ulubioną melodią zapraszała do pląsów i śpiewu.  W tym czasie sekcja perkusji próbowała szczęśliwie zestawić swój instrument co im się zresztą udało, przetestowała podstawowe brzmienia i była gotowa do zgrania się ze skrzypaczką. Mieli  instrument muzyczny  zestawiony w całość i  gotowy o czym po solówce na pewno sam burmistrz miasteczka wiedział. Orsat trzymając dwa patyki  tłukł do słyszalnych granic możliwości ludzkiego ucha stuki, puki niczym zaoferowany muzyk na estradzie, polecił Dizbarowi sekcje szklanych instrumentów i werbel na stojaku .


- Znajdź dla siebie jakieś patyki, bo same ręce ci nie wystarczą - powiedział.


Istvan przez okno znad parapetu patrzył w ich stronę z ciekawością.  Szkicował ołówkiem na porowatym papierze, zastygłe w ruchu dziwaczne postacie za oknem, przypominając im się czasem, głową wystawioną nad parapet. Utrzymanie ołówka i przyborów przychodziło mu z coraz większym trudem.  Czy to była jego pasja, trudno to powiedzieć. Rzeczywiste obrazy w jego wyobraźni były ostatnio tak żywotne i cudownie przetworzone, że nie mógł oprzeć się sile, by ich nie utrwalić na papierze. Czasem je komuś bez większych oczekiwań  pokazywał i tyle z tego miał. Tymczasem bal przebierańców nabierał organicznych i artystycznych rumieńców, których  nie można sobie wyobrazić bez zapachu i woni syczącego nad ogniem pieczonego mięsa i boczku. Nad tym czuwał ojciec Istvana. Slavka i Pepka tańczyły według własnej  choreografii sobie tylko znany taniec, kierując się w stronę okna. Jedna  z poupinanymi gdzie tylko mogła gałęziami z orzecha, druga natomiast upstrzona słomą i sianem, których nie poskąpiła im Klaudia.


- Jesteście piękne – zawołał Dizbar co podniosło je mocno na duchu i dodał –  trochę piękniejsze od wron. A za nimi doktor z wróżką jako następna para w tanecznych pląsach,  które zawierały jednoznaczne baletowe sugestie fachowych czynności  zawodowych.  Doktor ceremonialnie „leczył”  zdziwionego Istvana i za chwilę, nie zdążywszy wypisać recepty, przepędzony przez wróżkę, z podziwem patrzał już na nią podczas jej  z kolei medycznych egzorcyzmów wplecionych w pląsy, ukłony i podskoki. Ta niezwykła terapia trwała jakiś czas nim w aurze muzycznej z wyróżnieniem  werbla, dostojnym krokiem do parapetu Istvana zbliżył się w paradnym kroku w dystynkcjach generała, salutując Istvanowi, przebrany za wojskowego kolega z piętra, którego imienia on już niestety nie pamiętał. Istvan upuścił ołówek, ni to prostując się i salutując w łóżku, ni to z emocji i wzruszenia, odbierając tą niezwykłą defiladę i tłumiąc wewnętrzne przeżycia. Zaraz jak tylko „generał” skończył swój niezwykły popis przed Istvanem, mający przekonać widza i towarzysza broni do wysiłku, wytrwania oraz męstwa, po nim,  w zasięg wzroku  Istvana wpadła siostra zakonna, w istocie to była Ankisa, umysł ścisły, lecz z zamiłowania baletnica, która w tańcu przekonywała Istvana  do łączenia ludzi, syntezy zdarzeń i faktów, tańcząc coś  w indyjskim stylu, jednocześnie „cerując” skarpetkę zanim została wyparta przez tańczącą młodą parę z dzieckiem, którego można się było tylko domyślić z tańca. Istny korowód ekscentryków i dziwaków.

Istvan bawił się z nimi wyśmienicie, mimo że bolesny grymas cierpiącej twarzy rzadko dało się ukryć, odwracając głowę.  Muzykanci nie ustawali w pomysłach a tancerze odpłacali im ruchami i gestami ciał wypełniając przestrzeń jaką z owego ogrodu wydzielała betonowa posadzka z nieregularnie położonych płyt chodnikowych.


Brązowy skowronek,  niespłoszony wiatrem, po raz ostatni w tym dniu i ostatni w tym tygodniu, rozpoczął lot ze śpiewem klucząc wokół przestrzeni nad orzechem. Co raz wyżej, wyżej i wyżej aż tam gdzie zazwyczaj jaskółki tańczą majestatycznie i malowniczo na niebie  w przedwieczorną porę zapowiadającą dobrą pogodę na następny dzień. Osiągnąwszy tą niezwykłą dla niego wysokość złożył skrzydła i pikował  w dół jak kamień. Istvan położył głowę na parapet, kierując szeroko otwarte oczy w stronę bawiącej się grupy, zabierając ten   żywy widok daleko w nieznaną wędrówkę.  Nikt się już nie dowie, czy Istvan  śpieszył  na nią, czy pozostał w ogrodzie i równie ochoczo balował z tym stadkiem niesfornych i wolnych przyjaciół.


Kapłanka i Koszar stali już przy samochodzie, szykując się z powrotem. Pogoda,  co było do przewidzenia,  uparta od samego rana. Było już popołudniu.


- Dlaczego  z pośród wszystkich wybrałaś podczas naszego spotkania i rozmowy  Istvana, czym cię urzekł?


- Musiałbyś zobaczyć jego szkicownik, w którym widać jego duchowe dojrzewanie i mądrość życia. Musiałbyś porozmawiać też z jego ojcem, bo to on umie tylko dogłębnie odczytać jego ostatni rysunek ołówkiem na porowatym papierze.  Powiedział mi kiedyś, czym mnie bardzo zaskoczył, bo rozmawialiśmy dużo o religii, dwoiłam się i troiłam   jak go przekonać, gdy wtem on powiedział: Czemu się siostra tak męczy, wie siostra, zrobić darmowe przyjęcie bez wzajemności, wykosztować się ogromnie, tak zrobić, że goście zapominają o piciu i jedzeniu a spanie zagwarantować na nieskończenie długi czas, wygodne i wspaniałe spanie i na siłę kogoś do tego jeszcze zmuszać,  to mnie nie byłoby na to stać, czemu Jemu tak na tym zależy, i tobie też, nie rozumiem. Istvan nie wyraził nigdy słownie jakiejkolwiek swojej przynależności, jednak przeczuwam, iż tylko z powodu nabytej niewylewności. U ojca tego nie zauważyłam.    Ostatni rysunek jaki zostawił z ostatniej chwili jego ziemskiego życia z dedykacją dla mnie,  ostatecznie o tym  mnie przekonał. Napisał tak : Dla tej, która nie pozwoliła mi wejść na pokład „Tytanica”.  Koszar słuchał i ważył w skupieniu każde słowo jakie kierowała do niego, kończąc to spotkanie.


- Wiesz zanim się  pożegnamy muszę ci coś powiedzieć –  i sięgnął ręką do kieszeni,  wyjął znaleziony rano  na ulicy pocisk ze stępionym czubkiem – słuchając dzisiaj ciebie, widząc cię szczerą, spokojną i taką zadowoloną, delektowałem się twoimi słowami  jak wonią kwiatów na wiosnę i muzyką lasu z samego rana, i …


- Uważaj, bo się zakrztusisz tymi wzruszeniami, powiedz lepiej, czy myśmy płacili?


- Sama zdaje się nie lubisz, kiedy ci się przerywa, prawda? Redakcja w kawiarni ma otwarty rachunek… więc słuchając cię dziś zdałem sobie sprawę  jakich to ja na co dzień używam błahych i płaskich słów i jakie nieistotne opisuję osoby i  zdarzenia, o których teraz myślę wręcz ze zgrozą, wiesz mnie się wydało nawet, że ja piszę poezje. Proszę weź ten pocisk na pamiątkę, iż dzięki tobie zrozumiałem ich podstawową  cechęto znaczy ich niecelność, w gazecie, w życiu, wszędzie,  a jeszcze jedno… zapewniam   cię, jeśli będziesz gubiła pieniądze, to będzie ci ich zawsze brakować–  i dał jej również monetę, znalezioną cudem o tej jeszcze porze, a której skutecznie pozbyła się  za drugim razem z samego rana.  Dał jej rykoszet wraz z monetą, która choć nie przedstawiała zbyt dużej wartości nominalnej teraz jednak jej wartość podyktowana była zupełnie innymi walorami.


- Dziękuję. Faktycznie nie zbieram złomu, ale tym razem zabiorę ze sobą. Zatrzymam pieniądz, którego pozbyłam się z nadzieją, że znajdzie go ktoś być może bardziej potrzebujący niż ja.


-  a…jeszcze jedno… powiedziałaś, że na tytułowanie przez „Pan” trzeba mieć… pamiętasz, i muszą wystąpić razem, jedno i drugie, powiedz więc, wiem, że nie potrafię urodą rywalizować z twoim Panem, jesteś jednak pewna, że twój Pan, ma więcej pieniędzy ode mnie? -  z lekka się uśmiechnęła ,co zauważył, a co dodało mu odwagi - bo jeśli wierzyć ewangeliom to wszystkie bogactwa i pieniądze oddał komuś innemu, prawda? Znieruchomiała wręcz.


Wtedy on on otworzył dla niej drzwi  samochodu, czego nigdy jak do tej pory, wobec kobiet, nie robił.  Stali tak patrząc na siebie, gdy nagle zatrzasnął drzwi nim wsiadła. Wsiadł szybko do samochodu i odjechał kawałek tak, aby jeszcze na koniec usłyszała przez niezgaszony silnik:


- Przecież lubisz bardziej niż samochodem chodzić na piechotę - odwrócił się i bez pisku opon, co na tej ulicy i tak było niemożliwe, odjechał zataczając krąg po ulicach szykującego się do wieczoru miasteczka, tak aby i ona w końcu wsiadła. I tak właśnie odjechali, jakby nigdy nic.








Koniec


Perth Marzec 2015


  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media