Go to commentsJezioro Wieldządz
Text 19 of 20 from volume: Suazi
Author
Genrebiography & memoirs
Formprose
Date added2015-03-25
Linguistic correctness
Text quality
Views3165

Orlik śmielej aniżeli w las, zagłębiał się w wody wielkiego jeziora, nad które najchętniej ciągnęło go podczas upałów. Bez obaw, z Olem na grzbiecie, przepływał na jego drugą stronę, gdzie zaczynał się już inny świat, nazywany Zajezierzem. Chłopiec, siedząc na Orliku, nie bał się końskich dołów, ani innych przepastnych i tajemniczych głębin oraz podwodnych wirów i prądów, które pochłonęły już niejednego śmiałka. Niekiedy tonęli w nich nawet doskonali pływacy. Po wyssaniu z topielca życia, wody jeziora wyrzucały czasem na brzeg zwłoki jak zmięty i wymoczony papierek po cukierku. Po niektórych ludziach, którzy zaginęli w jeziorze, nie zostawał czasami żaden ślad, tak jakby inne światy, zabierające całe okrągłe życie niczym wielki banknot, nie chciały oddać z niego nawet niewielkiej, pozostałej reszty, jakim jest ciało. Nieumiejący pływać mogli jednak pokonywać zdradliwą przestrzeń jeziora na końskich grzbietach.

Starsi chłopcy, którzy już samodzielnie pływali, w ciągu lata próbowali nauczyć się przepływać wpław na drugą stronę jeziora. Dopłynięcie na drugi brzeg jeziora o własnych siłach, stanowiło jakby koniec pierwszego etapu dorastania i dowodziło wejścia w okres męski. Każdego roku w noc świętojańską, ci chłopcy którzy wchodzili w dorosłość, przypływali na Szlosberg i tam rozpalali ognisko. Chodziły słuchy, że działy się tam rzeczy, których młodsi chłopcy mogli im tylko zazdrościć. W blasku ogniska i księżyca, pili wino i piwo, szukali kwiatu paproci, patrzyli w gwiazdy i wróżyli z nich swoje losy oraz śpiewali raz wesołe, raz smutne piosenki, aż do samego rana. Podobno odwiedzały ich Amazonki, przybywające na tę jedną noc od morza na koniach i zapraszały do tańca. Kiedy byli już tak rozbawieni i rozkochani, że nie wyobrażali sobie życia bez ich towarzystwa, rozlegał się nagle gdzieś wysoko w powietrzu przeraźliwy trzask bicza, po którym Amazonki nagle jedna po drugiej wskakiwały na swoje wierzchowce i znikały na horyzoncie, odprowadzane tęsknymi spojrzeniami chłopców, porażonych ich urokiem i przerażonych swoją bezsilnością.

Na samym środku jeziora było podobno kiedyś wielkie uroczysko, miejsce święte, oznaczone olbrzymimi głazami, po kilkadziesiąt metrów wysokości każdy. Zbierali się tutaj ludzie z całej okolicy na modlitwy i obrzędy. Ludzie potrzebujący wróżby, przed ważnymi życiowymi decyzjami, udawali się tutaj do świętych mężów, zwanych Wieszczami. Na środku uroczyska był głaz zasłaniający zejście do Niższych Światów, którym osoby znający zaklęcie mogli schodzić w głąb ziemi, aby spotkać się z duszami swoich zmarłych. Obok niego rosło Drzewo Świata, w którego wnętrzu mieszkał od tysięcy lat siwy Mały Pan. On jeden podobno znał sposób na przenoszenie się do Wyższych Światów.

Krążyły pogłoski, że w czasie ostatniej wojny Niemcy zbudowali zamaskowane pod jeziorem całe miasto, do którego jedno wejście było skryte w lesie na Szlosbergu, a drugie na płyciźnie pośrodku jeziora.

Siedzący na grzbiecie konia Olo nie bał się zakrętów i wirów kapryśnej Bachy ani jej grząskich zakoli, gdzie widać było czasami na środku strzałę szczupaka w rzucie na płotkę, zaś w zagłębieniach pod korzeniami olch, osik i topoli chowały się prawdopodobnie różne złowieszcze stwory, nie tylko znane mu węgorze, sumy, miętusy i raki.

O wiele spokojniejsza droga do bajki, przerywana czasami przez dobrotliwie gderliwy realizm ojca, prowadziła ich przez pola, gdy jechali wozem skrzypiącym na błotnistych albo wysuszonych przez słońce nierównościach drogi do młyna czy na spęd albo targ, słuchając dzwonienia uprzęży, stukotu dyszla i orczyka, parskania koni oraz pełnego poczucia sytości szmeru kół wozu naładowanego ciężkimi workami zboża albo mąki. Zimą drogę do bajki pokonywało się ciągniętymi przez Orlika saniami. Spod jego nóg odrywały się wyciśnięte kopytami, niczym foremkami do ciasta, krążki śniegu i fruwały w powietrzu jak rzucane przez dzieci śnieżki. Wiatr porywał też z pobocza drogi i pola płatki śniegu, rozrzucał na boki i w twarz, jak konfetti czy garście ziarna albo kaszy, aż trzeba było zasłaniać oczy i usta. Orlik wtedy zamieniał się nagle we włochatego renifera z rozłożystymi rosochami rogów nad głową. Olo jechał teraz na daleką Północ, do kraju Świętego Mikołaja, po drzewko szczęścia i wiecznego życia rosnące na Wyspie Wiecznych Snów.


  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Baśniowo-realistycznie :))) Zawsze taka proza mnie wciąga :)))

Serdecznie :)))
© 2010-2016 by Creative Media