Go to commentsPod Cycem
Text 20 of 108 from volume: Pozostało w pamięci
Author
Genrebiography & memoirs
Formprose
Date added2015-05-04
Linguistic correctness
Text quality
Views3098

Minutę drogi od mojej szkoły i sąsiadującego Technikum Mechanicznego znajdowała się znana w całym mieście knajpka. Mało kto pamiętał, jak oficjalnie się nazywała. Natomiast każdy miejscowy, zapytany – Gdzie jest knajpa „Pod Cycem?” – niechybnie wskazał właściwy kierunek. Tę sławną w całym mieście nazwę zawdzięczała podobno kelnerce, która przed laty obsługiwała klientów w tym lokalu. Natura nie poskąpiła jej kształtów, a zwłaszcza wyjątkowo obfitego biustu. Wiedziała, jak wykorzystać ten spadek po rodzicielce dla ściągania do knajpki jak największej rzeszy klientów. Popularna nazwa nie wzięła się jednak wyłącznie z ponętnych piersi kelnerki. Miała jeszcze jeden dar – była wyjątkowo silna fizycznie, jak na kobietę. Dopiero połączenie i wykorzystanie tych dwóch darów biologii w jednej osobie zaowocowało skokiem jakościowym przy obsługiwaniu klientów; oczywiście klientów płci męskiej. Panie, nie wiadomo z jakiego powodu, omijały lokal, który potrafił stworzyć miłą atmosferę, a nawet prawie że nieba przychylić konsumentom, spragnionym nie tylko złocistego napoju z białą pianką, ale i dodatkowych, estetycznych wrażeń.

Kelnerka ta, bez której lokal byłby zwyczajną speluną, a nie miejscem, do którego z całego miasta ściągały tłumy żądnych tych wrażeń mężczyzn, potrafiła wziąć w każdą dłoń po trzy półlitrowe szklane kufle z piwem. Za dodatkową opłatą potrafiła unieść i siódmy kufel, trzymając go... między ściśniętymi dwoma półkulami żywego, ponętnego i falującego w rytm jej kroków biustu. To było coś, to był podobno widok, który zachwyciłby każdego artystę, zwłaszcza malarza ciał kobiecych!

Kiedy doniosła złocisty napój do stolika, kufle trzymane w rękach stawiała na blacie, a ten siódmy przechylała, nachylając swoje buchające witalnością życia ciało nad klientem, który zapłacił za pokaz. Trzymał on w rękach pusty kufel, do którego małym wodospadem spływało piwo spomiędzy piersi kelnerki. Nie było takiego malkontenta, który by narzekał na brak wrażeń wizualnych. Nagrodą dla obsługiwanego klienta a zarazem widza, który opłacił spektakl, był fakt, że siedział w pierwszym rzędzie tak blisko sceny, że bliżej już nie można było. Miał doskonały widok, nikt z pozostałych widzów mu nie zasłaniał.

To był teatr, w którym nawet całkowicie głuchy mógł uczestniczyć bez najmniejszego uszczerbku w całościowym odbiorze granej przez kelnerkę sztuki. Sztuki jednego aktora. Wystarczyło mieć dobry wzrok lub niezaparowane okulary na nosie.

Nie było więc dziwne, że amatorów zakupu „siódmego kufla” nigdy nie brakowało. Podobno przez lata pracy kelnerki nikt z klientów nie zgłosił najmniejszej pretensji co do poziomu gry aktorskiej w spektaklu. Przeciwnie, opinie wyrażano w samych superlatywach. Gdyby wśród miejscowych widzów przeprowadzono ankietę – Kto lepiej gra? Jakaś aktorka warszawska czy nasza? – wynik byłby jednoznaczny i jednomyślny. Co do tego nikt nie miał wątpliwości.

Nie było dane moim kolegom szkolnym uczestniczyć w tych spektaklach z prozaicznego powodu – w tym czasie kelnerka już nie pracowała. Legenda jednak nie umierała, była przekazywana kolejnym pokoleniom bywalców lokalu, czasem dla poprawienia smaku doprawiana szczyptą pikantnych szczegółów. I legenda wciąż żyje.

Koledzy, z racji zbyt późnego urodzenia, nie zdążyli uczestniczyć w pokazach kelnerki. Nie przeszkadzało to niektórym z nich czasem skorzystać, zwłaszcza w upalne dni majowo-czerwcowe, z okazji do schłodzenia organizmu pienistym, chłodnym trunkiem. Idealnie do tego nadawała się długa przerwa lekcyjna.

W czasie tej przerwy szkolnej dorośli klienci w knajpce nie byli obsługiwani. Nie było ważne, czy któryś ze spragnionych uczniów się pojawił, czy nie. Gotowość bojowa wśród obsługi lokalu o tej porze była ustawiona pod szkoły. „Teraz obsługiwani są tylko panowie uczniowie” – taki komunikat z ust barmanki skutecznie uciszał zbyt natrętnych gości. Wyjątkowo niesubordywani goście byli delikatnie upominani przez stałych, miejscowych bywalców. Ponieważ ulica nie miała inteligenckiego charakteru, tacy początkowo upierdliwi konsumenci woleli wtedy szybko dostosować się do miejscowych zwyczajów. Tradycja to tradycja, trzeba ją szanować, a nie podważać przez byle chciejstwo byle kogo.

Ta tradycja w zaraniach jej powstania, jak i w czasie teraźniejszym, miała prozaiczną przyczynę – duża przerwa lekcyjna miała swoje, ściśle określone granice czasowe. Dla „panów uczniów” czas może nie był jeszcze pieniądzem, ale na pewno zmuszał do niemarnowania ani minuty. Obsługa lokalu „Pod Cycem” wiedziała o tym dobrze i w praktyce realizowała hasło „frontem do klienta”. Klient pracujący już czy jeszcze uczący się, to nie miało dla niej znaczenia. Barmanka i kelnerki przestrzegały prawa i podstawą do obsłużenia młodo wyglądającego gościa był okazany im dowód osobisty. W ten to sposób wprowadzały w życie jedną z fundamentalnych zasad demokracji „wszyscy ludzie są równi”. Równi niezależnie od wykształcenia, zawodu, płci, rasy czy... uczęszczania jeszcze do szkoły. Możliwe, że nawet nie wiedziały o tym, iż były prekursorkami przyszłych zmian demokratycznych w Polsce w czasach, kiedy demokracja miała jeszcze przymiotnik „socjalistyczna”.

Niestety, o tej tradycji i skłonnościach niektórych podopiecznych do gaszenia pragnienia złocistym, a zakazanym dla uczniów napojem, wiedziała również pedagogiczna kadra z obu sąsiadujących szkół. Dyżurujący na długiej przerwie nauczyciele od czasu do czasu urządzali polowania, wpadając niespodziewanie „Pod Cyc”. Dla trafionych ofiar nie było pobłażania; ciężko odpokutowywali miłą chwilę wytchnienia od wyczerpujących zajęć szkolnych. Dlatego spragnieni uczniowie starali się ograniczać ryzyko wpadki, wybierając przerwy na których dyżur pełnił profesor Dzik. Nie był on już zdolny do szybkiego marszu i nawet cichego podkradania się z boku tak, aby nie być widocznym przez okna baru. Jego sapiący oddech było słychać z daleka, wystarczająco, aby gromadka uczniów zdążyła się salwować ucieczką przez drzwi lokalu w przeciwnym kierunku, zasłaniając tylko rękoma twarze przed rozpoznaniem.

Chociaż... raz prawie udało mu się polowanie z zasadzki. Grupka kolegów z piątej, już ostatniej klasy, tak namiętnie o czymś dyskutowała że zapomniała o bożym świecie. Kiedy usłyszeli sapanie Dzika, było już za późno – zdążył dojść do wejścia i zablokować je swoim pokaźnych rozmiarów brzuszyskiem. Uratowały ich otwarte w upalny dzień okna knajpki – przez nie zdążyli się salwować ucieczką. To było dla nich być albo nie być – za tak drastyczne złamanie regulaminu szkolnego groziło im niedopuszczenie do matury. Jedyną stratą, jaką ponieśli, w stosunku do grożącej im kary nic nieznaczącą, była konieczność zrzutki na odkupienie firanek w barze, które nie wytrzymały gwałtownego naporu młodych ciał uczniowskich w czasie ich rejterady.



  Contents of volume
Comments (22)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Jakbym to widział na własne oczy.
avatar
Miłe i ciekawe wspominki. Brakło mi jednak fazy przejścia do części następnej (o ile jest w planach) lub ciekawej, zaskakującej puenty. Niemniej, sprawne pióro zrekompensowało zastrzeżenia. Dobrze się czyta. :)

sam
avatar
"Jakbym to widział na własne oczy..." - Marianie, każdy z nas ma wspomnienia z lat durnych, ale nie chmurnych :)

Samie - to jest jedno z opowiadań ze zbioru (nie zamknięta całość), które niedługo przekształci się w książkę. Dlatego może sprawiać takie wrażenie. Kilka opowiadań z tego zbioru już jest na PubliXo.
avatar
Bardzo ciekawe i barwne wspomnienie. Przypomniało mi się, jak we wrześniu 1969 roku byłem przypadkowo w Grudziądzu i trafiłem nie Pod Cyc, ale do Polonii. Kelnerka była tam podobna, ale jedna z klientek jeszcze ciekawsza. Nie zapomnę tego zdarzenia do końca życia.
Natomiast z przykrością muszę zakomunikować, że trafiło się kilka potknięć językowych. Gdyby to było Technikum Mechaniczne w Grudziądzu, wówczas należałoby je pisać wielkimi literami. Ale skoro jest tylko "technikum Mechaniczne", to, niestety, muszą być małe litery.
Zbędne są przecinki przed: spragnionym, estetycznych, ściśle określone, wystarczająco. Natomiast brakuje przecinków przed: a zarazem, czy nasza, że.
Jeszcze w jednym miejscu miałem wątpliwości, ale skoro to tylko wątpliwości, to ich nie usterkuję.
avatar
Marian, Samie, Janko - dziękuję za komentarze.

PS. Do Janko - dziękuję za merytoryczne poprawki w tekście. Mam jednak jedną wątpliwość dotyczącą potrzeby wstawienia przecinka przed "wystarczająco". Gdybym dołożył tam wyraz: "Jego sapiący oddech było słychać z daleka wystarczająco WCZEŚNIE, aby gromadka uczniów..." - to nie miałbym wątpliwości, że przecinek jest niepotrzebny. Jednak tekst brzmi: "Jego sapiący oddech było słychać z daleka, wystarczająco, aby gromadka uczniów..." - i tu, według mnie, przecinek jest potrzebny jako zawieszenie narracji. Nie wiem, tak to odbieram.
(Brak przecinka przed "że" dotyczy pewnie "o czymś dyskutowała że zapomniała"?)
avatar
Sam decydujesz, Chrissie, co się nadaje, a co nie ;)

Natomiast co do "małego piwa" - świat się ostatnio bardzo skurczył ;)
avatar
Hardy, odpowiadam na Twoje wątpliwości. Upieram się przy swoim, ale gdyby "wystarczająco" zamienić na "co wystarczyło", na pewno przecinek byłby potrzebny. W tej wersji zdanie byłoby zgrabniejsze i nie byłoby wątpliwości, a obecnie są.
avatar
"W bólach rodzić będziesz"... Dotyczy to tak kobiet rodzących, jak i tych, co piszą ;)
Poprawię, będzie lepiej.
avatar
Dobre opowiadanie :)

Przypomniał mi się cytat autorstwa Jeana Cocteau:

"Dawniej kobiety piersiami żywiły niemowlęta – dziś producentów filmowych".

:)
avatar
Piórko, trafiający cytat :) Obecnie trzeba go lekko zmienić: "Dawniej kobiety piersiami żywiły niemowlęta, później producentów filmowych, dziś sponsorów konkursów piękności" ;)

... a złocisty trunek nalewają od tysięcy lat ;)
avatar
Dzisiejszych sponsorów to chyba bardziej "rajcują" silikonowe cycki, zmarszczki wygładzone botoxem i wiadro szpachli na twarzy :)
avatar
Silikony? Botoxy? Szpachlówka? "A idź, przepadnij, maro piekielna!" :)
avatar
Nie ma to tamto, Hardy ;-) Jest popyt, jest i podaż :D
avatar
Sam wysoko to cenię - takie wspomnienia, a jako, że patrzą chłopcy to w ich perspektywie na pierwszym planie są kobiety i takie zbyty jak wyskakiwanie w czasie przerwy szkolnej na bronka. Choć wolę bardziej skondensowane werbalnie teksty, to ten jest słodki, wzruszający.
avatar
"Wyskoczyć na bronka"? Tego powiedzenia nie znam. W jakim regionie tak się mówiło/mówi, Branimirze?
avatar
Bronek to jakaś pochodna od browaru ( w domyśle piwa). Spotykałem jeszcze pianę, ale ze względu na kontekst sytuacyjny bronek do mnie niedawno wrócił - ma swój urok.
avatar
"Pójść na piankę" i u mnie funkcjonowało, ale "pójść na bronka" nie. Pytałem się, w jakim regionie Polski tak mówiono?
avatar
Pod tym "Cycem" - patrz tytuł wspomnień i nazwa wciąż istniejącej grudziądzkiej jadłodajni - dzisiaj wiszą jak u klamki karmieni przez pomoc społeczną niepełnosprawni, renciści, starzy samotni schorowani emeryci i rzesze najuboższych, których nie stać NIE STAĆ na własne posiłki.

Ot, barwna ewolucja baru od peerelowskiej knajpy z kultowymi już piersiami do garkuchni Kuronia w europejskim unijnym 100.tysięcznym nadwiślanym mieście
avatar
W 5. klasie technikum - a obie wspomniane w tekście, przyległe do "Cyca", szkoły to TAKIE właśnie szkoły - uczeń w tamtych czasach miał 18 lat i BYŁ DOROSŁY. Jako dorosły na przerwach mógł sobie robić, co chciał, lecz gorliwość profesorów przenosiła w owe czasy istne góry.

W niedawnych naszych gimnazjach jeszcze 3 lata temu na boiskach i dziedzińcach szkolnych podlotki sztachały się do extazy i z gwinta, i NIKOGO to nie jarało: ni straży miejskiej, ni policji, ni dyrekcji, ni szan. profesury
avatar
Emilio, w tamtych czasach starsi uczniowie szkół średnich, mimo że mieli już dowód osobisty, podlegali dalej rygorom szkolnym, jak małolaty. Nie mógł robić co chciał... nie tylko na przerwach szkolnych, ale również w czasie wolnym w mieście. Nie mógł np. wypić piwa w lokalu, a i miał obowiązek nosić tarczę szkolną.

Co do niedawnych gimnazjów - nie uogólniaj. Znam to "na żywca" i u mnie wychwytywaliśmy takich "pod wpływem", współpracując ściśle z policją. Nigdy nie przymykaliśmy oczu. Włącznie z gonieniem dilerów, którzy potrafili przyjeżdżać z innych miast pod szkołę "po forsę" od najniższych w hierarchii dilerów-uczniów. Mam w pamięci kilka przypadków, kiedy to robiłem, mimo gróźb z ich strony. Jakoś dalej żyję.
avatar
Gimnazja w Polsce były dobre PRZED WOJNĄ. W końcówce XX w. przyniosły naszym wiejskim 13-letnim dzieciakom straszne szkody! Zlokolizowane na ogół poza zasięgiem rodziców, gimnazja-molochy pozostawały poza wszelką WSZELKĄ skuteczną kontrolą.

Jako lekturę do poduszki polecam artykuł Pawła Kozłowskiego "Dynamika demoralizacji nieletnich w Polsce"
avatar
Emilio, mam inne zdanie. Na początku było trudno z gimnazjami, ale po kilku latach dotarło się. Również nie było tak, że na wsi rodzice nie mieli kontaktu. Wszystko zależało od chęci tych rodziców, jak zawsze, nie od formy oświaty.
Jak powiedziałem - znam to "na żywca", nie potrzebuję artykułów.
© 2010-2016 by Creative Media