Go to commentsSzczęściarz
Text 1 of 1 from volume: Wypiardy
Author
Genreprose poetry
Formprose
Date added2011-07-22
Linguistic correctness
Text quality
Views2175

Straciłem pracę. Nie podobała mi się, więc nawet się cieszyłem. Odłożyłem trochę pieniędzy, więc przez najbliższy czas było mnie stać na lekkie obijanie się. Nie było mi śpieszno znowu do roboty. Czytałem książki, które znajdywałem w antykwariatach i na wyprzedażach za grosze, paliłem cygara sprezentowane mi przez znajomych na czterdzieste urodziny, piłem po sześć – siedem puszek piwa dziennie, a kiedy już czułem się uwalony, wyjmowałem największy garnek w domu i zaczynałem gotować jakiś szajs. Wrzucałem co mi wpadło do ręki – takie eksperymenty nie zawsze mi wychodziły, ale czasami efekt końcowy przewyższał moje oczekiwania.

Mój rytm dnia zakłócił mi właściciel mieszkania, Marcin. Facet był mniej więcej w moim wieku, no może trochę młodszy, wyglądał dobrze i miał świetnie prosperującą firmę nieruchomości. Kurwa, ilekroć o nim myślałem robiło mi się niedobrze. Ja miałem wielki tłusty bebech, a na twarzy wyskoczyły mi pryszcze wielkości monet. Od czasu do czasu skrobnąłem, nie powiem, całkiem dobre opowiadanie, a na półce leżał Genet, Miller czy klasyki pokroju Żeromskiego albo Kossakowej. Oprócz tego byłem kompletnie nikim, a jedyne miejsca, które odwiedzałem to tanie bary. Miałem nawet swój ulubiony na rogu. Bar u Waldka. Alkohol był tani i było tam cicho. Jakoś nikt nie odczuwał potrzeby konwersacji.

Zatelefonował do mnie w czwartek.

- Panie Durzyński. Marcin Dąbrowszczak z tej strony. Sprawa wygląda następująco.

- Słucham.

- Skoro rezygnuje pan z wynajmu, chciałbym przed końcem rozwiązania umowy podpisać kolejną z inną osobą.

- Świetnie.

- W związku z tym, czy byłby to kłopot, gdybym jutro o godzinie dziewiętnastej pojawił się u pana z osobami na oglądanie mieszkania? - zapytał mnie wreszcie.

- Nie – odpowiedziałem sucho. Nie kurwa, nie byłby to żaden kłopot. Mam to w dupie. Niech sobie chodzą, cholera i penetrują to gówno – Oczywiście, że nie byłby to kłopot.

Podziękował mi, a potem się pożegnaliśmy. Co z niego za kutas, pomyślałem sobie. Jeździ sobie tym swoim firmowym autem, którego marki nie potrafię określić, bo nie znam się na samochodach, ale wygląda ładnie. No więc jeździ nim albo ono prowadzi go – to do restauracji, to do teatru albo do centrum handlowego, a teraz kurwa zwali mi się na głowę. Nie, nie jest to dla mnie kłopot panie Marcinie. Żaden. Ale kiedy będzie pan już pokazywał miejsce wciąż mojego zamieszkania, proszę poinformować przyszłych domowników, że kran nie działa, lodówka się rozmraża, a żarówki wybuchają co jakiś czas bez konkretnego powodu. Dom to atrapa. Mieszkam w atrapie, a on jeździ tym swoim lśniącym dyliżansem po mieście i ma to w dupie.

Rozmowa mnie rozdrażniła. On miał taki pseudo – inteligencki styl mówienia. Nie cierpiałem tego, postanowiłem więc się napić. Miałem akurat zapas piwa w lodówce, toteż zacząłem chlać. Kiedy skończyłem drugą puszkę, do pokoju wparował Prymas, bo tak go zwaliśmy w robocie.

- Cześć stary fiucie – krzyknął do mnie – masz coś do picia?

- Mam. Weź sobie z lodówki.

Wrócił za chwilę z dwiema, dla mnie i dla siebie. Rozłożył się w fotelu i odpalił papierosa. Wydaję mi się, że był równo naćpany, bo strasznie był pobudzony. Czysta energia siedząca w fotelu.

- Ludzie mówią, że wyleciałeś, bo przerżnąłeś dziewczynę kierownika.

- Pieprzy mnie co ludzie mówią.

- Nie denerwuj się, mówię co ludzie gadają. Wszyscy wiedzą, że jesteś stary jebaka.

- Nie stary i nie jebaka – teraz, zdenerwowany już, odpaliłem papierosa sobie – Wyleciałem, bo nie miałem ochoty już pracować. Nikogo nie przeleciałem.

Jeszcze przez kilka minut musiałem mu tłumaczyć, że nic nie zrobiłem. To prawda, że kilka kobiet trafiało mi się w łóżku z naszej firmy, ale cholera – pracowałem tam przeszło cztery lata, a na infolinii pracuje około pięciuset osób. Jak można wychodzić po pracy w samotnie w takich okolicznościach. Zawsze się coś trafi. Druga sprawa, że kobiety lubią być w jakiś dziwny sposób obrażane i chyba nie do końca biorą do siebie to co mówię.

Byłem wulgarny, niegrzeczny i wszystkich dookoła wyklinałem. Praca wymagała ode mnie grzeczności i przestrzegania pewnych procedur. Kiedy odkładałem słuchawkę, klnąłem na cały głos – do siebie, do kogoś, do wszystkich. Kilka razy nawet dochodziło przez to do niesnasek, które kończyły się na dachu biurowca. Nie byłem może dobrze zbudowany, ale potrafiłem się lać. Miałem swoje techniki, jeszcze z czasów liceum, kiedy biłem się ze wszystkimi i o wszystko.

Dla tych wszystkich ludzi byłem dziwakiem, ale lgnęli do mnie bez powodu. Nie potrafiłem tego zrozumieć. Stworzyli sobie w głowie wizerunek mnie – awanturnika i babiarza, bo od czasu do czasu odstawiłem jakiś numer. Byłem starszy od ludzi tam pracujących jakieś dziesięć, piętnaście lat. Może dlatego byłem dla nich swego rodzaju mentorem, a może po prostu dziwili się, że kuśka mi jeszcze staje.

Prymas gadał coś jeszcze przez dłuższy czas. To o samochodach, to o jakimś programie w telewizji albo o stronach w internecie. Nie miałem o tych rzeczach zielonego pojęcia. W gruncie rzeczy nie lubiłem go. Miał za dużo do powiedzenia, a ja lubiłem sobie pomilczeć. Może chodzi też o to, że nie był zbyt ciekawy. Kiedy mówi człowiek interesujący, słuchasz go, a ja wyłączałem się w tej rozmowie, potakując tylko od czasu do czasu.

Wreszcie, wypiwszy drugie piwo, zmył się. Chciał mnie wziąć ze sobą, ale mu odmówiłem. Nie miałem ochoty ani na bar, ani na posiadówę w jakiejś melinie. Tego wieczoru obaliłem jeszcze dwa piwa, a potem, nie wiedzieć czemu, opadłem na łóżko i zasnąłem.

Wstałem rano i nie czułem się zbyt dobrze. Łyknąłem krople żołądkowe i próbowałem się wysrać. Bez skutku. Położyłem się jeszcze do łóżka i spałem do trzynastej. Było lepiej. Sen jest dobry na wszystko. Nie wiem dlaczego ludzie narzekają na zbyt długi pobyt w krainie marzeń. Ja mógłbym tak wegetować dniami, co zresztą ostatnio robiłem.

Wysrałem się wreszcie, a potem wziąłem długi prysznic. Kiedy wyszedłem z kabiny, wszędzie unosiła się para jak w pieprzonej saunie. Wentylacja była do dupy w łazience. Wtedy przypomniałem sobie o wizycie za kilka godzin. Ubrałem się, zjadłem omlet, a potem zabrałem się za sprzątanie. Nie tyle lubiłem żyć w syfie, co po prostu mi to nie przeszkadzało, ale niekoniecznie miałem ochotę czuć się dziś jak świnia na wybiegu, oglądana przez jakieś zidiociałe osły.

Wszędzie walały się butelki, toteż zebrałem je do kupy. Okazało się, że jest ich ponad siedemdziesiąt. Imponująca kolekcja, pogratulowałem sobie w myślach. Zapakowałem to wszystko w worki i wyniosłem do swojego starego grata, zaparkowanego przed domem. Stwierdziłem rzeczowo, że będzie tego z trzydzieści złotych, ale słaby był ze mnie matematyk. Pomyślałem, że warto pić. Jest to swego rodzaju inwestycja, która zwraca się w najbardziej oczekiwanym momencie.

Wraz z nadejściem godziny dziewiętnastej pojawił się Marcin z jakimś facetem i całkiem niezłą blond cizią w średnim wieku. Miała na sobie obcisłą, czerwoną sukienkę i czarne buty na obcasach. Dobrze się trzymała, musiała być w wieku Dąbrowszczaka, a przy okazji i w moim, jednak chyba tylko mnie czterdziestka dała się we znaki. Byłem najmniej atrakcyjny w tym pięknym towarzystwie. Zazdrościłem tym dwóm gościom ich zgrabnych, niespracowanych dłoni, pierścieni na nich. Im wszystko przychodziło tak łatwo. Byli siebie, cholera, warci, a ja byłem gównem, wyrzyganym przez matkę naturę, by cierpieć katusze na jej zasranej ziemi.

Obejrzeli mieszkanie, a potem poszli rozmawiać w kuchni, którą im użyczyłem na czas nieokreślony. Bądź co bądź wciąż płaciłem za to wszystko. Nawet za tą cholerną saunę. Wtem zauważyłem, że kobieta rozgląda się po pokoju i co rusz zwiesza wzrok na mojej maszynie do pisania.

- Wszystko tu praktycznie zostaje, nie licząc maszyny do pisania – wyjaśniłem.

- Wiem.

- Skąd?

- Jestem właścicielką mieszkania.

A więc ona była żoną Dąbrowszczaka. Cholera. Dom, samochód, pieniądze i jeszcze ta długonoga piękność. Czułem się jak gówno.

- Pan jest pisarzem.

- Niestety.

- Dlaczego?

- Kiedy na panią patrzę, wolałbym być właścicielem biura nieruchomości.

Naszą rozmowę przerwał jej mąż, który obwieścił koniec odwiedzin i podziękował mi za możliwość przyprowadzenia tu tego typa, który teraz, jak zobaczyłem przez okno, pakował się do swojego wozu.

Pożegnaliśmy się, a ja usiadłem na fotelu i wróciłem myślami do swojego życia sprzed roku, kiedy wydałem drugą powieść. Myślałem wtedy, że stać mnie będzie na komfort i wynająłem to mieszkanie. Chciałem rzucić pracę, ale moje fundusze szybko topniały, więc zostałem. Przez chwilę czułem się jak zwycięzca, ale ja zawsze byłem przegrany. Trafiały mi się najgorsze dziwki z pracy, piłem tanie sikacze, a papierosy albo paliłem ruskie, albo skręcałem. Zwycięzca odjechał nowiutkim samochodem, ze swoją pachnącą żoną.


*


Kilka dni później, kiedy nadal nie miałem pracy i zapijałem się po raz kolejny, usłyszałem dzwonek do drzwi. To była ona. Właścicielka mieszkania. Zaprosiłem ją gestem do środka. Nie mówiąc nic weszliśmy do pokoju, a ona usiadła w fotelu i założyła nogę na nogę. Miała na sobie czarno – białą sukienkę do kolan i białe buty na obcasach. Kobieta z klasą. Mało która zakładała teraz sukienki. Małolaty biegały w miniówach i widać im było ich mokre cipki. Próbowałem się na nią nie gapić.

- Napije się pani czegoś?

- Chętnie.

Poszedłem do kuchni i przyniosłem wino, jedyne, które miałem. Czekało na czarną godzinę, ale ostatecznie uznałem, że to jest czarna godzina. Nie wypadało takiej kobiety częstować tanim piwem. Już lepszy był tani portwajn. Nalałem napój do szklanek.

- Mówił pan, że wolałby pan być właścicielem biura nieruchomości.

- Kiedy na panią patrzę – dodałem.

- Czy więc sprzeda mi pan swoją maszynę?

Spojrzałem na sprzęt leżący na biurku. Była to stara, niemiecka maszyna. Nie jedna z tych walizkowych gówien, tylko stara, porządna, metalowa maszyna do pisania.

- Nie mogę.

- Dlaczego?

- Bo to jedyne co mam. Jedyna rzecz na której potrafię zagrać.

- A jeśli powiem panu, że uczynię z pana właścicielem tego biura, o którym wcześniej rozmawialiśmy.

- Nie.

- Ale wcześniej mówił pan coś innego.

- To było w pewnym celu.

- W jakim? - zapytała, a ja zbliżyłem się do niej.

- Chciałem panią uraczyć komplementem – powiedziałem i klęknąłem obok niej – To jedyne co mogłem zrobić. Pani ma klasę, prześliczne oczy i wspaniałe nogi, a ja mam tylko tę maszynę, która wprawia mnie w działanie.

- Pięknie pan mówi. Jest pan bardzo oddany sprawie.

Złapałem ją za głowę i przyciągnąłem do siebie. Całowaliśmy się. Długo. A potem zrzuciłem z niej tą sukienkę i zacząłem ją lizać. Kiedy wreszcie byłem już tak podniecony, że nie mogłem już wytrzymać, wyciągnąłem go i wsadziłem jej delikatnie. Zajęczała lekko. Odchylała głowę w taki teatralny sposób do tyłu, co mnie bardzo podniecało. Zrywałem się i rżnąłem ją szybciej, przytrzymując jej włosy i wpychając jej język do ust, to znów zwalniałem i bawiłem się z nią, wchodząc w nią niemal bezszelestnie. Kiedy wyczułem, że dochodziła, spuściłem się w nią. Tak mi się przynajmniej wydawało, że dochodziła, ale jaki mężczyzna ma pewność.

Opadłem na łóżko obok niej. Była uśmiechnięta, więc czułem się usatysfakcjonowany całym tym nieoczekiwanym rżnięciem. Wtuleni w siebie zasnęliśmy. Niech sobie Dąbrowszczak ma ten swój dom, auto, firmę, drogie restauracje i jakąś kurwę za kochankę. Ja miałem jego żonę. Byłem w końcu zwycięzcą.


  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Zaprawdę powiadam wam: nie znacie dnia ani godziny!

/"Biblia", Mt 25, 1-13/

Proza z górnej półki - niesłychanie wiarygodna, chociaż to tylko kolejna wersja bajeczki o /tym razem męskoosobowym/ zwykłym, szarym i takim sobie, na codziennej bani Kopciuszku
© 2010-2016 by Creative Media