Go to commentsGdzie mój kuń?!
Text 24 of 108 from volume: Pozostało w pamięci
Author
Genrebiography & memoirs
Formprose
Date added2015-11-27
Linguistic correctness
Text quality
Views2940

*(-) Drzemka mnie ogarnęła, przysnąłem pod Łysomicami, dziesięć kilometrów przed Toruniem. 

Gwałtowne zahamowanie pojazdu rzuciło mą osobą do przodu, pisk hamulców na mokrym asfalcie i odgłos uderzenia wwiercił się w uszy, momentalnie budząc mnie z krótkiego snu! Nabyty pęd własnego ciała wyrzucił je do przodu. Nie „jak z katapulty”, gdyż założonej maksymalnej prędkości jazdy Pan Czterdziestka nie przekraczał. Wystarczająco jednak szybko, abym nagle znalazł się bliżej przedniej szyby a dalej od siedziska, na którym przed ułamkiem sekundy jeszcze drzemałem. Odruchowo wyciągnąłem przed siebie ręce, co uchroniło mnie przed sprawdzeniem własną głową wytrzymałości tej szyby. Wytrzymały moje ramiona, zadziałały jak sprężyny w zderzakach, wyhamowały mnie, wytrzymało na szczęście i okno samochodu. 

Zdążyłem spaść… może nie jak kot na cztery łapy, ale na dwie nogi. Uderzenie kolanem w wewnętrzną osłonę maski auta nie było zbyt wielką zapłatą za uratowanie głowy. W tym samym momencie przed moimi oczyma mignęły za przednią szybą końskie kopyta, skierowane ku niebu. Kie licho?! Śnię jeszcze, stoję na rękach czy mam omamy?! 

Sekundę później usłyszałem łomot i kwik konia. Jednocześnie na maskę naszego auta spadło „z nieba” koło, uderzyło z hukiem o blachę i stoczyło się na ziemię. Co znów?! Nie zdążyłem się przyjrzeć, zbyt krótko to trwało, nie całkiem jeszcze też świadomie funkcjonowałem. Koło od samochodu? Czyje? Nasze? Co się stało? Wypadek? Mamy kraksę! 

W jednej chwili w środku auta rozległy się nasze krzyki: 

– Cholera! 

– Co się stało?! 

– O kurwa! 

– Walnęliśmy! 

– Co jest?! 

– Cicho! – przez powstały rwetes przebił się głos naszego trenera, Witka Martko. – Wszyscy cali? 

– W porządku. 

– Nic mi nie jest. 

– Ja też żyję. 

– U mnie też gra. 

– Walnąłem kolanem, ale to nic. Rusza się. – To ja zgłosiłem małe stłuczenie. 

– Dobra, to później. Mieliśmy chyba wypadek. Zobaczmy... 

Trener otworzył drzwi i pierwszy wyszedł na zewnątrz. Po kolei i my opuściliśmy ciepłe wnętrze pojazdu. Na dworze było ciemno, nadal siąpił deszczyk przemieszany z płatkami śniegu, zacinał nieprzyjemnie wiatr. Staliśmy na mokrej szosie, na którą z przodu świeciły reflektory naszego lublina, ledwie rozświetlając poświatą pobrzeża drogi. Zimne, grudniowe powietrze dobudziło mnie już całkowicie. Przed maską samochodu tarasował przejazd wóz konny, bez lewego tylnego koła, przechylony i oparty osią o asfalt. A więc jednak mieliśmy zderzenie. 

Wóz musiał wyjechać z bocznej polnej ścieżki, prosto na szosę. Nie miał żadnego oświetlenia, ani nawet światełek odblaskowych. Pojawił się jak duch, próbując w ciemności przejechać na drugą stronę drogi. Ale gdzie jest koń? I woźnica?! 

Rozejrzałem się. Zagadka od razu się wyjaśniła – po drugiej stronie drogi człapało nieszczęsne zwierzę, kiwając się na boki jak pijane. To jego nogi przed szybą lublina widocznie zauważyłem w pierwszej sekundzie gwałtownej pobudki. Musiało porządnie oberwać, aż go obróciło w powietrzu; widziałem przecież kopyta u góry. Żyło jednak. Zaraz… a gdzie jest woźnica?! 

– Gdzie jest woźnica?! – powtórzyłem głośno, krzycząc do pozostałych. Rozejrzeliśmy się szybko – nie było go na wozie ani obok niego; na szczęście nie leżał też pod kołami naszego samochodu. Ale gdzie on jest? Chyba koń nie ciągnął wozu bez właściciela? Chociaż… nie takie rzeczy po wsiach się zdarzały… 

Odgłos głośnego czknięcia doszedł nas z drugiej strony szosy. A jest, odnalazł się! Właśnie próbował podnieść się z błotnistego pola, kilka metrów od drogi. Jak on tam się przeniósł? Podbiegliśmy do niego hurmem. Od razu zauważyłem ślad wyryty w błocie, wyjaśniający zagadkę jego dziwnego przemieszczenia się w przestrzeni – mimo uderzenia przez samochód koń podniósł się i pobiegł na drugą stronę szosy, a woźnica pewnie nie zdążył od razu wypuścić lejcy z rąk. Zwierzę widocznie przeciągnęło go trochę po ziemi. 

– Żyje pan? Nic się panu nie stało? Pomóc? – zaczęliśmy się przekrzykiwać. Nie odpowiedział. Chwyciłem go pod ramię, kolega chwycił pod drugie. O rany, jaki ciężki… wyślizgnął się nam i z głośnym klaśnięciem chlupnął w małą kałużę błota. Jednak nie tyle był ciężki, ile bardzo słabowity na ciele, a zwłaszcza miękki w nogach. Do tego miał rozpiętą kurtkę – wysunął się z niej, a ja z kolegą trzymaliśmy teraz w dłoniach tylko jej puste rękawy. 

Chwyciliśmy go ponownie pod ramiona. Fuuj! Zapach, bijący od chłopa, wyjaśniał od razu przyczynę i okoliczności zdarzenia. Nie był to tylko zapaszek dawno niemytego ciała. Nie była też wyłącznie swojska woń naturalnych nawozów, stosowanych na wsi od tysiącleci. To znany odór nieprzetrawionego jeszcze alkoholu wydobywał się z jego żołądka przez gardziołko, powodując u nas, przypadkowych wąchaczy, mimowolny odruch odwrócenia głów i wstrzymania oddechu. Ale śmierdzi! 

Śmierdzi, nie śmierdzi, jednak to człowiek. Mocno go przytrzymywaliśmy, gdyż własne jego nogi nie chciały go słuchać, rozjeżdżały się w gumiakach na błocie we wszystkie strony. Mrugał oczkami, wyraźnie nie wiedząc, co się z nim dzieje. Trudno, aby coś rozumiał, był spity do imentu. Pewnie przysnął na koźle wozu i dopiero teraz próbował otworzyć oczy na zimny, nocny, ale boży świat. 

– Hej, słyszy mnie pan? Boli coś pana? – to nasz trener próbował porozumieć się z woźnicą. 

– Yyp, yyp – wydobyło się w odpowiedzi. Nie była zbyt zrozumiała werbalnie, ale potwierdziła najważniejsze – woźnica na pewno żył. Nie jęczał, tylko czkał, mogliśmy więc przyjąć, że jego ciało nie poniosło zbytniego uszczerbku na zdrowiu. Był potwierdzeniem prawdy znanej od dawien dawna – trzeźwy człowiek, który stoczy się ze schodów, w czasie upadku odruchowo usztywnia się i w większości złamie jedną lub więcej kości. Natomiast „zneutralizowany” odpowiednio dużą dawką alkoholu toczy się miękko, jak worek kartofli. Potłucze się najwyżej, ale kości jego przeważnie przetrwają w całości. Podobnie musiało się stać z naszym woźnicą. 

– Coś pan zrobił?! Jak mógł pan wjechać z bocznej drogi na szosę prosto pod samochód?! Bez oświetlenia, bez niczego? I w takim stanie?! – nasz trener, który oprócz pracy zawodowej w fabryce oraz trenowania juniorów uczył też łaciny w szkole średniej, od razu wszedł w rolę belfra strofującego podpadniętego ucznia. 

Tyle że jego przemowa przypominała gadanie dziada do obrazu. Chociaż nie całkiem. „Obraz” ponownie przemówił – Yyp, yyp… – Nie była to składna wypowiedź i nie świadczyła o zrozumieniu retorycznych pytań, ale utwierdziła nas w przekonaniu, że woźnica mógł mówić o dużym szczęściu. Może też czkawka pomagała mu w oddychaniu… Nagle jakby otrzeźwiał, stanął pewniej na nogach, szeroko otworzył oczy i zachrypiał: 

– Kuń? Gdzie mój kuń?! Cośta z nim z robili?! Puuśta mnie! 

Wyszarpnął się z naszego uścisku, w pierwszej chwili zachwiał ale utrzymał w miarę pionową pozycję, rozglądnął się wokół i dojrzał swojego konia. Ten już nie kłusował po polu, tylko człapał kilkadziesiąt metrów od nas, kiwając się na boki. Woźnica spojrzał na nas zeźlony spode łba i jeszcze raz zachrypiał – Czego chceta?! To mój kuń! Mój! Mogę pić, mogę spać, bo kuń zawiezie mnie do domu! Jedźta sobie! – Odwrócił się i ruszył chwiejnym kurzgalopkiem w kierunku biednego bydlęcia. 

Spojrzeliśmy po sobie. Trener wzruszył ramionami – Nie będziemy przecież go ścigać. Widocznie nic sobie nie zrobił. Wracamy, zobaczymy, co z samochodem. 

Podeszliśmy do wozu, który oglądał nasz Pan Czterdzieści. Trener zagadnął go: 

– I co, panie Kaziu? Da się jechać? 

– Da się, panie trenerze. Światła działają. Tylko maska jest wgięta i błotnik. Trzeba go tylko trochę odgiąć, bo obciera o koło. 

– Chłopaki, pomóżcie przy błotniku. I usuńcie ten wóz na bok, bo kto inny jeszcze się właduje po ciemku. Ten pijak dzisiaj tego nie zrobi. 

– Panie trenerze, jedziemy jeszcze do Torunia, czy wracamy? 

– Pan Kazio mówi, że w porządku, więc pojedziemy. Jesteśmy już blisko, może jeszcze na nas czekają. A jak twoje kolano, Zdzisiek? 

– W porządku, panie trenerze. Nic wielkiego, będę mógł grać. 

– No to do roboty i jedziemy. 

Uwinęliśmy się dość szybko. Na szczęście przez cały czas naszego nieoczekiwanego postoju nie przejeżdżał żaden samochód. Byliśmy samiuteńcy na szosie, nie licząc woźnicy, który dalej próbował złapać konia człapiącego po polu. Wsiedliśmy, silnik lublina zaskoczył od pierwszego zapłonu. Okazał się nie taki zły nasz wielce wysłużony pojazd, nie był wcale „samochodopodobny”. Topornie wyglądał, ale blachy i silnik miał wytrzymałe na byle uderzenia. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Gdyby nie zaskoczył… co byśmy zrobili? W sobotni późny wieczór, przy paskudnej pogodzie, z dala od zabudowań? Mielibyśmy się z pyszna, maszerując w takich warunkach kilka kilometrów do najbliższej stacji kolejowej. Potem jeszcze oczekiwanie na pociąg powrotny… Udało się nam! (-)


*Jest to fragment większej całości. Jak to u mnie ;)

  Contents of volume
Comments (5)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Świetne i barwne wspomnienie. Przeżyłem trochę podobne zdarzenie, ale nieco w innej roli.
Ale, Hardy, to rzuciło Tobą, ostatecznie Twoim ciałem, ale na pewno nie Twoją osobą.
Chyba przed publikacją dokładnie tekstu nie przeczytałeś, gdyż pojawiły się błędy interpunkcyjne, jakich już nie popełniasz. Zbędne przecinki przed: skierowane ku, Witka Martko, ani nawet (nieco dalej tego błędu już nie powtórzyłeś), stosowanych, jak worek; brakuje przecinków przed: a dalej, czy mam, ale.
avatar
No, samo życie. Niedaleko moich rodziców mieszkał tez tzw. "wozak", czyli taki konny taksówkarz bagażowy. Codziennie po pracy konie same wiozły go do domu, ale jakoś nigdy nikt z nim się nie zderzył. Doskonałe opowiadanko.
avatar
Zostałem sprowadzony do parteru ;) Myślałem, że opowiem zdarzenie, które mnie kiedyś spotkało, a tu... chyba każdy miał podobne :)
Gdybym wcześniej pomyślał, przypomniałbym sobie, że wtedy takich wozaków było "na kopy", więc sam rachunek prawdopodobieństwa... ;)

Dzięki za komentarze.

Janko, dzięki za słuszne uwagi. Zwłaszcza za "mą osobą". Chyba już gdzieś w komentarzach zwracałeś na to uwagę, czytałem i... przeleciało. Ważne, żebym wreszcie zapamiętał.
Zaraz w oryginale poprawię. Niestety, jak pisałem, interpunkcję piszę intuicyjnie. Tak że... jednak dalej błędy popełniam. Cóż, niekształconym w tym zakresie.
avatar
Z przyjemnością się czyta tak barwnie napisane opowieści. :) Pozdrawiam.
avatar
Twoje też są barwne, Andrea, chociaż inna jest kanwa.Pozdrawiam :)
© 2010-2016 by Creative Media