Go to commentsŁabędź
Text 3 of 17 from volume: kot
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2016-01-27
Linguistic correctness
Text quality
Views2350

Łabędź


Warszawa, ciemna po zmroku kiedyś świeciła Dworcem Centralnym. Przyjeżdżało się tu z Pragi i z Mokotowa, nie wiadomo po co. Jasno i pod dachem, nawet były hot dogi jak w Ameryce.

Teraz, jak tam wejdziesz z pełną paczką papierosów, to wyjdziesz z pustą. Lepiej też nie mieć bilonu i ludzkich odruchów.

Zaszczane i zabazgrane podziemie prowadzi do Warszawy Centralnej. To też jest Warszawa.

Przejechał pociąg i nie miał zamiaru się zatrzymywać. Przeleciały kadry okien, by zrobić film potrzeba dwudziestu parę na sekundę. Tyle nie było, zapamiętałem blondynkę w oknie.

Ludzi ciągną dworce. Może można się poczuć lepiej, kiedy widać że ktoś wyjeżdża do lepszego świata? Nie wiem. Właściwie to wiem, gdy się jest w ruchu, czas biegnie inaczej i zostawia pole do przemyśleń. Tak samo daleko od domu, własnego centrum świata ale dom ma swój czas i jak wrócisz okazuje się, że tam wcale nie stał w miejscu.

Jest i mój pociąg. Zazgrzytał, zapiszczał i się zatrzymał, prawie pusty. Przywiózł tropikalne gorąco i kolejowy smród z zepsutych toalet. Przede mną godzina jazdy. Zdjąłem kurtkę i przymknąłem oczy.


– W mordę ... – oparł się o futrynę i skrzywił na mój widok.

Reklamówka z piwem, zabrzęczała zawartością. Nie zajrzał do środka, ledwie zawiesił na palcu i oszacował wagę.

Żeby przebić monetę igłą i popisać się w towarzystwie, trzeba ją nakryć mydłem. Kostka robi za prowadnicę i wystarczy uderzyć młotkiem. Z gwoździem jest łatwiej, nie wygnie się i nie trzeba dziurawić żadnego mydła.

Pośrodku stołu przybite dwadzieścia złotych. Mariusz zgiął gwóźdź pod blatem i zaklepał go w drewno. Gdy szedł po pół litra, lutownica się rozgrzewała. Wrócił i wypalił na politurze:

– Za tyle – i „tyle” podkreślił – puściła się moja żona.

Przyjechał ze szkolenia dzień wcześniej i tuż po południu. Wanda jeszcze leżała w łóżku. Całą drogę miał chęć na kawę, to od razu dwie zrobił. Gość poprosił bez cukru, ona chciała herbatę. Ciekawy facet, porozmawiali chwilę. Musiał sporo czytać i widać było, że otwarty umysł i otwarty rozporek to jego pasja. Gestykulował, oblał się kawą i przeprosił, zapomniał przy tym, że ma tylko jedną łydkę w nogawce.

Mariusz poprosił go o dwadzieścia złotych. Jeszcze wtedy nie papierkowe, z Marcelim Nowotką na awersie, wielkie i ciężkie jak ruski medal. W ostateczności może być mniejsze dziesięć ze Świerczewskim.

Gość w jego łóżku nie miał przy sobie kieszeni, choć z rozpędu się oklepał po biodrach. Zabrzęczało dopiero, jak do końca wciągnął te spodnie. Podziękował za kawę i chciał pójść umyć kubek.

Gospodarz znalazł dolara gdzieś w książkach, przeprosił i poszedł do pewexu. Zanim wyszedł, zadzwonił kluczami i poprosił Wandę żeby też koniecznie zamknęła drzwi za sobą. Niech zatrzaśnie zasuwę, a klucze zostawi na stole. Niech wpadnie w wolnej chwili po rzeczy, ale wcześniej koniecznie zadzwoni.


Moneta przybita do stołu to istne przekleństwo. Stale ktoś o nią potrąca kieliszkiem i rozlewa wódkę.

To dom otwarty. Dom to za duże słowo, bo mieszkanie jest w bloku. Przez ściany i sufit, na parterze tu cicho, choć sąsiedzi nie żałują rozrywek i sobie i innym. Tyle, że zawsze z szacunkiem. Co wieczór dzieje się, jak u Mariusza. Wóda, poróbstwo, nieodmiennie ktoś z rują.

Mariusz w oczach ogromnie zyskał, gdy załatwił sprawę na górze.

Dzień i noc tam trwała balanga, ale spać trzeba wreszcie. Rozciągnął teleskopową wędkę i tłukł o barierkę do skutku. Dzikie wrzaski i disco, żeby jakaś muzyka. Gnój z góry szarpnął wędkę i Mariusz zostawił na niej skórę z zaciśniętej zbyt lekko dłoni.

Koledzy Mariusza się ucieszyli, bo długo byli bezrobotni. Nie musieli mieć nic ze sobą, drzwi ustąpiły łatwo a nogi od stołu i krzeseł bez trudu znaleźli w środku. Nie było pomyłuj, nawet dla telewizora, choć nie uciekał jak reszta na klatkę schodową, przez ciasny korytarz. Po wszystkim już cicho wieczorem, a gówniarz się kłania i przemyka chyłkiem.

Dom był czynny dwadzieścia cztery na siedem. Przynosił ktoś nowy flaszkę i się wtapiał. Gospodarz nie znosił próżni.


Koledzy od robienia porządków na górze, pamiętali jak trafić. Fajni goście, przynieśli ze sześć butelek. Po kolejnej opróżnionej, rozmowa się rozkręciła i jeden pokazał nabytek. Pistolet, dziewiątka od ruskich za grosze. Wszystkie samce się zbiegły natychmiast, zostawiały szklanki i panienki w połowie. Każdy znał się jak nikt na broni. Makarow wyrywany z rąk wreszcie wypalił, bo miał nabój w komorze. Co z tego, że wyjęto mu magazynek.

W tych blokach ściany są gipsowe. Pocisk na szczęście nikogo nie trafił, ale przeleciał do sąsiada i utkwił w suficie.

– Was tu nikt nie zna i jazda przez okno. Zabierać tą klamkę – Mariusz zupełnie wytrzeźwiał, choć nazbierał przez tydzień promili jak gąbka.

Ty to byłeś z panienką, a wy też spaliście. Już do pokoju! Nic nie wiecie i nie słyszeliście, żeby nikt nie pękł, choćby nie wiem co! Załatwimy to we dwóch.

– Ty skup się! – Odwrócił się do mnie, gdy pokój już opustoszał. – Jeden mały i blondyn, drugi większy i nos jak kartofel. Nie znamy ich, przyszli może tu przez pomyłkę, bo słyszeli imprezę. Mały wyjął pistolet i strzelił mi w ścianę. Wyskoczyli przez balkon. Obaj w czarnych koszulkach i dżinsach. Widzieliśmy tylko my, ale jesteśmy pijani to nam trudno opisać. Oni wcześniej zalegli. – Bierz wódę i chlaj, jesteś za trzeźwy – potrząsnął mnie za ramiona – mało czasu, psy zaraz tu będą.


Już się przymierzali, żeby wyłamać drzwi ledwie zamknięte na klamkę, ale Mariusz się w porę odnalazł. Stratowali go po drodze i zabrali nas dwóch na komendę. Ja siedziałem spokojnie w fotelu pod oknem, ale co z tego, nie potraktowali mnie lepiej. Zaroiło się od nich czarno – niebiesko i rozbudzili do połowy towarzystwo w pokoju obok. Wszyscy udawali dobrze i konsekwentnie, więc dali im spokój. Ci, którzy pili od wczoraj i dłużej, nawet nie musieli udawać.


Imprezy się nie kończyły od roku, teraz gospodarz dowiedział się, że ma iść do wojska. Późno poszedł i wcześnie wyszedł. Długo się wykręcał dostarczając komisji coraz to nowe zaświadczenia. Skończył dwadzieścia cztery lata i Dziadek powiedział „dosyć!”. Nie mógł już patrzeć na pasożyta, któremu nigdy nie brakło pieniędzy i miał wszystko, bo mu jeszcze mieszkanie zostało po matce. Dziadek wyczyścił medale i odświeżył znajomości.

Przy okazji kolejnej wizyty w Wojskowej Komendzie Uzupełnień, na Mariusza czekała przykra niespodzianka. Papierów od lekarzy nikt nawet nie czytał. Brzuchaty major z nieukrywaną radością otworzył szufladę i wyjął świstek, na którym tylko dopisał datę, bo reszta druku była zawczasu wypełniona. Do wyboru leżały dwa identyczne, więc je podarł, już niepotrzebne. Z wysiłkiem się podniósł, założył czapkę i dopełniając formalności poinformował, że to bilet do wojska.

Poborowy ma się stawić za miesiąc w jednostce, na obrzeżach Warszawy. Dziadek pomimo wszystko, wolał mieć wnusia na oku. Nic nie dało się zrobić, senior naprawdę miał znajomości.


Czas się dopełnił i trzeba go było doprowadzić na miejsce, ale kartkę z adresem gdzieś zgubił. Niewłaściwa ta pierwsza brama z orzełkiem, tak samo i nie ta następna. Nie chcą go widać w armii, to nie będzie się prosił. Machnął ręką i wrócił pić dalej.

Trzynastego dnia się zjawili żandarmi z otokami i dali mu przepisane na nowo wezwanie. Tak, teraz się zgadza. Jednostka przy Radiowej ale trzecia. Jutro rano, bo dziś jeszcze ostatnia niedziela.


Poszło już na poważnie, w głowie wyświetliły się kraty. Pod bramą zdjął z ręki rolexa, żeby przechować dwa lata, lub jak trzeba to przebalować. Dał klucze i poprosił o składkę na czynsz i opiekę.

Na Radiowej brakowało żołnierza do uzupełnienia stanu, a minęły już dwa tygodnie. Skądś wygarnęli biedaka i nie było wolnego łóżka. Dwie noce przespał w magazynie z odzieżą, aż go w końcu podpalił. Pstryknął w kąt niedopałkiem, zanim z nudów nie zasnął.

Po tygodniu wrócił do domu, bo go wojsko naprawdę nie chciało. Nie zdążyliśmy się dobrze rozgościć, a zegarek gdzieś zgubiliśmy.


Trzymali nas już półtorej doby i wiadomo, że rozdzielili. Pijanego udawałem najdłużej jak mogłem, później wypytywali. Upierałem się przy ustalonej wersji i byłem oszczędny w słowach. Zjawił się dobry i zły glina, sypały się prośby, groźby i obietnice. Musiałem powtarzać od końca i w kółko. Widać było, że nikt mi nie wierzy.

Na dołku jeden też pytał. Niby życzliwie ale mógł być podstawiony, bo za bardzo się miotał. Tylko wszedł, porozstawiał wszystkich po kątach. Wyrażał się niby po polsku, ale jakoś inaczej, bo słowami „spod celi”. Noc, kac i potrzeba ciszy dla niego nie istniały. Rano nasrał w miskę i dał ją klawiszowi, bo śniadanie nie było jak u Tiffaniego. Gliny wywlekły go na korytarz i gdy wrócił, z dumą pokazał pręgi po pałkach.

Postać w rogu, skurczona do metra w kłębie, coś mruknęła po cichu, przeciągnęła się i wyprostowała. Teraz miała dwa metry i machnęła raz jeden wytatuowaną ręką. Klasnęło i nastał spokój.


Nie piłem dużo i źle się nie czułem, ale z Mariuszem gorzej. Cofnąłem się i oparłem o ścianę, gdy go prowadzili. W końcu korytarza, pomalowanego na żółcień penitencjarną, wisiała zakurzona umywalka i nad nią kran. Mariusz wiedział po co i zauważyłem, jak spiął się w sobie.

Wyrwał się, pobiegł i zawisł na nim dwoma rękami. Popłynęła zardzewiała woda. Chyba całe lata tego nikt nie odkręcał. Chłeptał brudy jak zwierzę, skurwysyny nie dały mu kropli od wczoraj. Najpierw to ich zaskoczył i lał w siebie z dziesięć sekund, jak w beczkę. Przez chwilę go próbowali oderwać, ale łatwo się nie dał. W wąskiej wnęce tylko sobie nawzajem przeszkadzali.

Wycofali się i biała pałka przypomniała mi sekundową wskazówkę na dworcu. Zakreślony łuk, światło jarzeniówki pocięło na fazy ruchu, zupełnie jak stroboskop. Dwa, czy trzy razy po plecach, wreszcie puścił się rury.


– Ten pistolet kogoś zabije. Niech pan pomyśli – Zły Porucznik miał zmęczony głos. Wyjął bloczek z szuflady, wypełnił rubryki i przybił pieczątkę. – To jest glejt. Może pan wyjść w każdej chwili. Pójdziemy jeszcze po depozyt.

Podziękowałem i wstałem. Po raz pierwszy nasze oczy się spotkały. Do tej pory unikał wzroku.

– Zrobię kawę, niech pan chwilę zaczeka. Pali pan?

Nie odmówiłem i przyjrzałem mu się uważniej. Zmęczony starszy człowiek o wypalonym spojrzeniu. Miał coś z mojego ojca, gdy wracał ze szpitala po nocnym dyżurze.

– Nie oceniam z kim się pan zadaje, niech pan mnie źle nie zrozumie. To pana przyjaciel. Zawaliło mu się wszystko w co wierzył i wziął kurs na zderzenie. – Popijał z kubka i na długo zapatrzył się w zakratowane niebo. – Niech pan się nigdy nie przywiązuje do ludzi, którzy pragną się zabić. Będzie pan tylko cierpiał. Ale tak się mówi. Nieważne... Chodźmy już.


Dziadek złamał słowo i się nie powiesił. Później częściej bo co niedzielę, polerował medale i chodził na cmentarz.


Konduktor poszarpał się z drzwiami i mnie rozbudził. Wyjrzałem przez okno i przeczytałem nazwę stacyjki. Jeszcze jakieś piętnaście minut. Założyłem kurtkę, zdjąłem z bagażnika plecak i pokrowiec z wędką, i wyszedłem z przedziału zapalić.


Kiedyś tu bywaliśmy razem, ale Mariusz wyjechał na koniec świata. Zostawił za dużo grzechów, za dużo też ich zabrał ze sobą i już nie wróci. Jakiś czas dochodziły mnie plotki, w które nie chciałem uwierzyć. Nadal nie dociera do mnie, że już go nie ma. To już tak dawno temu.


Po zjeździe z głównej szosy są doły, pagóry, błoto i nareszcie rzeka.

Pamiętam, jak po drodze raz nam coś zaświeciło w lusterkach. Nie straż pożarna, ani pogotowie. Policyjna Nysa z włączoną iluminofonią na dachu, pewnie jedna z ostatnich na chodzie, błyskała dodatkowo drogowymi światłami. Chyba się mało nie rozsypała, żeby za nami nadążyć.

– Panie Mariuszu, ponad sto dwadzieścia po terenie zabudowanym?

– No wiem...

– Gdzie się tak spieszycie?

– Jedziemy na ryby.

– To wam tak pilno, żeby tak szybko odpocząć...– Chorąży westchnął i zaczął przeglądać dokumenty.

No nie, taka kultura. Dziwne.

Skąd miał wiedzieć, gdy wkładał rękę przez okno. Mariusz nauczył to bydlę, żeby od razu nie odgryzało ręki. Doberman na tylnym siedzeniu od dawna już nie spał i teraz potrzymał dłoń Chorążego w ciepłym i mokrym pysku, dopóki pan nie rozkazał, żeby puścił.

– Rany Boskie, może się nie zlał – Mariusz odezwał się dopiero, gdy policjant, jeszcze niedawno milicjant odszedł na miękkich nogach do radiowozu, zaparł się dłońmi o maskę i spuścił nisko głowę. Wysiedliśmy i stanęliśmy jak ostatnie sieroty obok. Żaden z nas nie śmiał się pierwszy odezwać.

– Zabierajcie się i jedźcie na te na swoje ryby! – Chorąży trzasnął drzwiami, wychylił się jeszcze przez okno i oddał dokumenty, gdy już usiadł za kierownicą.

– Przepraszam, panowie wypijcie sobie piwo za nasze zdrowie – Mariusz wyjął z tylnej kieszeni milion złotych, otrzepał o udo i wysunął rękę.

– A idź w pizdu, na piwo jeszcze mamy! Ja łapówek nie biorę, to patrol szkoleniowy. Spierdalaj i patrz na znaki. Kurwa, niech ja cię drugi raz dorwę... – Krawaciarze jebane – mruknął i zasunął szybę.

Najgorsze uczucie, jak coś dajesz od serca a ktoś nie chce. Można się ze wstydu zapaść pod ziemię.

Miasteczko po drodze, miało kościół i puszkę na głodne dzieci, których jeszcze nie tak dawno, oficjalnie nie było.

– A co tam, łatwo przyszło, łatwo poszło – Mariusz złożył banknot na pół i go wcisnął w szczelinę.


Parędziesiąt lat temu to były dzikie ptaki, uciekały na widok człowieka. Miało przyjść zimno, w porę zbierały latorośl i leciały gdzie cieplej. Teraz przez pół roku mają chleb zamiast wodorostów i połowa by nie doleciała do Afryki, czy do delty Dunaju. Po co się męczyć, nurzać głowę pod wodę, szczypać jakąś moczarkę... A napchać się darowanym chlebem i już przez resztę czasu, można się puszyć przed turystami w podzięce. Po co w ogóle latać? Po co chcieć, jak jest wszystko. Przyjdzie wieczór, to głowę pod skrzydło i aby do śniadania. Będzie takie, że przejeść się nie da. W łabędzie, tak jak w bociany w tym kraju nie rzuca się kamieniami, lecz chlebem. Aż nadchodzi październik i już nie ma turystów, trzeba sobie przypomnieć, jak się w ogóle lata. Jedno miejsce i drugie i nie ma śniadania. Może jutro ktoś da, ale jutro listopad...

Wyrosłem na książkach o Dzikim Zachodzie. Mam przed oczami obrazek Indian pod fortem, może jakąś faktorią, owiniętych w zabielone śniegiem koce. Siedzą i się łudzą, że brama się otworzy i ktoś rzuci ochłap. Mądrzejsi, czy bardziej dumni już zwinęli swe tipi. Zwołali psy, żony i dzieci, poszli hen za pogodą.


Przeważnie zostawiam samochód pod domem i przyjeżdżam w to miejsce pociągiem. Od stacji trzeba się wrócić i z duszą na ramieniu przechodzi się przez żelazny most. Jest chodniczek dla pieszych, to żadna partyzantka po podkładach i pod drutami. Wygięte, zdobione kwadracikami blachy robią łomot przy każdym stąpnięciu. W razie czego, jest się gdzie schować pomiędzy filary. Raz tylko napadł mnie pociąg. Dawał ze sto dwadzieścia i był na wyciągnięcie ręki.

Warto tu postać chwilę, zanim się wejdzie na most i posłuchać budującej się ciszy, gdy już potwór odjedzie. Czasem ją tylko przerywa jęk stalowej konstrukcji, której elementy się kurczą, rozszerzają, lub tylko wracają na miejsce po niedawnym wysiłku.


Do rzeki jest parę kilometrów łąki. Lubię ją o każdej porze roku, zawsze jest inna. Dziś nie uderza po oczach kolorami. Jest cicha, szarozielona i chrzęści po nocnym przymrozku. Gdzie nie gdzie jeszcze błyska ostatnimi żółtymi kwiatkami. Świecą tylko dla oka, przecież już nie dojrzeją. W pionie trzyma je mróz. Ściął też kałuże i lód wypił z nich wodę. Łamię kolejną, porysowaną krzywymi elipasai taflę, pod nią tak samo pusto, sucho i martwo.

Biała plama jest w prawo ode mnie, podchodzę bliżej. Łabędź tu nie wmarzł przez noc, siedzi na metrowej górce. Czemu gdzieś nie odleci? Syczy i próbuje machać skrzydłami, zatacza się, nie ma nic z letniej energii.

Cofam się parę kroków i zdejmuję plecak. Mam na cały dzień dwie kanapki, jedną odpakowuję. Kłamię w oczy, że kiełbasa mu na nic i zjadam plasterki. Chleb nasączony masłem mu rzucam, drugą kromką się udało w dziesiątkę.

Jeszcze nie widziałem, żeby ktoś tak jadł. Aż głupio mi patrzeć i żal tej kiełbasy, jak wszystko wędruje przez szyję. Strach przede mną mu nie pomoże i nic już tu po mnie. To zrobiłem, co mogłem.


Rzeka ma ołowiany kolor i żadna ryba się w niej nie pluśnie. Wraz z chłodem spłynęły głębiej, ale przed zimą przecież jeść muszą. Przez dzień mam na wędce kilka sandaczy i wszystkie są małe.

Wyrwałem tą środę od miesiąca i uprzedziłem, że wyłączę telefon. Jak coś dzisiaj jest ważne, będzie ważne i jutro.


Nurt od zawsze atakuje ten brzeg i zabiera płaskowyż łąki. Od lustra wody wysoko jak do sufitu. Dzisiaj rzeka jest niska i nie tak nachalna. Gdy wzbiera, łamią się co chwilę pod własnym ciężarem wysunięte pomosty z darni i walą z pluskiem o wodę. To ostatni akt kolejnego kwadratowego metra. Wcześniej woda kradnie piasek po cichu, spod splecionej korzeniami łąki zupełnie, jak powódź nasyp spod torów. Też się wtedy gną, wykręcają i łamią, kiedy brak im podparcia.

Najdalej jak mogę, rzucam przynętę obciążoną ołowianą główką z wtopionym haczykiem, tak na godzinę dziesiątą i wybieram kołowrotkiem luz linki. Nawleczona na hak gumowa rybka macha zachęcająco ogonkiem i prąd unosi ją tuż nad dnem. Później jeszcze kawałek ją prowadzę pod samą burtą. Pół kroku i znowu, pół kroku i znów jak poprzednio. Ta burta ciągnie się cały dzień. Szkoda, że taki krótki. Monotonne łowienie ma coś z mantry, która daje niektórym spokój i dystans. Też to samo i w kółko, tylko umieć się poddać, zatopić.


Myśli i lęki były i będą, ale po paru godzinach przynajmniej już płyną jak rzeka, a nie wybuchają w głowie co chwilę jak wulkan. Będzie łatwiej jutro być obok i spróbować inaczej popatrzeć.


Wraz z wieczorem woda ożywa. Jeść chce wszystko i prosi się po powierzchni.

Przynęta ledwie pacnęła o wodę i już jest w ogromnym pysku. Znajduję miejsce, gdzie pod urwiskiem ciągnie się gliniasta półka i mogę bezpiecznie się zsunąć. Jaź jest taki, że ciężko go objąć w karku, ma z pewnością ponad dwa kilo. Na wędce pokazał przez parę minut, że potrafi walczyć o życie. Hak utknął mu płytko i łatwo go wyjąć.

Ochlapał mnie na pożegnanie. Wdzięczności, nie oczekiwałem. Nie darowałem mu przecież życia, już je miał i nie ja mu je dałem.

Taniec na wodzie, kończy się równo z pierwszymi gwiazdami. Nie ma dziś tchnienia wiatru. Łąka znów marznie, ale metr nad nią jest wręcz gorąco. Podkładam plecak i siadam, spuszczam nogi i rozwijam kanapkę. Podświetlam zegarek, jest siedemnasta trzydzieści. Pociąg dopiero za dwie i pół godziny.

Zjadłem, popiłem lurą z termosu i nie chce mi się wstawać. Posyłam przynętę wzdłuż burty. Pięć metrów ode mnie, coś w nią wali jak tenisista. Siedzę i rzucam w to miejsce jeszcze godzinę, ale bez skutku. Największe sandacze, to te nie złowione.

Około minuty, trwa każde zarzucenie i ściągnięcie przynęty. Zza drzew po drugiej stronie, pojawił się księżyc. Jak zatrzymać wzrok, przez tą każdą umowną minutę widać, jak się łukiem podnosi, maleje i gubi czerwień. Po stu rzutach niemal oślepia srebrem.


Pierwszy raz przyszli do mnie kilka dni temu. Wygolone na gładko łby, grube karki nasączone sterydami, a przy tym dziewczęce dłonie i cienkie nadgarstki. Zawsze patrzę na czyjeś dłonie. Poznać kogoś to na początek podać dłoń. Te nie miały odcisków, ani widocznych przez skórę żył i ścięgien. Chcą wyjść na zewnątrz dopiero po latach ciężkiej pracy i natury się nie otumani zastrzykiem, czy połkniętą tabletką. Sto kilo mięśni nie jest potrzebne do egzystencji sprowadzającej się do dojścia do samochodu, którym się trzy razy w tygodniu dojeżdża na siłownię a jego resztę dni poza nocnym życiem, spędza na rozmowach o interesach. Tak, panowie przyszli porozmawiać o interesach. Pomyje po jakiejś podwarszawskiej mafii. Przyszli, bo im się co miesiąc należały ode mnie pieniądze. Za to, że wypruwałem sobie bebechy na budowach w Anglii, żeby mieć na tą knajpę.

Znów byli przedwczoraj i się zapowiedzieli z wizytą, o czym powiedziała mi zapuchnięta kelnerka. Na twarzy i rękach miała sine powody do płaczu. Siedziała przy stoliku i tuliła do siebie kota, zawiniętego w ręcznik.

– Przypalali go zapalniczką. Weterynarz dał mu zastrzyk i teraz śpi. Dużo nie potłukli, tylko parę szklanek. Już posprzątałam.

Wyszedłem bez słowa.


Usnąłem dopiero koło trzeciej. Snułem się po mieszkaniu, siedziałem przy komputerze albo przerzucałem kanały w telewizorze. Rano przeszukałem pawlacz i to co chciałem znalazłem. Stary, po ojcu, pistolet do wstrzeliwania stalowych kołków w beton. On akurat był mi na nic, ale obok w zakurzonym i pociemniałym od czasu pudełku leżały naboje. Boczny zapłon, sześć z kawałkiem milimetrów średnicy, podobne do tych do KBKS z czasów harcerstwa i średniej szkoły. Zamiast ołowianej główki, każdy miał zagnieciony przód w gwiazdkę. Dwa sobie zostawiłem, reszta jak pistolet skończyła w Wiśle.


Zbliżało się południe i czekałem po drugiej stronie ulicy, żeby przyszli przede mną. Obok opływowego mercedesa z dodatkowym napisem AMG, upuściłem klucze. Prawa, przednia opona była tak samo nienormalnie szeroka, jak reszta. Bez problemu łuskę wkleiłem w bieżnik, jeszcze ciepłą gumą do żucia. Do knajpy już nie wszedłem. Trudno, Jola się jeszcze raz za mnie popłacze, ale postaram się to wynagrodzić.

W środku długo nie zabawili, wypłoszyła ich może „kamera”, której wcześniej nie było, bo przyniosłem ją rano. Pudełko z czerwoną diodą i obiektywem, atrapa.


Ruszyli z piskiem i pojechałem za nimi. Z ledwością dawałem radę nadążyć moim dziesięcioletnim oplem. Niedaleko był wylot miasta i czuli wiatr w żaglach. Pchali się na trzeciego, przejeżdżali skrzyżowania na żółtym świetle i inne samochody uciekały na pobocze.

Zrezygnowałem i zdjąłem nogę z gazu, gdy opona wybuchła. Luźny pas gumy obijał się przez chwilę o felgę sypiącą iskrami, nim wystrzelił gdzieś w przestrzeń. Samochód gwałtownie skręcił, oderwał się od jezdni, kilka razy przekoziołkował i w tumanie kurzu uderzył w przystanek pełen ludzi.


Mercedes stał na czterech kołach. Kabinę ogarniały płomienie i rozgrzana klamka od strony kierowcy chciała zabrać mi skórę z palców. Drzwi się zablokowały. Cofnąłem się po gaśnicę i spróbowałem nią wybić okno. Blaszany pojemnik tylko się pogiął, a szkło odpowiadało głuchym dźwiękiem. Znów się wróciłem, tym razem do walizki z kluczami. Złapałem pierwszy, największy i szyba obsypała mi buty jak gruby szron. Odskoczyłem od fali gorąca, bo ogień nagle dokarmiony tlenem wystrzelił i połączył się z tym na zewnątrz. Przyciszony gaśnicą wycofał się, ale kierowca już się nie szarpał z pasami. Poduszki oklapły, zwisły jak brudne prześcieradła i gaz z nich uszedł.

Pasażer żył jeszcze i jego spalona twarz otwierała usta. Ktoś z przystanku pomógł go wywlec z kabiny i położyć na przemarzniętej trawie.

Płomienie pasły się dalej i nieruchomy kierowca kurczył się w oczach. Twarz nie błyskała już lusterkami białek, a sylwetka wtopiła się w fotel.


Kobieta na przystanku nie żyła. Zacząłem zbierać jej rozsypane, tanie zakupy, jakby to coś znaczyło. Ludzie robią dziwne, niepotrzebne rzeczy, żeby zająć umysł i ręce. Pochyliłem się nad kilkoma rozdeptanymi truskawkami, które były kawałkami mózgu i w plecach zrobiło mi się zimno.

Sygnał policyjnego radiowozu, czy karetki pogotowia z każdą chwilą stawał się głośniejszy a gdy wypadł na prostą, w otaczającej ciszy wręcz zaczął ogłuszać. Poobracałem w palcach drugi nabój, pozwoliłem by upadł i wdeptałem go w miękką, już odmarzniętą ziemię. Poszedłem do samochodu i odjechałem.


Złożyłem i spakowałem sprzęt. Gdzieś daleko zaszczekał pies i przybliżającą się falą zawtórowały mu inne, choć pewnie tylko ten jeden miał powód. Ucichły nie od razu i jeszcze długo w różnych miejscach odzywały się na zaczepkę, ale coraz rzadziej. Teraz było słychać pociąg odległy o wiele kilometrów, do którego rosa skróciła dystans. Pociąg odjechał w noc i zapadła cisza, taka w której słychać każdy spadający z drzewa listek. Straciłem poczucie czasu i księżyc wyostrzył łąkę, a wybita traktorem podwójna ścieżka, zatonęła w gęstej mgle. Podniosłem wysoko głowę i głęboko wciągnąłem pachnące nawozem i dalekim ogniskiem rześkie powietrze.

Fałdy terenu przechowały wspomnienia słonecznego dnia, które na zmianę z wieczornym chłodem czuć było na twarzy. Zatrzymałem się obok kolejnego, promieniującego ciepłem miejsca i znów rozszczekały się psy. Przekręciłem kilka razy głowę, wchłaniając na zmianę ciepło i chłód, bezskutecznie spróbowałem dotknąć mgły, która nie miała granicy i powlokłem się do odległych świateł.


Łąka rano trzeszczała, teraz tylko szeleści zalana światłem. Martwię się, co z łabędziem i staję na jego górce. Nie ma go nigdzie wokół, ale nie ma też drugiej kromki. Chciałbym, żeby ogrzało go słońce i mu się udało, może tylko usunął się za mój horyzont.


  Contents of volume
Comments (8)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Co do poprawności językowej, kiedy czytam kryminał liczę trupy a nie przecinki. Od przecinków i wielkich liter są zawodowcy. Pozdrawiam, Leo
avatar
Z zaciekawieniem przeczytałam , choć myślę, że można to podzielić na części. Polskie piekiełko przeplata się z pięknem i spokojem natury, chociaż i tak już nie takiej jak dawniej. Świetne zestawienie takich skrajności. Jak łatwo można zapomnieć o tamtym świecie , godzinę od miasta i śmierci przypadkowej osoby. A może jednak nie można a ten biały łabędź jest symbolem i wyrzutem sumienia mimo wszystko... Rożne myśli mi przychodzą do głowy ale chyba o to autorowi chodziło. Z podobaniem:)
avatar
Poprawności należałoby się uważniej - według mojej, "pi razy drzwi", oceny - przypatrzyć ;) Chwilowo w ten aspekt nie wnikam, ponieważ ją ubarwia niebanalna, z Tyrmandowskim pogłosem, polszczyzna ;)

Do treści jeszcze powrócę :)))

Bardzo serdecznie pozdrawiam :)))
avatar
Pytanie, w co Pan celuje. W pisanie do szuflady? A może chce Pan kiedyś coś wydać? Jak na pisanie do szuflady, mógłbym dać 5/5 i zgodzić się, że na przecinki zwracają uwagę zawodowcy.

Natomiast, z mojego - na razie niewielkiego - doświadczenia z wydawcami, wynika, że każdy redaktor skończy czytać po dwóch pierwszych akapitach. Ja wytrwałem dalej, ale też nie do końca.

W tekście drzemie potencjał i to całkiem spory, ale żeby go wydobyć, trzeba wielu godzin pracy. Takie zdanie jak "Ludzi ciągną dworce." nie mogą się znaleźć w tekście literackim. Miałem wrażenie, jazdy po wertepach: fragmenty świetne, sąsiadujące z bardzo złymi. Dlatego piszę o dużym potencjale tego tekstu - dobry redaktor potrafiłby z niego wykroić perełkę.

Niech Pan spróbuje przeczytać swój tekst na głos i posłuchać, jak on brzmi. Jak na razie nie brzmi dobrze.
avatar
Dajmy na to,że to będzie ksiażka,więc oceny są gorsze,ale...Mnie interesuje treść a ta jest czytelna i ciekawa,nie tak jak tzw.perełki literackie znakomite pod względem pisowni,tylko nie ma o czym poczytać i od razu odkłada się je z powrotem na półkę.I gdyby nie było składaczy zecerów itp.to literatów byłoby o wiele mniej.Balzac ich nie miał.
Podaż rodzi popyt.
Treść-dlaczego tak się zabijacie wy faceci?Policjant ma prawo a wy nie albo odwrotnie wy macie prawo komuś dowalić,a policjant nie-na jedno wychodzi-bijecie się razem.
Tanie zakupy cieszą niektórych złośliwców i zazdrośników-dlaczego on am a ja nie?No i kler który robi drogie zakupy,ale cały czas woła o to,aby ludzie nie stali się materialistami.
Ci ze sterydami koniecznie chcą aby się ich ktoś bał-pytanie po co?Na dworce ciągnie ludzi,którzy gdzieś chcą podróżować pociągiem,i jakby to napisać wyjdzie na to samo-pociąg ma moc dla nich samych.Otumanić kogoś jest łatwo,skoro tu piszesz,ani tumanem ani otumanionym nie jesteś-i chwała panu.Wieli ludzi,polonistów ukończyło szkoły z wyróżnieniem,ale pisać nie potrafią,bo to jest pewnego rodzaju talent,ponadto.Opisy przyrody bardzo inspirujące.Ja zazwyczaj oglądam kaczki czy łabędzie,opisywać nie umiem.Kiedy komuś sprawia przyjemność to co robi,to jest to najlepsza forma terapii i to,że widzi tak a nie inaczej świat.I żyje w pewnej prawdzie.Każda używka,steryd,alkohol to zaciemnianie obrazu.Lepiej jest o tym pisać.
avatar
No i ten Shopen przed koncertem czy po-ma rację.
avatar
Aha,dopiszę,że wszystkim opisanym tu osobowościom potrzebny jest dobry psycholog.
avatar
Czytałem poprzedni teks pt. >Jeden cz. II" i muszę przyznać, że trochę się rozczarowałem. Tamten tekst był bardziej uporządkowany i nie miałem problemu, by doczytać go do końca. W tym przypadku w pełni zgadzam się z opinią szopena. Nie udało mi się dotrzeć do końca. Tekst jest rzeczywiście nierówny. Są fragmenty świetne, ale są też całe akapity, w których nie udało mi się znaleźć poprawnie zbudowanego zdania. Rzeczywiście potencjalny redaktor miałby niebywały problem. Redagowałem lub współredagowałem kilkanaście książek, robiłem korektę kilkudziesięciu. Tutaj tego zadania bym się nie podjął. A ponadto próby doprowadzenia niektórych fragmentów lub zdań do stanu poprawności spowodowałyby, że tekst straciłby swój specyficzny styl i koloryt.
© 2010-2016 by Creative Media