Go to commentsSmród
Text 2 of 6 from volume: trupy w szaffach
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2011-08-09
Linguistic correctness
Text quality
Views2686

Światło latarń ulicznych rozpływało się na tafli zakurzonego szkła. Koneczny siedział z tyłu, na podwyższeniu, obok grubej, starej baby w wełnianej czapie. Bez zainteresowania obserwował fragmenty mijanej przestrzeni, prześwitujące przez niezabrudzone skrawki szyby.

Autobus sunął powoli, co jakiś czas wyczołgując się spod czerwonych świateł, by po kilku szarpnięciach pozwolić sobie na chwilowe nabranie prędkości. Po środku, na wąskim korytarzyku między siedzeniami, zbita masa w puchowych kurtkach próbowała zachować równowagę przy bardziej ostrych zakrętach i odseparować się od siebie nawzajem, mijając się beznamiętnie zamglonymi spojrzeniami.

Koneczny nie miał dziś ochoty na wizytę w miejskiej bibliotece. Do cholery! Materiały są w porządku! Czekać godzinę na jeden tekst z konferencji “Res humana”? Nie, nie dziś. Wstąpi tylko na moment do taniej księgarni. Tak, no i oczywiście trzeba by było coś zjeść. Umiera z głodu.

Spojrzał na dziewczynę w czapeczce z misiem potakującą w rytm muzyki z nałożonych na uszy słuchawek. Miała ładną twarz i duże rozchylone usta. Wpatrywała się bez cienia ciekawości w pejzaż blokowiska po prawej stronie.

Baba obok Konecznego nie patrzyła nigdzie. Jej wzrok błądził gdzieś w okolicach kolan, zahaczał o podłogę. Kurczowo ściskała wypełnioną łachami reklamówkę. „- No i po co ci te szmaty, babciu?” — spytał ją w głowie — „Będziesz je cerować i chować pod szafę? I tak na okrągło, aż do śmierci? Aż do śmierci…” — spojrzał na plecak wypełniony książkami, leżący pod jego nogami.

“Struktury kognitywne a rytuał codzienności” — przemknęło mu przez głowę. Nie! Nie dziś! Kolejka w bibliotece wydawała mu się nie do przeskoczenia. Czuł się słabo. Jakiś facet na chwilę oparł się na jego ramieniu, nie mogąc chwycić metalowej rurki do utrzymywania równowagi. “Małpy” — Koneczny spojrzał na ludzi ściskających kurczowo metalowe uchwyty. Zwisali na nich jak na gałęziach. Wydało mu się to dziwną formą kalectwa.

Jeszcze tylko trzy przystanki i uwolni się z tej jeżdżącej klatki. Spojrzał przez szybę na błyszczące neony supermarketu. Rozmyte sylwetki ludzkie krzątały się po parkingu. Śnieg z deszczem zamazywał i tak niewyraźny obraz.

Wydało się Konecznemu przez chwilę, że poczuł jakiś zapach, jakby… coś zaśmierdziało. Obejrzał się za siebie. „No, jeszcze niech ktoś puści bąka, będzie zabawniej” — pomyślał z irytacją. Poczuł to znowu. Nie, to nie było pierdnięcie, raczej jakaś stęchlizna, stare mięso czy coś takiego… Błądził po twarzach pasażerów szukając potwierdzenia. Nie zauważył żadnej reakcji. Może ta stara obok wiezie jakiś smród w tej reklamówce? Albo wąsacz opierający się o jego ramię. Może to od niego? Spojrzał ukradkiem na grubo ciosaną twarz sąsiada. Co za gęba! Niskie czoło, posklejane włosy wystające spod futrzanej czapy i żabie, wyłupiaste oczy. „Pewnie jest blacharzem, albo kładzie płytki” — pomyślał — „Co tam Tadziu, jak w robocie? Dobrze idzie? Marian też by pasował, albo Władek.”

Smród dopadł go teraz wyraźnie. Coś jakby zepsute mięso, produkt rozkładu… Aż dziw, że nikt nie reaguje. Przecież prawie nie da się oddychać. Spojrzał jeszcze raz w stronę grupy pasażerów upchanych przy drzwiach. Obrazek ten sam. Rytuał wzajemnej izolacji odbity na skupionych, w nieokreślonej pustce, twarzach.

Aaaa zresztą.. Może po prostu zawsze tu tak śmierdzi? Jakaś mieszanka woni ludzkiej z chemicznym zapachem działającego silnika?

Nieważne. Oderwał się od wewnętrznych dywagacji. Autobus miękko wylądował w zatoczce przystanku. Ludzie powoli zaczęli wysypywać się przez otwarte drzwi. Koneczny wstał. Przepchnął się w stronę tylnego wyjścia.

„Nareszcie” — odetchnął świeżym powietrzem. W którą stronę teraz? Moment dezorientacji. Lawirował przez chwilę na skraju chodnika, próbując usunąć się z drogi przechodzącym we wszystkie strony ludziom. W końcu stanął pod budą z knyszami i odpalił papierosa. ” Dobra, no więc wpadniemy na chwilkę do taniej księgarni” — podjął decyzję, rzucając peta w czarną maź błota.

Plucha. Śnieg z deszczem pokrył chodniki i ulice taflą mokrej galarety. Koneczny uważnie omijał co większe kałuże i roztopione zaspy, próbując nie zmoczyć do końca swych półbutów. Szedł, zastanawiając się nad swoją przyszłością. Czasami tak miał, szczególnie w takie dni jak dziś. Z reguły nie udawało mu się wymyślić niczego konkretnego. Gdzieś tam w perspektywie może doktorat…, kariera akademicka, tytuł. Albo wyjedzie na zagraniczną praktykę, albo zacznie pisać… Przecież…

Nie dokończył wewnętrznej argumentacji. Był tuż przy księgarni. W środku przywitało go miłe ciepło. Sterty książek leżały rozłożone na blatach pod ścianą. „Tłum ludzi. Prawie jak w autobusie „— pomyślał Koneczny grzebiąc w arcydziełach literatury światowej. Przez ramię jakiejś baby spoglądał w stronę półek. Jak zwykle. Wszyscy wielcy po obniżonych cenach, podani jak na talerzu. Szekspir obok Wilde’a, dalej Nietzsche, kilka tomów dzieł Georga Simmla też się znajdzie.

Poczuł rozczarowanie. Szeregi tytułów przewijały mu się przed oczami, jak zwykle kiedy tu przychodził. Okazało się to samo co zwykle. Nic tak naprawdę go nie interesowało. Brał coś do ręki, by za chwilę bezwiednie odłożyć z powrotem. Pewnie i tak coś kupi, tak jak zawsze. Wyboru dokona prawie że na chybił trafił. „Może jakaś poezja? Rilke? „— przeglądał mały tomik wierszy. „Tak, fetysz na dzisiaj zlokalizowany.” — pomyślał z cynizmem. Pochylił się nad książeczką chcąc przeczytać drobniutki przypis we wstępie tłumacza. Poczuł woń kartek, jakby zbyt natarczywy zapach atramentu. Papier śmierdział. Tomik poezji Rilkego wydawał ten sam okrutny smród, jaki właśnie pół godziny wcześniej spotkał go w autobusie. Śmierdział stęchlizną! Koneczny stał osłupiały. Spróbował skupić się na jakimś otwartym przypadkowo liryku, lecz w bogactwie metafor czuł tylko ordynarny zapach drażniący jego nozdrza. Odłożył książkę i wyszedł. Przyśpieszył kroku.

Dość tej szarpaniny. Musi stąd odejść. Jak najszybciej. Zniknąć i pozwolić przeminąć temu dniu. Przypomniał sobie twarze z autobusu. Ciężar. Magda Mołek uśmiechnęła się do niego cudownym pozowanym uśmiechem z okładki kolorowego pisma. “Tako rzecze Zaratustra” za 8 zł. Wydało się Konecznemu, że wszystko dookoła wydaje tą samą okropną woń. Że wszystko śmierdzi…

Zaczął biec. Jak najszybciej do domu. Nie ma chwili do stracenia. Musi się ukryć. Zdobyć czas, pozbierać myśli. Ludzka masa przepływała wokół niego, dokładnie tak samo jak ławica rybek, które pokazują w niedzielnych programach o zwierzętach. Nagle poczuł uderzenie w ramię. O mało się nie przewrócił na skutym lodem chodniku — Krzysztof? — usłyszał swoje imię. Spojrzał w twarz nieznajomego. Przed sobą miał dawnego przyjaciela z liceum. O nie. On też…. — Marek — odparł Koneczny trochę niemrawo — co ty tutaj… — Co za przypadek! Gadaj co u ciebie?

Smród nie dawał spokoju. Koneczny nie mógł się skupić. Czuł wyraźnie, że to również od jego rozmówcy. On też należał do tej samej materii. Był zepsuty jak stare mięso. Koneczny nie miał mu nic do powiedzenia. Musiał uciekać. Wspólne wspomnienia: szkoła, prywatki, papierosy w ubikacji — ciąg skojarzeń pod zbiorczą nazwą Marek śmierdział fałszem stęchlizny.

— U mnie dobrze, wiesz …leci …. – próbował wymóc na swojej twarzy coś na podobieństwo uśmiechu, jednak miał wrażenie, że wychodziła z tego jedynie karykatura. – Wybacz. Muszę iść, spieszę się — wydukał i przebiegł na drugą stronę ulicy.

Przed klatką swego bloku minął kulawego psa, który się tu kręcił. Byle szybciej! Wjechał windą na piąte piętro. Drżącymi rękami otworzył drzwi do mieszkania. Był uratowany. Odetchnął głęboko, wieszając płaszcz na przedpokoju. Miękko opadł na fotel. Przy pomocy pilota włączył wieżę z ulubionym “Requiem” Mozarta. Przez chwilkę wsłuchiwał się w partię sopranów. Zaraz wstanie i zrobi sobie herbatę.

Odór doszedł jego nozdrzy delikatnie, najpierw tylko sugerując swoją obecność. Koneczny poczuł lodowaty chłód w okolicy żołądka. Starał się nie wykonywać żadnych gwałtownych gestów. Powoli obrócił głowę i spojrzał w wiszące na ścianie lustro. Zobaczył swoją twarz. Patrzył na nią długo. Później spojrzał na swoje ręce i szyję. Smród stęchlizny unosił się w całym pokoju.

  Contents of volume
Comments (3)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Kawał dobrej prozy, moim zdaniem nie tylko obyczajowej, ale także filozoficznej. Ten smród ma bowiem, w moim odczuciu, nie tyle charakter czysto fizyczny, co raczej symboliczny. To jest może smród egzystencjalny, a nawet metafizyczny, charakteryzujący rolę współczesnego człowieka w wysoko rozwiniętej cywilizacji.
avatar
dziękuję bardzo, chodziło o wymiar symboliczny oczywiście.
zapraszam na mój blog - tam więcej tekstów http://trupywszaffach.pl/

które będę tu sukcesywnie wrzucał.
pozdrawiam i dziękuję jeszcze raz.
avatar
Ano, tak, co racja - to racja ;( Przykrą prawdę o swojej ludzkiej fizyczności najczęściej poznajemy
(??) dopiero w fazie rozkładu
© 2010-2016 by Creative Media