Go to commentsOsiemnastka
Text 2 of 19 from volume: Dla panów 50
Author
Genreromance
Formprose
Date added2016-07-27
Linguistic correctness
Text quality
Views2320

W lipcu Gwidon przebywał na obozie treningowym sprawności obronnych organizowanym prze Ligę Patriotyczną. Oni, studenci, mieszkali w namiotach na wynajętym polu pod lasem. We wsi, w pensjonacie dwa kilometry niżej, spędzała wakacje grupa licealistów z koła Federacji Zielonych. Spotykali się czasami w sklepie po drodze i patrzyli na siebie wilkiem: „lewaccy ekoterroryści” kontra „faszystowscy militaryści”. Konfliktów nie było, gdyż omijali się wzajemnie szerokim łukiem.

Tego dnia, wcześnie rano Gwidon wyruszył w górę potoku, aby rozłożyć biwak. Miał spędzić dwie noce z dala od ludzi, wyposażony w podstawowy sprzęt pionierski i odrobinę żywności. Sam wyszedł ubrany tylko w krótkie spodenki i koszulkę organizacyjną. Od samego rana słońce niesamowicie parzyło. Im bardziej wznosiło się w górę, tym powietrze stawało się bardziej parne i wilgotne. Droga, którą szedł, zamieniała się stopniowo w coraz węższą ścieżką, aż zlała się w jedno z korytem strumienia, płynącego przez zalesiony wąwóz. Gwidon znalazł miejsce na obóz na wzniesieniu, na zakręcie potoku. Na szczycie wzniesienia, około pięciu metrów nad przedzierającą się między głazami wodą, rosła powykręcana sosna. Obok tej sosny rozłożył namiocik. Przed samym namiotem wykonał palenisko, zgodnie z instrukcją z „Poradnika skauta”. Właśnie zaparzył herbatę, kiedy zerwał się wiatr i usłyszał niezbyt odległy grzmot. Po krótkiej chwili niebo pociemniało i nastąpiło istne oberwanie chmury. Gwidon schował się do namiotu. Obserwował pioruny, deszcz i coraz brudniejszą, wzbierającą w potoku wodę. Z nieba lały się strumienie. Ulewa, z krótkimi przerwami na mniejszy opad, trwała już ze trzy godziny. Potok przybierał. Już nie rozbryzgiwał się na kamieniach, które całe były przykryte brunatną cieczą. Rwącym nurtem, pełnym wirów, piany i niesionych gałęzi, spływał w dół. Z lasu, z obu stron wąwozu wypływały mniejsze lub większe strumyczki i łączyły się z potokiem, niosąc ziemię i drobne kamyki.

Nagle Gwidon usłyszał jakieś krzyki.  Za ścianą deszczu zobaczył grupę młodych ludzi, popędzających się wzajemnie. Bez plecaków, lekko ubrani, biegli przemoczeni starym szlakiem turystycznym, trochę powyżej jego obozowiska. Na trasie nad potokiem dawno temu przerzucono dwa pnie drzew, tworząc rodzaj mostku. W ładną pogodę można było bezpiecznie po tym przejść, ale teraz? Ekolodzy, bo oni to byli, przechodzili przez mostek. Niektórzy pojedynczo, inni trzymając się za ręce. Na końcu szła dziewczyna, boso z jednym klapkiem w ręce, dobre dziesięć metrów za pozostałymi. Jakiś chłopak, już po drugiej stronie wyłapywał tych, którzy pokonali przeszkodę i pomagał im wejść na brzeg.

– Elisha, pospiesz się! – krzyknął do wahającej się dziewczyny.

Elisha weszła na kładkę i wtedy ziemia z kamieniami, na których wsparte były pnie, osunęła się. Mostek zawalił się, belki trzymały się jeszcze drugiego brzegu, ale dziewczyna wpadła do wody. Puszczony klapek płynął niesiony prądem. Dziewczyna zanurzyła się i już nie wypłynęła. Gwidon zerwał się i rzucił do wody, kiedy klapek był już kilka kroków od niego. Zanurkował. Jest! Miękkie, duże coś. Złapał. Poczuł potężne  uderzenie w plecy.   Usiłował wypłynąć, zmacał na chwilę jakiś grunt pod nogą odepchnął się i zaczerpnął powietrza. Dziewczynę miał na sobie. Wbiła się palcami w jego rękę, obejmującą ją pod pachami. Prąd niósł ich dalej. Na kolejnym zakręcie nurt rzucił ich na duży kamień. Gwidon poczuł uderzenie w głowę, ale wytrzymał ból. Uczepił się wyłomu skalnego i udało mu się wyczołgać z wody. Dziewczyna była nieprzytomna. Przełożył ją przez kolano i uderzył a kark. Z ust wypłynęła woda. Zakrztusiła się, ale zaczęła łapać powietrze.

– Boli – wyszeptała.

Oczy miała przekrwione. Widać było, że każdy oddech sprawia jej ból.

Gwidon rozglądnął się dookoła. Zniosło ich dobre kilkaset metrów. Cud, że nie rozbili się na jakimś kamieniu. Dziewczyna była cała mokra i ubłocona. Nie miała butów. Objął ją w pasie, przełożył rękę przez kark.

– Kotek, nie bój się już. Dasz rady iść? Musimy wyjść do góry.

Elisha pokiwała głową. Po żwirowo-gliniastym zboczu, najeżonym ostrymi kamieniami wyciągnął dziewczynę na trawiasty brzeg. Tam wziął ją na plecy i poszedł przez zagajnik w górę potoku. Po jakimś kwadransie z okładem dotarł do namiotu. Posadził dziewczynę pod okapem tropiku i wszedł do środka. Wyciągnął z plecaka spodnie, koszulę flanelową i ręcznik, i ułożył na karimacie.

– Słuchaj – powiedział do niej cicho, kiedy już wyszedł. – Ja się na ciebie nie patrzę, odejdę na bok. Ty zdejmij wszystko z siebie i właź goła do namiotu. Tam masz ręcznik. Wytrzyj się i ubierz koszulę i spodnie. Mokre ciuchy zostaw na zewnątrz.

Wstał i chciał odejść za namiot.

– Nie idź daleko! – wychrypiała.

– Nie bój się!

Odszedł, zdjął koszulkę, trampki i spodenki. Został w samych kąpielówkach. Usłyszał, że dziewczyna weszła do namiotu.

– Można się odwrócić?!

Nie było odpowiedzi. Wrócił przed namiot i zabrał się za ratowanie ogniska. Miał więcej szczęścia, niż rozumu, bo trochę suchych gałązek ocalało pod tropikiem. Udało mu się rozdmuchać tlący się jeszcze pod menażką ogień i wzmocnić go paliwem turystycznym. Wszedł do namiotu. Dziewczyna leżała na karimacie otulona w koc. Gwidon wytarł się ręcznikiem, bardziej, żeby się nazywało, bo frotowa tkanina była kompletnie mokra. Ubrał sweter. Wyjął z plecaka ekspresówkę, niezbędnik, cukier.

– Zaraz będzie herbata. Z cukrem czy bez?

– Bez.

– Ok.

Chwilę potrwało, zanim zaparzył herbatę w menażce. Przelał trochę do kubka. Podał dziewczynie. Usiadła, zaczęła pić.

– Zjesz coś?

Pokiwała głową.

Otworzył konserwę, ukroił po dwie kromki chleba, podał jej niezbędnik.

– Innej zastawy nie ma.

Po raz pierwszy się uśmiechnęła.

– Ja mam na imię Gwidon, a ty, zdaje się, Elisha?

– Yhy – odpowiedziała, przełykając z trudem. – Rzadkie imię.

– Po dziadku. Twoje też niezbyt częste.

– Chyba po babci – roześmiali się.

– Ty jesteś Polką?

– Naprawdę rodzice byli Nigeryjczykami, ale zginęli w jakichś walkach plemiennych. Znaleźli mnie pracownicy misji. Mój polski tata był tam lekarzem w ramach jakiejś akcji humanitarnej, przygarnęli mnie z mamą i przywieźli tutaj. Miałam wtedy trzy lata. Tak oceniali. Zaraz potem się pobrali.

– To jak ci zostało to imię?

– Wiedziałam, jak mam na imię. Ale mówiłam tylko jakimś językiem miejscowym i nikt nie mógł się ze mną porozumieć. Tak, że polski to mój ojczysty.

– A czujesz się Polką, czy kimś innym?

­– Staram się nad tym nie zastanawiać. Mówię po polsku, wychowano mnie jako katoliczkę, ale kiedy recytowałam „Kto ty jesteś? – Polak mały”, to się w szkole śmiali. A ty należysz do narodowców?

– Do Ligi Patriotycznej. Kultywujemy tradycje patriotyczne, kulturę fizyczną, sporty obronne. dziadek był w partyzantce, pradziadek w legionach… Antysemityzmu, rasizmu u nas teoretycznie nie ma. Są ludzie o pieprzniętych niby poglądach, ale statut o tym nic nie mówi. Teraz zaczyna się definiowanie islamu jako wroga. A wy jesteście z tego ruchu, co się przykuwają do drzew w obronie ślimaczków i motylków?

– Nie przykuwamy się do drzew – zaśmiała się. – Ale ulotki, akcje informacyjne, zbieranie podpisów pod petycjami, nauka o przyrodzie, pomaganie zwierzętom w zimie…

– Chodzisz do szkoły? Studiujesz?

– Przeszłam do ostatniej klasy liceum, w tym roku matura…

– A potem?

– Chyba biologia, ale jeszcze nie wiem, a ty?

– Ja dostałem indeks na matematykę, wygrałem olimpiadę matematyczną. Chciałem też studiować na ASP, hobbystycznie maluję. Ale skoro wygrałem olimpiadę…

– To ty orzeł jesteś…

– Spokojnie, dość jednostronny…

Zamilkli.

– Muszę do toalety.

– Ubierz kurtkę i idź do lasu. Jak wrócisz to zrobię jeszcze herbaty.

Wyczołgała się z namiotu. Po chwili wróciła.

– Co będzie dalej?

– Musimy poczekać, aż przestanie padać. Potem pójdziemy przez las…

– Myślisz, że nie będą nas szukać?! Ja nie mam butów! – przeraziła się. – Nie masz komórki?

– Nie. Ale nie martw się, przeniosę cię. Przez rzekę i tak nie przejdziemy.

– To jak ty tu się wybrałeś bez telefonu? Moja zamokła, ale ty?

– Po prostu taka gra terenowa. Wychodzimy do lasu bez żadnych urządzeń elektronicznych i mamy przeżyć dwa dni.

– Paranoja. Przecież to XXI wiek. Ani jak kogo zawiadomić, ani nie wiemy, co się dzieje.

– No właśnie, gdzie wy właściwie szliście?

– Tak po okolicy. Jacek prowadził, zna te tereny. Złapała nas burza i zaczęliśmy uciekać, na skróty, przesieką i doszliśmy do tego mostku. Potem przez Sarnią Łąkę mieliśmy zejść do wsi.

– I ty się wybrałaś w klapkach?

– No tak jakoś wyszło, było gorąco…

– Na drugą stronę to raczej nie przejdziemy. Ścieżka, którą przyszedłem, jest pod wodą. Jakoś to będzie, byle przestało padać. A co do szukania. Twoi na pewno zeszli do wsi i zawiadomili, co się stało. Widzieli, że wpadłaś do wody, że ja za tobą skoczyłem, ale nie wiedzą, że wypłynęliśmy. Jak wydostałem się na powierzchnię, to już nikogo nie było widać. Jeśli będą szukać, to zwłok.

Elisha zamyśliła się.

– Gwidon…

– Tak?

– Dziękuję. Tam…, tam… Ja już zrezygnowałam. Gdyby nie ty… – zaczęła chlipać. – Tak strasznie bolały płuca. Tak mi było żal, nie strach, tylko żal…

– No, nie rozczulaj się – chwycił ją za rękę. – Byłaś bardzo dzielna, a chusteczek nie mamy. Chcesz jeszcze herbaty? Zjesz coś?

– Dużo mamy jedzenia?

– Jeszcze trzy konserwy. Na rano starczy na jakieś śniadanie. Gorzej z herbatą, może nie być czym jej zagotować.

– To zjedzmy coś i chodźmy spać.

– Chyba najlepsze wyjście z tej sytuacji.

Zaparzył kolejną herbatę, otworzył konserwę. Z myciem naczyń nie było problemu, wody było pod dostatkiem.

– Woda ciągle przybiera, ale wolniej. Ale tu chyba nic nam nie grozi – powiedział, wróciwszy z leśnej toalety.

– Gwidon, przecież ty zmarzniesz, właź pod koc – powiedziała, kiedy położył się obok karimaty.

– Nie boisz się?

– Nie, ty nie lubisz czarnych.

– W nocy wszystkie koty są czarne.

– Poważnie, to wiem, że trafiłam na dżentelmena.

– Dzięki za zaufanie, chociaż nie wiem, czy będę mógł zasnąć przy tak pięknej dziewczynie.

– Nie bajeruj.

– Naprawdę, bardzo mi się podobasz – nachylił się nad nią i pocałował w policzek.

– Idź już spać – usłyszał uśmiech w jej głosie..


Deszcz ciągle padał. Przeżycia dnia oraz monotonny szum potoku i deszczu szybko ich uśpił. Gwidon parę razy się budził. Czuł ciepło leżącej obok dziewczyny. Spała niespokojnie, coś mówiła przez sen. Usłyszał, że deszcz przestał padać. Usnął po raz kolejny.

Obudził go krzyk Elishy. Zapalił latarkę. Dziewczyna siedziała skulona na posłaniu z zaciśniętymi pięściami.

– Co się stało?!

– Boję się! Śniło mi się, że jestem pod wodą i nie mogę złapać powietrza. Znowu się dusiłam. Zaniosła się głośnym płaczem.

Objął ją niezgrabnie ramieniem.

– Chodź, chcesz się przytulić?

Pokiwała i przytuliła głowę do jego piersi.

Po chwili się uspokoiła. Gwidon położył się ostrożnie. Wiedział, że dziewczyna nie śpi. Zamknął oczy. Elisha leżała z policzkiem wtulonym w jego sweter. Pogłaskał jej kręcone włosy. Leżeli tak, bojąc się ruszyć, aż do świtu, kiedy z drzemki i odrętwienia wyrwał ich gwałtowny szum wiatru. Tropik namiotu zaczął furkotać, a drzewa trzeszczeć.

– Rany! Nasze ubrania!

Gwidon wypadł z namiotu i zaczął zbierać pałętające się ciuchy swoje i Elishy. Na szczęście wiatr nie porwał mokrych rzeczy. Wniósł to do namiotu i położył z tyłu.

– Nic się na nas nie zawali?

– Może nie, ale wiatr rozgania chmury. Może się wypogodzi.

Po jakimś czasie wiatr ustał, rozległ się śpiew ptaków. Na dachu namiotu oparło się słońce. Wyszli na zewnątrz. Gwidon popatrzył na rozczochraną, nieumalowaną, czarną buzię. Białka oczu częściowo były jeszcze nabiegłe krwią z popękanych naczynek. Dziewczyna była bardzo zgrabna, czego nie zmieniało to, że musiała podtrzymywać ręką męskie, zbyt obszerne spodnie.

– Co się tak patrzysz? Nieuczesana jestem? – spytała ni to oburzona, ni to zaniepokojona.

– Jesteś bardzo piękna – odpowiedział bezwiednie.

Elisha poczuła, że się rumieni. Gwidon powiedział to bez zastanowienia. Po raz pierwszy usłyszała to od chłopaka…, mężczyzny. Było jej bardzo przyjemnie. Nie odpowiedziała.

– Rozpal ogień i zrób herbatę ­– przerwała niezręczne milczenie. – Ja porozwieszam jakoś te ciuchy, może trochę przeschną, to będziemy się mogli przebrać.

Po śniadaniu wyciągnęli resztę rzeczy z namiotu. Wyłożyli się na kocu buziami do słoneczka. Koło południa mogli się już przebrać. Gwidon miał świadomość, że Elishę będzie musiał nieść na plecach, więc zabezpieczył tylko namiot i plecak, wziął manierkę z wodą i kurtkę przeciwdeszczową, i poszli. Przejście przez potok było niepodobieństwem. Woda była już czystsza, ale rwąca i wysoka. Weszli do lasu. Tu, po iglastym podłożu bosa Elisha nie mogła iść. Gwidon wziął ją „na barana”. Szedł przez las, słysząc lub widząc potok z prawej strony. W końcu wyszli na łąkę. Musiał chwilę odpocząć, ale nie za długo, bo znowu zaczęło zbierać się na deszcz. Po trawie Elisha mogła już chodzić. Minęli wzgórze i zobaczyli obóz drużyny Ligi Patriotycznej, a właściwie to, co z niego zostało. Mostek prowadzący z obozu na drogę był zerwany, z pięciu namiotów stał jeden, dwa zawaliły się, następne dwa chyba udało się zwinąć. Cały teren obozu przykrywała woda, z której wystawały porzucone łóżka polowe i inny sprzęt. Musieli obejść obóz. Kiedy wyszli na grzbiet wzgórza, za którym była już wieś, oczom ich ukazał się przerażający widok. Miejsce, w którym potok wpadał do płynącej przez wieś rzeki, zamieniło się w sporej wielkości jezioro. Spływ wody tamowany był przez różnego rodzaju śmieci, w tym duże gałęzie i snopki zboża, które zatrzymały się na poręczach mostu. Woda opływała most z obu stron i płynęła przez  obejścia gospodarstw, widocznych zaraz po drugiej stronie rzeki. Na drodze stały wozy strażackie, policyjne, pogotowie.

– Mam nadzieję, że to tylko na naszą cześć – powiedział Gwidon do siedzącej mu znowu na plecach Elishy. – Jak tu przejść?

Zeszli nad „jezioro”, Gwidon zaczął machać kurtką. Zobaczył go jeden ze strażaków.

– Murzynka znalazła się! – krzyknął. – Żywa! Oboje żyją!

Szybko przyniesiono nad jeziorko czerwona łódkę strażacką.

– Elisha! – powiedział Gwidon, obejmując ją za ramię.

– Co? – popatrzyła na niego zaskoczona.

– Mam ostatnią szansę, żeby wykorzystać sytuację.

I bardzo delikatnie pocałował ją w usta. Dziewczyna odpowiedziała na pocałunek…

– Wsiadacie, czy mamy jeszcze poczekać? – krzyknęła rzeczywistość z łódki.

Uśmiechnęli się i wsiedli, trzymając za ręce. Na drugim brzegu czekały już obie pary rodziców.

– Skąd żeście się tutaj wzięli? – spytał Gwidon po pierwszym przywitaniu.

– Policja zawiadomiła nas wczoraj wieczorem, wsiedliśmy w samochód i przyjechaliśmy. Nie da się tu teraz dojechać, zabraliśmy się z państwem wozem policyjnym.

­Do rodziny Gwidona podeszła Elisha z rodzicami.

– Mamo, to jest Gwidon.

– Miło państwa poznać – Gwidon uścisnął podane mu ręce.

– Dziękujemy panu – powiedział do niego ojciec Elishy.

– Gwidon jestem, a dziękować nie ma za co… Każdy na moim miejscu…

– Dobra, dobra, było tam jeszcze z dziesięć osób – powiedział policjant, który zbliżył się do nich. – Jak się państwo ogarniecie, to zapraszam do karczmy. Musimy spisać jakiś protokół.

– O rany! Na pewno chcecie się umyć, przebrać, głodni jesteście! Chodźmy do tej karczmy – ożywiła się mama Elishy. – Tam mamy wynajęte pokoje. Z myciem kłopot, bo wody i prądu nie ma, ale zjeść coś nam dadzą.

Ruszyli do karczmy.

– Popatrz – ojciec Gwidona pokazał żonie, że syn jakoś naturalnie i samorzutnie wziął Elishę za rękę.

– Co by powiedzieli twoi koledzy, gdyby cię tak ze mną zobaczyli? – szepnęła Elisha.

– Co? Że ty jesteś z Warszawy, a ja z Krakowa? Tego tak od razu nie widać – i pocałował ją w policzek.

Z myciem w karczmie rzeczywiście był kłopot. Wody bieżącej nie było, studnie były pozalewane, prąd we wsi wyłączono. Obóz ekologów i dzieci z kolonii, które gościły w karczmie ewakuowano. Koledzy Gwidona włączyli się w miarę możliwości w akcję ratowniczą. Teraz wszyscy czekali, aż woda opadnie. Rzeczy Elishy przekazano rodzicom, więc miała się w co przebrać. Tak samo Gwidon. Oszczędne mycie było możliwe tylko w wodzie z beczkowozu, ale podobno z jej dostawą z powodu powodzi też były problemy.

– Między wami coś zaiskrzyło? ­– spytała mama Elishę, kiedy zostały same.

– Tak, pocałował mnie, powiedział mi, że jestem piękna…

– I tylko tyle?

– I jeszcze uratował mi życie! – krzyknęła.

– Nie denerwuj się, ja tylko chciałam wiedzieć, czy on…, czy wy…

– Był dżentelmenem – odpowiedziała po chwili Elisha z żartobliwie smutna minką. – Przepraszam.

­Ale minka pozostała smutna.

– Co się dzieje?

– Czy on… i ja… Ja jestem inna.

Mama przytuliła ją.

– Oj! Serduszko podbite… Trudno się dziwić. On zdaje się z Krakowa? I w dodatku faszysta?

– Nie jest faszystą! Nie mów tak! I co z tego, że z Krakowa?

– To daleko. Pojedziecie każde w swoją stronę. Zauroczenie wywietrzeje z głowy… – potrząsnęła nią pieszczotliwie, ale Elisha nie czuła się pocieszona.


– Ładna dziewczyna – powiedział ojciec do Gwidona.

– I bardzo sympatyczna – odpowiedział Gwidon, wycierając twarz ręcznikiem.

– Murzynka. Tego jeszcze w rodzinie nie było.

– Zawsze może być ten pierwszy raz. Przeszkadzałoby wam to?

– Co, planujesz już ślub? – zażartował tata. – Chyba nie myślisz, że będziesz musiał…

– Nie zrobiłem…, nie zrobiliśmy nic, żebym musiał.

– No i całe szczęście.

– A co, że czarna? – spytał Gwidon wojowniczo.

– Nie, ale jesteście za młodzi.

– Właśnie. Studia, praca, mieszkanie… Stuknie mi 21, to wszystko jest możliwe.

– Nie za wcześnie?

– A co? Mam skończyć studia, znaleźć pracę, zarobić na dom, samochód, stabilizację. A może lepiej stabilizować się we dwoje?

– Myśmy z mamą…

– No właśnie, może nie powtórzę waszego błędu.

– Myślisz, że to był błąd! – zaperzył się ojciec.

– Od razu błąd! Czasy były inne, nadzieje inne, warunki materialne inne. My nie mamy nadziei, jak wy po upadku komuny, że znajdziecie się szybko w kraju mlekiem i miodem płynącym. Widzisz, co z tego wyszło.

– Myślisz inaczej niż inni młodzi…

– Bo chyba teraz się to zmienia.

– Poważnie myślisz, żeby się z nią ożenić?

– Powiedzmy, zacząłem o tym marzyć. Znamy się drugi dzień… Trzeba utrzymać kontakt, znaleźć pracę i studiować jednocześnie. Lisza zdaje maturę w przyszłym roku, może przeniesie się na studia do Krakowa.

– Z Warszawy? Zapomnij.

– Spróbuję ją namówić… Jak się nie uda, to trudno. Chodźmy zjeść! Bo głodny jestem.


Zeszli do sali restauracyjnej i przysiedli się do ośmioosobowego stołu, gdzie siedziała już Elisha z rodzicami.

– Zamówiliście już coś? – spytała mama Gwidona.

– Zaraz będzie pomidorowa i knedle. Dostaniecie tu dziś każde danie, które zamówicie, pod warunkiem, że będzie to pomidorowa i knedle. Z napojów mineralna lub cola ­– streścił menu ojciec Elishy.

Weszła kucharka z wazą.

– Dla państwa to samo?

– Mamy inny wybór?

– Nie. Ale warunki wojenne są. Kelnerki swoje gospodarstwa ratują, to sama muszę. Państwo przyjezdni, to grzech czegoś nie dać byłoby.

To poprosimy.

Jedli i rozmawiali. Rodzice Elishy byli lekarzami, jego ojciec inżynierem budowlanym, mama księgową. Elisha miała jeszcze przyrodnie białe rodzeństwo, dwóch młodszych braci, którzy zostali z babcią. Gwidon był  jedynakiem.

Kiedy dopijali resztki coli, przyszedł policjant.

– To można z państwem porozmawiać?

­– Proszę bardzo.

– Pani Elisha Ziemińska, zapraszam z rodzicami do stolika obok, pani niepełnoletnia.

Państwo Ziemińscy przeszli na wskazane przez policjanta miejsce. Ten spisał odręcznie notatkę z zeznań Elishy.

­– Coś ty się tak gapił na tę… Elę? – spytała męża mama Gwidona.

– Usiłowałem sobie ją wyobrazić w białej sukni. Wyglądałaby fantastycznie. W ogóle bardzo ładna dziewczyna.

– A co? Żenisz się?

– Ja nie, ale… – popatrzył wymownie na Gwidona.

Do mamy właśnie dopiero teraz dotarło, że jej mały Gwidzio jest już mężczyzną, który uratował życie … kobiecie, trzymał za rękę… obcą kobietę…

– Ale chyba nie musicie się spieszyć?

– Nie musimy, ale ja tego nie wykluczam. Mówiłem ojcu, że jak się nic nie zmieni, to jak skończę dwadzieścia jeden lat…

I w dodatku się nie wstydzi…

­– A studia?

– Jakoś to trzeba będzie pogodzić. Ale dajcie spokój, ja jeszcze z nią na ten temat nie rozmawiałem!

Państwo Ziemińscy wrócili. Teraz poszedł Gwidon.

Imię, nazwisko, data urodzenia, miejsce zamieszkania, opowiedzieć całą historię.

­– Dlaczego nikt z kolegów pani Ziemińskiej jej nie pomógł?

– Ona szła ostania. Tak, jakby osobno. Zgubiła jeden but, klapek. Spadła do wody po mojej stronie, rzeka niosła ją na mnie. Oni nie mieli żadnych szans, ja skoczyłem, zakładając, że klapek po powierzchni płynie tak samo szybko,  jak ona pod spodem.

­– I nikt wam nie pomógł?

– Panie! Myśmy pod wodą przepłynęli kilkaset metrów. Wypłynąłem za zakrętem. Jak ją wyciągnąłem na brzeg to była nieprzytomna i dusiła się, nie mogła zaczerpnąć powietrza. Dopiero jak wylałem z niej wodę, odzyskała oddech.

Jeszcze parę pytań i Gwidon podpisał zeznanie.

– Jak państwo chcecie, to jedziemy do miasteczka, możecie się zabrać – zaoferował policjant pomoc.

– Chętnie, sześć osób się zmieści?

– Pewnie, to ciężarówka. Niezbyt komfortowa, ale zawsze.

Obie rodziny chętnie skorzystały z propozycji. Szybko się spakowali i po pół godzinie byli już w miasteczku.

Po drodze Gwidon usiadł obok Elishy.

­– Elisha, wiesz co? Przez to wszystko stałaś mi się bardzo bliska…

Dziewczyna podniosła głowę i popatrzyła mu w oczy.

On się nie chce żegnać na zawsze ­– pomyślała.

– Komórka ci się utopiła, ale daj mi swój adres mailowy.

Wyjął komórkę, włączył i wpisał podany adres. Nie mam na czym zapisać telefonu, ale na pewno się odezwę. Ja często bywam w Warszawie.

Uśmiechała się.

– Cztery procent do rozładowania baterii. Nie można tego zmarnować. Pomyśl o seksie!

Brwi uniosły jej się wysoko do góry, a usta rozchyliły w zdziwionym uśmiechu, kiedy błysnął flesz aparatu. Potem rozległ się przedśmiertny pisk całkowicie rozładowanego urządzenia.

­Elisha roześmiała się. Pocałował ją. Rodzice akurat patrzyli w inną stronę.


Gwidon wyszedł z hostelu. Była sobota, gorące wrześniowe popołudnie. W lewej ręce niósł prezent dla Elishy, teczkę na obrazy o wymiarach 90 na 60 na 6 centymetrów. Sam obraz był mniejszy, ale tylko takie etui Gwidon posiadał. Oprócz tego bukiet kwiatów i marynarka przez ramię. Było zdecydowanie za gorąco, żeby iść w niej przez miasto.

Zgodnie z instrukcją dotarł do przystanku tramwajowego. Nie miał gdzie położyć bagażu, kiedy kupował bilet w automacie.

– Chwytny ogon byłby bardzo pomocny – powiedział do siebie.

Odczekał swoje na tramwaj, który wreszcie nadjechał, na szczęście niezbyt zatłoczony i znalazł miejsce siedzące. Po drodze patrzył na nazwy przystanków. Wysiadł na wskazanym w mailu przez Kamila, brata Elishy. Przeszedł parę uliczek i znalazł się przed wejściem do lokalu w suterenie międzywojennej kamienicy.

– Ty jesteś Gwidon! – zaczepił go przy wejściu młody chłopak. – Cześć, Seba! – uścisnął mu rękę. ­– Rozłóż się tu i pomóż.

Gwidon wyciągnął z teczki flaszkę czystej i wręczył Sebie – nieformalnemu kierownikowi imprezy.

W pomieszczeniu trwały przygotowania. Zestawiano stoły pod ścianą, żeby zrobić miejsce na środku sali. Gwidon wziął się do roboty. Pomógł dwóm chłopakom powiesić na ścianie transparent z napisem „Happy birthday dear Elisha”.

Przed siódmą pojawiły się dziewczyny z jakimiś sałatkami i domowymi wypiekami. Rozłożyły to na stole. Gwidon został zapoznany z towarzystwem: przyrodni brat Elishy – Kamil, młodszy od wszystkich. On skontaktował się z Gwidonem, zapraszając go na imprezę – niespodziankę. Dwie kuzynki, rówieśniczki jubilatki z chłopakami, koledzy i koleżanki z klasy. Część z nich Gwidon znał z widzenia z letniego obozu. Został przedstawiony, jako bohater, który wyciągnął tonącą Elishę z wody i przechował ją w burzy przez całą noc. Mistrz samarytanki i survivalu. Jego członkostwo w organizacji nacjonalistycznej taktownie przemilczano.

Zadźwięczał telefon Kamila.

– Idą! Gasić światło!

Zapadła cisza. Na ulicy też już robiło się szaro, więc w półpiwnicznym lokalu było prawie całkiem ciemno. Drzwi otworzyły się i do sali weszła Elisha z rodzicami.

– Co chcieliście mi pokazać? – rozległ się głos Elishy. – Jest tu jakieś światło?

Zabłysło oświetlenie.

– Sto lat! Sto lat! Niech żyje, żyje nam!

Elisha była autentycznie zaskoczona. Posypały się życzenia, najpierw od rodziców i brata, potem przed skołowaną jeszcze dziewczyną stanął Gwidon.

– Co ty tu robisz? – zapytała oszołomiona.

– Stęskniłem się. Wszystkiego najlepszego, uśmiechu, radości, spełnienia marzeń, również tych najskrytszych – wręczył jej kwiaty i wyjęty z etui, owinięty w ozdobny papier prezent.

Elisha zarzuciła mu ręce na szyję. Gwidon pocałował ją, nie pozwoliła, żeby to był standardowy pocałunek, on też tego nie chciał.

– Inni też czekają! – ktoś przywołał ich do porządku.

I tak się stało, że Gwidon został na całą imprezę towarzyszem, opiekunem, partnerem bohaterki uroczystości.

Wjechał tort z osiemnastoma świeczkami, szampan. Pojawiły się mocniejsze trunki. Elisha zaczęła rozpakowywać prezenty. Piękną suknię od rodziców, album od brata, prezenty od kolegów, kryształowy wazon z wygrawerowanym imieniem i „18-tką”, deski i kubki z okolicznościowymi nadrukami. Najbardziej nieporęczny był prezent Gwidona. Elisha rozdarła papier. W środku był obraz. Portret uśmiechniętej radośnie Elishy na tle gór w świetle słońca. Zrobił wrażenie na zebranych.

– Kto to malował? – spytał pan Ziemiński.

– Ja ­– odpowiedział skromnie Gwidon.

Pan Ziemiński przyglądał się uważnie dziełu.

– Elisha mówiła, że malujesz, ale nie przypuszczałem, że tak dobrze.

– Dziękuję za uznanie. Może kiedyś będzie wiele warte.

– Ja tego na pewno nigdy nie sprzedam – powiedziała Elisha. – Jest piękny.

– Widzę, że dużo ćwiczyłeś, bo jest tu pewność ręki, jesteś już dojrzały technicznie…

– A skąd ty się nagle tak znasz na malarstwie? – wtrąciła się pani Ziemińska.

– Ja tu widzę przede wszystkim dużo serca – szepnęła Elisha do ucha Gwidona.

Podziękował jej pocałunkiem.

­–  Chciałeś studiować na ASP? - kontynuował tata Elishy.

– Tak, ale ostatecznie wybrałem matematykę. Właściwie ona mnie wybrała. Wygrałem olimpiadę i dostałem się, szkoda byłoby zmarnować taką szansę, a z drugiej strony od ósmej klasy chodziłem na kursy rysunku, malarstwa, fotografii. Od dziecka dużo rysuję, maluję sam dla siebie. Zdarzyło mi się też sprzedać jakieś swoje kwiatki i martwe natury w Internecie.

– No proszę.

– A na tych kursach, to jak to wygląda?… – spytał ktoś z sali.

– Uczą cię podstaw, jaki papier, jaki ołówek. I rysujesz, i cię poprawiają.

– A co się rysuje.

– Paczki, pudełka, żeby uchwycić perspektywę i cienie, potem martwe natury, owoce, kwiaty, dzbanki, architekturę…

– Akty – ktoś wtrącił.

– Też. Ale to już wyższa szkoła jazdy, chociaż i tak jest to dopiero podstawa. Najtrudniej malować zwierzęta.

– No tak, powiedz psu, żeby się nie ruszał parę godzin.

– Będziesz to kontynuował?

– Raczej jako hobby. Zamierzam studiować i pracować. Jeżeli czas pozwoli…


­Państwo Ziemińscy chwilę jeszcze posiedzieli, ale koło dziesiątej pożegnali się i z Kamilem wyszli do domu. Zabawa trwała do czwartej nad ranem. Goście zaczęli się rozchodzić, niektórzy rozjeżdżać taksówkami. Gwidon z Elishą wyszli ostatni.

Do domu Elishy poszli piechotą, bo było to niedaleko. Posprząta się jutro, a właściwie dzisiaj.

– Gdzie ty się zatrzymałeś?

– W hostelu „Lotniczym”?

– Bez sensu. U nas jest wolny pokój.

– Nie chciałem się narzucać. Kamil mnie zaprosił.

– Żadne narzucanie. Mama cię zaprasza. A poza tym jestem już dorosła i mogę zapraszać gości – zażartowała. – Kochany braciszek konspirator. Bardzo, bardzo się cieszę, że przyjechałeś. Masz coś do załatwienia w Warszawie?

– Tak, urodziny takiej dziewczyny, która stała się dla mnie bardzo ważna.

Pocałowali się. Nagle odepchnęła go.

– Gwidon, jak to jest z tym malowaniem, to bardzo trudne?

– Trzeba dużo ćwiczyć. Pewnie trzeba mieć talent… – nie wiedział do czego zmierza, ale wyraźnie coś ją dręczyło. – Co cię meczy?

– Bo jak to jest z tym malowaniem aktów? Jak przed tobą siedzi ładna goła dziewczyna, to...

O jaka słodka zazdrośnica!

– Czy można się skupić na malowaniu?

– Właśnie.

– Przede wszystkim to jest w pełnym świetle. Mało romantycznie.  Poza tym jest to w grupie pięciu, sześciu osób plus instruktor. A te dziewczyny… no cóż, dorabiają sobie do emerytury. Przynajmniej tak było na tych lekcjach, gdzie ja byłem.

– A nie malowałeś nigdy takiego obrazu… prywatnie?

Jaka kochana!

– Nie, nie śmiałbym. Twój portret był pierwszy…

– A namalowałbyś mój akt?

Wcięło go.

– Elisha, nie teraz.

– Dlaczego? Bo jestem czarna?

– Nie… Elisha, ja cię kocham! – powiedział to. Powiedział jej to po raz pierwszy. – I bardzo chciałbym oglądać cię nagą, dotykać ­– przytulał ja coraz bliżej, i całując ja delikatnie w policzek, w uszko, szyjkę, szeptał – smakować, wąchać, pieścić…

Słuchała z zamkniętymi oczami. Było tylko tu i teraz. Ona w jego ramionach, w pełnym zaufaniu.

– … i w ogóle nie mógłbym myśleć o malowaniu.

Odsunął się. Patrzył na nią. Otworzyła oczy. Niby żart, ale w jego spojrzeniu zobaczyła oczekiwanie.

– Kocham cię – odpowiedziała.


  Contents of volume
Comments (3)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Bardzo obrazowym językiem opowiedziana historia rodzenia się uczuć u dwojga młodych ludzi, którą przeczytałem z przyjemnością.Kilka literówek,
jest przypuszczalnie skutkiem niedopatrzenia. Pozdrawiam
avatar
Spora dawka solidnej, realistycznej prozy literackiej. Kilka literówek, to przypuszczalnie skutek niedopatrzenia. Pozdrawiam
avatar
Trawestując znaną myśl, powiemy:

życie pisze scenariusze, o jakich nie śniło się politykom.

Jedyny podział, jaki prawdziwie dzieli ludzi, jest taki, że wśród nas jedni są bohaterami i walecznymi kobietami, a drudzy - łobuzami i zdzirami
© 2010-2016 by Creative Media