Go to commentsHiszpańska krew
Text 8 of 70 from volume: Opowieści o ludziach i miejscach
Author
Genrebiography & memoirs
Formprose
Date added2016-08-29
Linguistic correctness
Text quality
Views2241

Co może robić samotny facet w Madrycie w niedzielne popołudnie, gdy nie zna miasta, ma niewiele pieniędzy, a koniecznie chce zażyć Hiszpanii? Może pójść na mecz Realu lub Atletico, ale to za duży wydatek i biletów już nie dostanie. Może łazić po Gran Vía lub siedzieć na Plaza de España, ale to nudy na pudy. Zostaje mu tylko jedno - corrida. Ale, czy wypada cywilizowanemu człowiekowi oglądać takie widowisko? Co by powiedzieli na to obrońcy przyrody, martwiący się o losy każdego ślimaczka? Co powiedzieliby znawcy dobrego smaku na taką barbarzyńską rozrywkę? Co by powiedział ksiądz proboszcz na taki grzech? A pies z nimi tańcował! Postanowiłem się upodlić,  zbłaźnić i pójść na corridę.

- Chce pan bilet po stronie sombre czy sol? - zapytała pani sprzedająca bilety.

Bilety po stronie sombre, czyli w cieniu były dużo droższe niż te po stronie sol, czyli w słońcu. Kieszeń miałem pustawą i już miałem powiedzieć „sol”, gdy usłużna sprzedawczyni pospieszyła mi z pomocą, mówiąc:

- Proponuję sombre, bo dzisiaj jest bardzo gorąco.

Cóż było robić? Kieszeń zabolała, ale kupiłem bilet po stronie sombre i metrem pojechałem do Plaza de Toros de Las Ventas. Przywitała mnie czerwonawa budowla o kształcie Colosseum z bramą wejściową w mauretańskim stylu. Z wiszących tam plakatów dowiedziałem się, że dzisiaj zostanie zabitych sześć „toros bravos”, a dokona tego trzech matadorów. Zapowiadała się niezła jatka. Wszedłem. W środku wszystko przypominało stadion piłkarski, tylko zamiast boiska była wysypana żółtym piaskiem arena o średnicy około pięćdziesięciu metrów. Otaczało ją kilkadziesiąt dość stromo wznoszących się betonowych kręgów z ponumerowanymi miejscami do siedzenia. Znalazłem swoje miejsce, usiadłem na gołym betonie i od razu poczułem wdzięczność do sprzedawczyni biletów, która wmówiła mi miejsce w cieniu. Gdybym siedział w słońcu, to pewnie mój tyłek wkrótce byłby przypieczony jak wołowy stek - i to nie średnio. Zrozumiałem też, dlaczego wielu widzów kupowało przy wejściu takie małe poduszeczki do siedzenia. Strona sombre wypełniła się szybko widzami, na stronie sol nie było prawie nikogo, mój tyłek powoli przywykał do gorącego betonu, więc spektakl mógł się już rozpoczynać. Tak się też i stało. Na arenę weszła niewielka orkiestra grająca skoczny marsz, a za nią trzech matadorów ze swoimi drużynami. Wszyscy w kolorowych, kapiących od ozdób strojach, w czarnych pierożkowatych kapeluszach, przemaszerowali przez pół areny i skierowali się w moją stronę. Potem orkiestra umilkła, a oni stanęli i oddali tymi śmiesznymi kapeluszami głęboki pokłon. Niestety nie kłaniali się mnie, tylko osobom siedzącym w loży honorowej, która znajdowała się nieco na lewo ode mnie i o wiele bliżej areny. Jak się później okazało, w loży tej siedział prezydent corridy, który zarządzał jej przebiegiem. Po paradzie na arenę wszedł człowiek z wielką tablicą, z której dowiedziałem się, że pierwszy byk będzie ważył prawie sześćset kilogramów i pochodzi z hodowli Trillo. Potem wszedł pierwszy matador z trzema pomocnikami i wypuszczono byka. Wielkie czarne zwierzę wybiegło na środek areny, stanęło i rozejrzało się. Następnie ruszyło biegiem wzdłuż bandy, jakby szukając wyjścia. Torreadorzy z kolorowymi płachtami zabiegali mu drogę, prowokowali do ataku, a ono biegało w koło, nie zwracając na nich uwagi. Zrozumiałem, że coś chyba jest nie tak, bo widownia reagowała śmiechem i gwizdami. Tę gonitwę przerwał w końcu prezydent, który machnął chustką, pozwalając wypuścić byka z areny. Drugi byk potraktował swoją rolę poważnie i od razu zaatakował pierwszego toreadora. Ten uchylił się wdzięcznie, co widownia skwitowała radosnym okrzykiem: Olee! Kolejni toreadorzy drażnili byka kolorowymi kapami, on atakował ich z furią, oni odskakiwali, publiczność krzyczała „ole”, a mnie zaczynało już to nudzić. Na szczęście prezydent machnął chustką i toreadorzy usunęli się za drewniane ścianki, rozstawione w kilku miejscach na obwodzie areny. Byk został sam na środku areny. Stał, sapał i rozglądał się za czymś, co mógłby zaatakować. Doczekał się, bo na arenę wjechali konno dwaj pikadorzy. Ich konie były okryte prawie do ziemi bardzo grubymi derkami i miały zasłonięte prawe oczy. Pewnie dlatego jechali lewymi bokami przy bandzie. Byk zaraz ruszył na pierwszego konia, uderzył go rogami i docisnął do bandy. Siedzący na tym koniu pikador wbił pikę w byczy grzbiet i naparł na nią całym ciałem. Pod takim naciskiem pika powinna przejść na wylot. Wbiła się jednak tylko trochę, bo miała tuż za ostrzem poprzeczkę, która uniemożliwiała głębsze wbicie. Byk nie odpuszczał, pikador napierał na pikę, a nieszczęsny koń tkwił bez ruchu pomiędzy bykiem a bandą. Przerwali to toreadorzy, którzy machając kapami, odciągnęli byka na środek areny. Wtedy zobaczyłem, że jego grzbiet i bok świeci się od krwi. Rozjuszony byk, opuściwszy łeb, zaatakował drugiego konia. Uderzył w podbrzusze i prawie uniósł go do góry. Pikador naparł piką na byczy kark. Zranione zwierzę odskoczyło, ale zaraz ponowiło atak. Wtedy prezydent machnął chustką i toreadorzy z kapami odciągnęli byka na środek areny. Drażnili go tam tak długo, aż pikadorzy zjechali z areny. Zjechali to za dużo powiedziane, bo ich konie wlekły się noga za nogą i zdawało się, że nie dojdą do wyjścia. Potem przyszła kolej na dwóch banderillerów, których zadaniem było wbijanie w kark byka banderilli, czyli kolorowych krótkich harpuników. Banderillero, trzymając w uniesionych nad głowę dłoniach dwie banderille, stawał naprzeciw byka i czekał na jego atak. Gdy zwierzę było tuż-tuż, on wbijał mu je w kark i odskakiwał. Był to wyczyn iście cyrkowy. Pierwszy banderillero wykonał to perfekcyjnie, ale drugi odskoczył za późno i, potrącony przez byka, upadł. Poderwał się i zaczął uciekać w stronę bandy. Już prawie ją przeskoczył, gdy byk dogonił go i uderzył łbem w nogę. Człowiek zawisnął na drewnianej ścianie, a zwierzę rzucało łbem na boki, jakby chcąc rozetrzeć o nią uwiezioną nogę. Podbiegli inni toreadorzy i machając kapami, odciągnęli byka. Czyjeś pomocne ręce przeciągnęły rannego przez bandę i po chwili w jednym z wejść na arenę pojawiły się światła karetki pogotowia. Potem prezydent znowu machnął chustką i do akcji wszedł matador, inaczej zwany espada, czyli ten, który miał zabić byka. Z czerwoną muletą w dłoniach rozpoczął taniec z bykiem, który widzowie kwitowali licznymi „ole”. Byk atakował muletę, miotał się, krwawił mocno z grzbietu i słabł. W końcu stanął ze spuszczonym łbem. Wtedy matador stanął na wprost niego, wzniósł szpadę i pchnął nią byka między łopatki. Pchnął źle i szpada weszła za płytko. Matador próbował ją wyrwać, ale zwierzę odskoczyło i próbowało uciec ze szpadą w grzbiecie. Na trybunach rozległy się gwizdy i okrzyki niezadowolenia. Po kilku krokach osłabiony byk stanął. Wtedy matador wyrwał szpadę, uderzył drugi raz i znowu niedobrze. Byk padł na kolana, ale wciąż żył. Mękę zwierzęcia zakończył puntillero, który sztyletem je dobił. W tym momencie zrobiło mi się tak niedobrze, że z trudem powstrzymałem się przed zwymiotowaniem za kołnierz siedzącemu przede mną mężczyźnie. Miałem dość tego widowiska i chciałem wyjść. Widziałem już byka, który nie chciał walczyć, poturbowanego toreadora i matadora patałacha. Co mógłbym jeszcze zobaczyć? Jeszcze pięć razy to samo? Mdłości w końcu minęły, a wspomnienie ceny biletu przekonało mnie jednak do pozostania na miejscu. W tym czasie matador kłaniał się, publiczność gwizdała, a na arenę poleciały butelki po napojach i poduszeczki spod tyłków. Potem zaprzęg dwóch mułów wyciągnął byka z areny, zagrabiono piasek, a człowiek z tablicą zaanonsował następnego byka. Wszystkie kolejne walki, na mój gust przebiegały tak samo, ale dla Hiszpanów nie. Oni znali się na rzeczy. Dlatego jedne popisy toreadorów wywoływały eksplozje oklasków i okrzyków „ole”, dla innych aplauzy były zdawkowe, a jeszcze inne kwitowano gwizdami. Wstępne drażnienie byków kapami i występy pikadorów wywoływały mniej emocji niż popisy banderillerów. Najwięcej uwagi widzowie poświęcali matadorom i oni też byli najgłośniej fetowani lub wygwizdywani. Gwizdy, oklaski i „ole” otrzymywały również byki, bo widownia umiała oceniać ich zachowanie i waleczność na równi z ludzkimi. Wszystkie one też były po walkach rzęsiście oklaskiwane, co matadorom nie zawsze było dane. To oklaskiwanie byków po śmierci wydawało mi się dziwne, a nawet perwersyjne. Za co je oklaskiwano? Za to, że dały się zabić? Przecież nikt by nie klaskał, gdyby zabito je w rzeźni. Myśląc o tym doszedłem do wniosku, że ja nie powinienem tu być. Nie powinno też tu być kilkudziesięciu Arabów w tradycyjnych białych strojach, zajmujących jeden z sektorów, ani kilkunastu skośnookich Azjatów, którzy z zapałem filmowali i fotografowali wszystko. Oni i ja byliśmy tylko widzami, chcącymi obejrzeć to, co opisują turystyczne przewodniki, a tymczasem tu odbywał się chyba jakiś poważny spektakl walki i śmierci, którego nie rozumieliśmy. Mimo to oglądałem następne walki i powoli zaczynałem rozróżniać, co toreadorzy robili dobrze, a co źle. Widziałem, że jeden matador trzymał się daleko od byka, a inny dopuszczał zwierzę o włos od siebie. Widziałem, że jedni banderillerzy odskakiwali wcześniej, a inni tuż sprzed byczych rogów. Zauważałem te różnice, wiedziałem już, co zasługuje na „ole” i widowisko to zaczynało mnie wciągać. Nie mdliło mnie już z powodu krwi cieknącej na piasek areny ani z powodu konania kolejnych zwierząt. Obserwowałem spektakl. Więcej - uczestniczyłem w nim.

Tymczasem rozpoczynała się szósta walka. Matador wyszedł na środek areny i uklęknął na obydwa kolana. Otwarto bramę, byk wybiegł i od razu ruszył na człowieka. Gdy zwierzę było o krok, matador odgiął się wężowym ruchem i wstał dopiero, gdy byk go minął. Potężne „ole” wyrwało się nawet z mojej piersi. Występy pikadorów i banderillerów przebiegły typowo, aż w końcu przed bykiem stanął znowu matador. Rozpoczął się fantastyczny taniec tych dwojga przy akompaniamencie niemilknącego „ole” publiczności. Gdy umęczony byk stanął z opuszczonym łbem, matador pchnął szpadą tak mocno i celnie, że weszła po rękojeść. Byk padł jak rażony piorunem. Oklaskom i wiwatom nie było końca, matador kłaniał się nisko, a w nagrodę dostał bycze uszy. Nagrodę dostał też byk, którego uroczyście przeciągnięto dookoła areny przy gradzie oklasków. Matador dostał też inną nagrodę w postaci kolejnego, nadprogramowego byka do zabicia. Gdy siódmy byk padł, była już ciemna noc, czyli dla Hiszpanów środek dnia. Widzowie opuszczali arenę niespiesznie, dyskutując i pewnie omawiając obejrzane walki. Zachowywali się jak ludzie wychodzący po meczu lub po koncercie na wolnym powietrzu. Za bramą żegnali się, schodzili do metra lub szli po kilkoro w stronę centrum miasta. Plac przed Las Ventas powoli pustoszał. Pojechałem do hotelu i zamówiłem w barze piwo, a nie wino lub kawę jak porządny Hiszpan. Cóż, byłem tylko turystą. Właśnie obejrzałem niezrozumiały dla mnie spektakl, wiec teraz mogłem też zgrzeszyć pijąc ten mało hiszpański napój.

  Contents of volume
Comments (5)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Obczytałam się,i mówię: nie!

:]
avatar
Bravo! Bravissimo! Cała Hiszpania się kłania! ta katolicka Hiszpania! aż po brwi unurzana we krwi nie tylko tych na arenach torros; to tam szalała wymyślona przez jezuitów Inkwizycja, stamtąd wysyłano grabieżczo-łupieżcze armady na rzeź i podbój wszystkich Indian do obu potężnych Ameryk, tam w wojnie domowej za rządów gen. Franco brat zabijał brata... Piękna - i drapieżna Hiszpania...
avatar
Jeszcze raz dziękuję za kolejne odwiedziny. Coś w tym jest co piszesz, coś w tym jest.
avatar
Wystawiłam oceny BEZBŁĘDNE/ZNAKOMITE - ale Ktoś tutaj zawsze wie lepiej i robi, co chce
avatar
Zawsze jest KTOŚ, kto wie lepiej.
Dziękuję i pozdrawiam.
© 2010-2016 by Creative Media