Go to commentsŚwietlik cz.4
Text 9 of 9 from volume: Manekiny
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2017-03-09
Linguistic correctness
Text quality
Views1235

Równocześnie z otwarciem wrót, uderzył we mnie niesamowity zaduch. Był to jednak zaledwie wierzchołek góry lodowej tego, co czekało mnie później.

Pierwsze odczucie: dom wariatów. W jednym rogu niewielkiego pomieszczenia dwa postawne typy jakimś kawałkiem drewnianego kija z przymocowanymi na jego końcach foliowymi reklamówkami wypełnionymi półtoralitrowymi butelkami wody ćwiczyło biceps.

Nieco dalej, ze wzrokiem tępo utkwionym w ekran telewizora, leżało na swych kojach kolejnych dwóch więźniów, a w miejscu, które było kiblem, ktoś właśnie spuszczał wodę. Za to przy jednym z dwóch małych stolików starszy pan gotował, jeśli dobrze dostrzegłem, ryż. Okna były pozamykane, z racji odbywającego się treningu, dlatego temperatura w celi niewiele ustępowała tej w saunie. Przerażony rozejrzałem się po wszystkich łóżkach, nie dostrzegając żadnego wolnego.

– Na razie postaw swoje rzeczy tutaj, a po treningu zrobimy ci miejsce – oznajmił jeden z trenujących.

Nie miałem wyjścia, musiałem posłuchać wytycznych. Siedziałem tak, nie wiedząc za bardzo, co ze sobą zrobić przez następne pięćdziesiąt minut. Z kibla w tym czasie wyszedł szczupły brunet. Od samego początku uważnie mi się przyglądał. Czasami tak jest, że od razu wiadomo: ten typ działa mi na nerwy, nie lubię go i nie wiem, co musiałoby się wydarzyć, żebym go polubił. Dokładnie tak było w tym przypadku.

Dwaj kulturyści wyjęli, nie mam pojęcia skąd, dwie blaszki z przewodem zakończonym wtyczką. Blaszki włożyli do wiadra wypełnionego w trzech czwartych swej objętości wodą, następnie podłączyli wtyczkę do kontaktu. Takiemu podgrzewaniu wody towarzyszyło dość głośne buczenie.

– Za co siedzisz? – Zapytał jeden z ćwiczących.

– Za usiłowanie podrabiania pieniędzy i handel bronią, ale to bzdura, kompletne nieporozumienie.

– Jasne, każdy siedzi tu za nieporozumienie.

– Ty, a może ty siedzisz za pedofilię, tylko wychowek kazał ci do niczego się nie pucować! – Wykrzyczał szczupły brunet.

– No coś ty, zwariowałeś? Jaka pedofilia?

– Tak, kurwa, to pokaż papiery!

W tej chwili zacząłem przeszukiwać wszystkie szpargały w celu znalezienia dokumentów sądowych. Finał był taki, że cały mój misternie zwinięty pakunek z rzeczami osobistymi rozwalił się. Ale za to znalazłem dokumenty. Czym prędzej podałem je brunetowi. Ten, po trzydziestu sekundach przeglądania, podał je kolejnemu z moich współlokatorów.

– No! Masz szczęście! Inaczej byśmy cię przekopali i pognali!

Cokolwiek miało to oznaczać, akurat kompletnie się tym nie przejąłem. Wiedziałem, że jestem w porządku, do tego moje zatrzymanie jest zwykłym nieporozumieniem, no i co ten brunecik mógłby mi zrobić? Co prawda, gdyby pomógł mu któryś z trenujących, pewnie bym poległ, ale póki co z całego tego towarzystwa tylko on wydał mi się konfliktowy.

Kilka minut później, rozlokowawszy wszystkie swoje rzeczy, położyłem się na łóżku.

– No no! Już się zmęczyłeś? – zaczął rozmowę brunet.

– Nie, po prostu nie chcę przeszkadzać – odpowiedziałem.

Spojrzał na mnie tą swą groźną miną wywołującą u mnie raczej śmiech.

– Dobra Mike, daj mu spokój, niech się wyśpi. Jutro wytłumaczy mu się wszystko, co i jak. Mam tylko nadzieję, że wiesz, jak się masz zachowywać.

– Za bardzo nie wiem – odpowiedziałem zmieszany.

– Kurwa, jak ktoś jest w kiblu, to nie pijesz ani nie jesz. Tak samo, jak widzisz, że ktoś je, to nie lecisz od razu do kibla, tylko czekasz, aż skończy. Za każdym razem, jak z niego wychodzisz, to myj ręce i nie puszczaj bąków przy jedzeniu. Rozumiemy się?

– No jasne, nawet jak byłem…

Drugi z ćwiczących przerwał mi w pół zdania:

– Dobra, swoją niesamowitą historię opowiesz kiedy indziej, teraz masz tylko tego przestrzegać.

Skinąłem głową w geście zrozumienia. Tymczasem brunet już więcej się nie odezwał, ja natomiast zacząłem rozmyślać nad znaczeniem słów „wytłumaczy mu się, co i jak”. Jednakże moja ciekawość miała być zaspokojona dopiero dnia następnego. Dzisiaj prócz kolacji i apelu, nic więcej się nie wydarzyło. Byłbym zapomniał o dzisiejszym objedzie, było to mistrzostwo świata. W życiu nie widziałem w taki sposób przyrządzonego kotleta z soi. Autentycznie, był nie do ugryzienia, a w smaku przypominał kawałek gumy. Całe szczęście, że sprawę uratowały ziemniaki i zupa, której nazwy nie znałem, ale nigdy wcześniej takiej nie jadłem. Dwóch typów przez cały czas gapiących się w telewizor, tuż po godzinie dziewiątej zdjęło swe ubrania skarbowe (tak nazywano ciuchy, które tu dostaliśmy), następnie przykryło się kocami i zasnęło.

Kolejny dzień w koszmarze dobiegł końca, z utęsknieniem czekałem na jakikolwiek sygnał świadczący o jakimkolwiek ruchu w mojej sprawie. Tak bardzo chciałem wrócić do domu, do rodziny, do najbliższych mi osób, że nawet nie zauważyłem, kiedy po moim policzku spłynęła łza, tuż za nią spłynęła następna i jeszcze jedna. Odwróciłem się twarzą do ściany. Lepiej, żeby tego nikt nie widział. Nie jestem tu długo, ale zdążyłem już zauważyć, że nie jest to miejsce tolerancyjne, wczuwające się w ludzką tragedię, a wręcz przeciwnie, okazana słabość zostanie bezwzględnie i z całym impetem wykorzystana przeciwko tobie.

Następnego dnia rano standardowo obudził mnie apel, potem było śniadanie i powrót do nic nierobienia. Tuż po godzinie dziesiątej ogłoszony został spacer. Prócz mnie wybrał się na niego nielubiany brunet oraz dwóch ćwiczących gości. Po opuszczeniu celi zorientowałem się, że na spacer razem z nami idzie jeszcze dziesięciu chłopaków z innych cel. Gdy znaleźliśmy się na zewnątrz, wszyscy zaczęli się ze sobą witać. Idąc w ślady znajomych z celi, też chciałem się przywitać. Niestety nikt nie chciał podać mi ręki.

– Hola, hola, świeży, chuj wie, kto ty jesteś!

– Jestem w porządku! Przecież pokazywałem papiery – protestowałem.

– Dobra, ochłoń i nie wyskakuj na razie z tą łapą – dobitnie wyjaśnił mi Dawid, czyli jeden z ćwiczących.

W połowie spaceru podszedł do mnie drugi z ćwiczących gości z mojej celi. Dowiedziałem się, że ma ksywę Luka, mieszka zaś dwie dzielnice ode mnie. Chłopak szybko wyjaśnił mi, co należy do moich obowiązków. Trochę mi się to nie podobało, lecz ostatecznie nie miałem wyjścia, jak wykonywać powierzone mi obowiązki do czasu, aż pod celą pojawi się ktoś nowy.

Należało do nich codzienne sprzątanie celi, czyli zamiatanie i co drugi dzień zmywanie posadzki wodą z proszkiem oraz dbanie o porządek na stole. Wywiązywanie ze swych obowiązków miałem zacząć od jutra.

Po powrocie do celi znów zaczęła się przerażająca więzienna codzienność, czyli oglądanie telewizji przy jednoczesnym leżeniu na łóżku. Jacyś dziwni byli pozostali moi współlokatorzy. W zasadzie zdawkowo rozmawiałem tylko z Luką, Dawidem i starszym, bo pięćdziesięciosiedmioletnim, panem Patrykiem. Brunet z każdą godziną coraz bardziej zaczynał działać mi na nerwy, natomiast Rafał z Maćkiem (czyli goście cały czas tępo wpatrujący się w telewizor) byli dla mnie jak powietrze.

Dopiero później dowiedziałem się, że obaj codziennie albo palą zioło (marihuanę), albo biorą jakieś psychotropy. No ale w końcu siedzieli za morderstwa, groziło im dożywotnie pozbawienie wolności, dlatego uciekali myślami gdzieś z dala od tego miejsca oraz beznadziejności położenia, w jakim się znaleźli.

Pierwsza scysja z Mikim miała miejsce dwa dni później. Za wszelką cenę chciał, bym mu zmywał naczynia po obiedzie. Oczywiście zbuntowałem się, w konsekwencji czego o mało nie doszło do rękoczynów. Byłem pewny siebie. Myślę, że na sto procent poradziłbym sobie z nim. Jednak Luka nieco ostudził nas obu.

Taktyka mojego działania była prosta. Rano, po apelu, nie kładłem się spać, tylko zmiatałem bądź zmywałem podłogę. Wszystko to zajmowało mi pół godziny, po czym kładłem się spać. Śniadanie odbierał dla wszystkich Patryk, więc spokojnie mogłem pospać do dziewiątej.

Dziś na śniadanie była skromna porcja marmolady. Można by to bardziej potraktować jako deser niż śniadanie, no ale cóż. Cały czas myślałem o swych najbliższych, czy w ogóle wiedzą, co się ze mną dzieje, co z mieszkaniem? Bo co do utraty pracy nie miałem wątpliwości. Ogólnie nie dopuszczałem do siebie myśli spędzenia tutaj chociażby roku. Ta codzienność, przewidywalność, marazm były nie do zniesienia. Co najgorsze, nie mogłem nawet skoncentrować uwagi na czytaniu, a trafiła mi się naprawdę dobra książka. Normalnie przeczytałbym ja w dwa dni, teraz, kiedy tylko kończyłem zdanie, natychmiast uciekałem myślami gdzieś daleko stąd i dopiero przy czwartym zdaniu orientowałem się, że nie mam pojęcia, o czym czytam.

Pamiętam dokładnie to piątkowe popołudnie, gdy drzwi, potocznie nazywane klapą, otworzyły się. Stanął w nich strażnik, informując mnie, abym za dziesięć minut był gotowy na widzenie.

Ucieszyłem się niesamowicie, tym bardziej, że akurat dzisiaj mieliśmy łaźnię, czyli jedyną w tygodniu kąpiel, a mnie udało się wymienić ciuchy skarbowe na dużo lepsze. Mające przynajmniej odpowiedni rozmiar.

Przez całą drogę na salę widzeń serce tłukło mi jak oszalałe. Umysł natomiast zadawał wciąż jedno pytanie: kto przyszedł mnie odwiedzić? W pomieszczeniu, z którego bezpośrednio wchodziło się na salę widzeń, stało nas stłoczonych chyba z piętnastu. Oddychało mi się coraz ciężej, a przed oczami nagle pojawiło się mnóstwo świecących punkcików.

Ostatecznie drzwi otworzyły się, a my weszliśmy na salę przeznaczoną do odwiedzin. Przy stoliku pod ścianą siedział mój tata z mamą. Przez pierwsze pięć minut nikt z naszej trójki nie mógł wydusić z siebie słowa. Tylko przywitaliśmy się, następnie siedzieliśmy naprzeciw siebie w milczeniu. Później atmosfera nieco się rozluźniła. Temat rozmowy przeważnie odzwierciedlał troskę rodzicielską najbliższych: Czy nie jesteś głodny? A czy nie dzieje ci się krzywda? Ja natomiast z całych sił starałem się uspokajać i zapewniać, że wszystko jest w porządku, a kwestią dni jest zwolnienie mnie z aresztu. Serce pękało mi na widok tak cierpiących rodziców. Zarówno dla nich, jak i dla mnie, była to sytuacja absolutnie z sennych koszmarów. Wtedy po raz kolejny przekląłem prokuratora i sędziego.

Godzinne widzenie zakończyło się w oka mgnieniu. Znów wracałem pod celę z niewielką reklamówką rzeczy kupionych w kantynie, na które składały się kawa, herbata i kilka konserw z mielonką. Najgorszą informacją był brak kontaktu z moja dziewczyną Andżeliką.

Nie zdążyłem wejść do celi, gdy zostałem poinformowany o przybyciu do mnie adwokata. Jego odwiedziny były o tyle dziwne, że niecałe dwadzieścia minut temu tłumaczyłem rodzicom, by nie brali żadnego obrońcy. Na jednego z dwóch najlepszych nie było ich stać, natomiast wydatek na każdego innego byłby pieniędzmi wyrzuconymi w błoto. Najlepszym wyjściem w mojej sytuacji materialnej było napisać o adwokata przydzielanego z urzędu.

Pan mecenas czekał na mnie w specjalnie przeznaczonym do tego typu wizyt pokoju. Kiedy zobaczyłem swego obrońcę, ugięły się pode mną nogi. Był to ten sam człowiek, który bronił mojego przyjaciela Gwidona. Adwokat zapewnił mnie, abym niczym się nie przejmował, wyjaśnił, że już działa w kwestii wyciągnięcia mnie z tego parszywego miejsca. Dobra informacja dotyczyła posiedzenia mającego się odbyć w przyszłym tygodniu, dokładnie we wtorek, a dotyczącego bezpośrednio mojej osoby. Po zapoznaniu się z aktami sprawy sam jest w szoku, że zostałem tymczasowo pozbawiony wolności. Na pożegnanie zostałem zapewniony o dużo bardziej komfortowych okolicznościach naszego kolejnego spotkania. Nie pozostawało mi nic więcej jak zaufać mojemu obrońcy. Przepełniony optymizmem wróciłem na celę.

Tego dnia, tak samo zresztą jak i każdego poprzedniego, miały miejsce jeszcze trzy wydarzenia: obiad, kolacja i apel. Spacer, niestety, akurat miał miejsce w czasie mojego widzenia, a więc umknął mi. W międzyczasie Dawid z Luką trenowali, Patryk gotował im ryż, Mike udawał, że czyta ze zrozumieniem gazetę o tematyce biznesowej, a Rafał z Maćkiem półprzytomni wpatrywali się w telewizor. Po skończonym treningu, każdy z nich prowizorycznie wykąpał się, następnie zajmując się swoimi sprawami, czyli pilnym studiowaniem pism kulturystycznych.

Na koniec dnia, tuż przed zaśnięciem, pragnąłem w myślach, by to był ostatni weekend spędzony w tym miejscu. Z tego wszystkiego nawet nie zauważyłem, kiedy sam zacząłem się modlić. Modliłem się tak intensywnie, że aż zasnąłem, nim zdążyłem wypowiedzieć w myślach słowo „amen”.

Kolejny dzień mojej gehenny dobiegł końca.


CDN.

  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Masakra masakry :(

Ps. Świetlik - to okno w dachu? Taki robaczek świętojański, co tylko w czerwcu, na Kaszubach lub/i na Long Island nocami sobie latając, pięknie świeci - a potem gdzieś znika?
© 2010-2016 by Creative Media