Go to commentsKwadriduum cz. XI.
Text 11 of 15 from volume: Kwadriduum
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2018-05-18
Linguistic correctness
Text quality
Views1478

Zostałem obdarowany sztuką. zrozumiałą przez większość ludzi myślących. Możliwości - to największa z poezji, próz, to genialna rzeźba, performance, koncert muzyki klasycznej (jakież czyste brzmienie!), romans trwający aż do znudzenia - pół kadru, szkolna etiuda rozciągnięta do rozmiarów telenoweli, posąg Florka Rodyjskiego na chwilę przed trzęsieniem ziemi, które obróci go w ruinę, wreszcie: to insygnia królewskie: korona, berło, jabłko i wisielcza pętla, zbroja chroniąca przed skrytobójczym ciosem, aparat fotograficzny, którym możesz zrobić jedynie selfie, to miłość zawistników i znienawidzenie przez najbliższych.  

Zbyt wiele w tym obrazów, są tak wyraźne, jaskrawe, zbyt czyste, że nie umiem się w nich rozeznać. Łączą się, spajają. Doklejają sobie zera, by się przez nie podzielić.  

Pieniądze. Wielorasowe: niektóre banknoty już dawno wycofano z obiegu, ale też i świeżuchne, wyglądające, jakby właśnie opuściły drukarnię.  

Gapię się w oczy brodatych monarchów. Oni - łypią tuszowymi ślepkami. Zimni są, choć z papieru. Bije od nich smutek - jak mniemam - efekt zbyt długiego kiśnięcia w podwójnym zamknięciu - w walizie i szpitalu z Tartaru rodem.  

Patrzą jakby z wyrzutem, pewnie są źli, że przerwano im wegetowanie, że w krainie bezpiecznych ciemności zaświeciło - małe co prawda, ale zawsze - światło. I razi w niebiesko-zielone ślepki.  

Niespodziewany widok aż mnie odrzuca. Odchylam się gwałtownie, jakbym zobaczył toczoną przez larwy padlinę, albo podobnie `przyjemniasty` obraz. A nawet gorzej, to, co mam przed oczami przywodzi na myśl jak najgorsze sceny - śmierci w męczarniach, bycia torturowanym przez bliżej nieokreślonych mafiozów, sprawia, ze na powrót doznaję bliżej nieokreślonego niepokoju o przyszłość. Lęk, biorący swój początek w historii z innego świata, w zdarzeniach, których nie pamiętam, wyrastająca z nich obawa o jutro, a może raczej pewność co do jego braku, widok cholernych banknocisk powoduje, że odzywa siew e mnie straceniec, więzień stojący pod ścianą naprzeciw plutonu egzekucyjnego.  

Odmówiłem przepaski, patrzę na przyszłych zabójców z cynicznym uśmieszkiem, w sercu - drżę.  

No nie! Co u diabła?! - chce krzyknąć, ale orientuję się, że zostałem sam, stoję oparty o hydrofor, starucha-filantropa gdzieś wcięło. Z kim tu gadać - do zagrzybionych ścian? Znikł, zdematerializował się, cholerny czarnoksiężnik szpitalny.  

Dławię się skisłym powietrzem, płuca przyrastają do kręgosłupa. Noszę w sobie mokre, skórzane worki. Jak za pomocą nich można oddychać?  

Wybiegam na brzeg, na powierzchnię. Demolka w pełni: wynurzyłem się i nie poznaję świata. Kataklizm, wojna nuklearna, kostnica, w którą uderzył wyjątkowo silny piorun. Zmarli wychodzą z szuflad, niszczą wszystko naokoło. Roboty zmienione w zwierzęta. I znów w roboty.  

`Bycie ciętym przez rozum` - przychodzi mi do głowy wyjątkowo pokraczna metafora. Kolejna z osobowości zjawia się, by pożreć pozostałe. Wcześniej okłada je stolikiem, łamie go na ich plecach. Ego pełne drzazg.  

- Masz. Masz. No bierz, jak dają! Prawdziwe, co się durno pytasz? Też chcesz? Proszszsz... Łapcie. Możecie wydać wszystko na gofry i lody, przepieprzyć na automatach... - jak w transie rozdaję trefną, parszywą forsę. Aż parz, na dłoniach wyrastają mi wypełnione gęstą śmietaną bąble. Ohyda. Banknoty, od kontaktu z którymi dostaje się trądu, grzybicy, ciężkich poparzeń.  

Won, precz! - ciskam w tłum, kłębiące się, ludzkie fale. W plątaninę rąk, nóg, połamanych biurek i szafek na lekarstwa, w stada wściekłych hien, czortów tasmańskich.  

Początkowo nie zwracali na mnie uwagi, zapalczywcu, pochłonięci do reszty obracaniem wszystkiego w perzynę. Amok, zaślepiająca mgła. Choroba agresji.  

Wreszcie jeden, charczący, zapieniony półtrup, zorientował się, co robię. Że to nie makulatura, a pieniądze.  

Najpierw patrzył osłupiały i ogłupiały, jak na wariata, być może nawet uznał mnie za jednego z pacjentów oddziału psychiatrycznego, bezkaftanowca, który zapewne dobrał się do sejfu ordynatora.  

Otrząsnąwszy się ze zdziwienia, leci w moim kierunku z szeroko wyciągniętymi łapskami. Bierze, a raczej wydziera mi teczkę. Niewiele już w niej zostało. Przez chwilę kłóci się, pazerniak, z inną mumią, gościem, który pytał, czy to prawdziwa forsa, nie atrapy z Monopoly.  

Mijam wrzask, eksplodujące szyby, odwracam się plecami od małej wojny.  

- Idźcie w miasto, szukajcie czegokolwiek do jedzenia. Już nawegetowaliście w przeklętej umieralni, każdy z was odpokutował za nie swoje winy, odcierpiał za grzechy połowy Dziewięciopolis. Żyjcie!- włączył mi się tryb `mesjasz` i błogosławię biegnących po parking chudzielców, chromające grupki paralityków. Uśmiecham się na widok bezkołej, przewróconej na dach, którego nigdy nie miała, ce trzynasteczki. Karolina z Olką się ucieszą, nigdy nie lubiły tego auta, uważały, ze powinienem kupić jakieś rodzinne kombi, a najlepiej minivana, założyć sweterek w serek, zapuścić wąsy (może tak pędzlowate, jak u Nietzschego). I być statecznym, całą młodość i uduchowienie zostawić im - artystkom, zmienić się w typowego tatuśka z brzuszkiem, tłuszczową oponką. W zgreda.  

Zaciągam się dymem. Na pierwszym piętrze płonie ognisko. Szumią betonowe knieje.  

Kieruję się w stronę pałacu Elohima. Chodź, Karolinko - przywołuję w myślach obcą (już) kobietę. Nieznajomą z innego kontynentu, mieszkankę Azjantarktydy. Dziewczynę polarną, która ma w głosie lodowe skały, siostrę-bliźniaczkę MR Freeza.  

Hop - w szarość. Idziemy do remizy na potańcówkę. Sala już jest pięknie przystrojona: z sufitu zwisają cementowe baloniki, wstążeczki z betonu, na parapetach palą się elektryczne znicze. Kapela stroi instrumenty, kobza szczerzy rogatą mordę, akordeony lśnią fornirem na wysoki połysk.  

Dwóch wiejskich zapiewajłów - Nich Cave i Ville Valo zaprawiają się na zapleczu przed występem. Twarze kraśnieją pod wpływem pitego z gwinta samogonu.  

 

 

XIII. Jutrzejszy tydzień  

 

Rozbrzmiewają pierwsze nuty. Przytulasz się, przeszywa mnie chłód.  

Tak wiele nas nie dotyczy: wojny, zawieszenie broni, politykierstwo, pożary, miłość, mumie, Łazarze przechadzający się po ruinach miasta w poszukiwaniu świeżych zwłok, trupy-kanibale, wszystkożerne państwa, planety zamieszkiwane przez cywilizacje wyjątkowo inteligentnych kamieni.  

Klękam, zsuwam ci spodnie. Całuję w kroku, początkowo przez majtki. Nie brzydzę się rdzawo-beżowych plam. Zobojętniałem do tego stopnia, że mógłbym zjeść bez skrzywienia całą tonę obornika, torturowany nie jęknąłbym ani razu, nie uronił łzy na pogrzebie ojca.  

Jestem wyzuty z uczuć, pozbawiony marzeń. W ruinach Dadźborówki dopalają się szczątki naszego związku (jakie patetyczne porównanie, tfu!), szacunek, którego nie mogę ci już okazać, bo zwyczajnie nie zasługujesz, umierające w męczarniach wspomnienia wspólnych, szczęśliwych chwil. Tamta krypta obróciła się w gruzy, przykryto ją szarą ziemią.  

Podobno nie należy się odwracać plecami do jutra (czy to kolejna z mądrości, jakie wyczytałaś na odwrocie kartek z kalendarza? Od kogo usłyszałem te słowa? Mało ważne). Jednak właśnie zdusiłem przeszłość, zgniotłem, jakby była plastelinowym ludzikiem, domkiem z papieru.  

Rozwiała się nawet czarnowłosa uberimprezowiczka, do której tak wzdychałem. Nie żałuję, skoro tak kochała śmierć, obnosiła się z gotyckimi bzdetami, uważała kostuchę wręcz za partnerkę - to znaczy, że chyba była lesbijką. Po cholerę mi szczeniara w wiecznej żałobie, smutna bez powodu, bo tak trzeba, tego wymaga styl, subkultura? Za stary (mentalnie) jestem aby użerać się z jej gówniarskim pozerstwem, walczyć o chwile normalności będąc partnerem trupiary. Jak znam życie rozbiłaby mi wieczne sceny, szukała na siłę problemów, życie z nią, choćbym się przed tym bronił rękami i nogami, byłoby niekończącą się telenowelą, sagą o rodzinie Addamsów.  

Pa, nigdy niepoznana żono, konkubino, może jedynie - Koleżanko, dobra znajomo. Jesteś już smogiem, rozwiewasz się. Byłem głupim nastolatkiem fantazjując o tobie, dorabiając ci życiorys, cechy charakteru. Mitomania połączona z myśleniem życzeniowym. Idź sobie. Między gwiazdy. Spadaj. Pikuj z prędkością dźwięku, by po chwili rozbić się o kocie łby na starówce, albo nadziać się na iglicę jednego z przedwojennych drapaczy chmur.  

Zostaliśmy sami, to znaczy we trójkę, Karolinko. Ty, ja, dziecko wczepione w ciebie jak kleszcz. Nosiciel genów Eryka. Obce dla mnie, nieprzyjazne, nieprzychylne (z wzajemnością!).  

Choć jeszcze się nie urodziło, nienawidzi mnie za sam fakt istnienia, szydzi, bezczelnie wyśmiewa przyszywanego tatusia-frajera. Gardzi przyszłym ojczymem, któremu wiarołomna dziewczyna mogłaby urodzić nawet Murzynka, a on i tak uwierzyłby, że to jego, dałby sobie wmówić najoczywistszą nieprawdę. Łykacz bajek, u gardle jak u pelikana, żywiący się słowami partnerki i ślepo w nie wierzący naiwniak, zasługujący jedynie na drwiny, pożałowania godny pantoflarzyk, kornie warujący przy łydce pańci.  

Niedoczadzony Eryk, batiuszka wegetujący w barakowozie-plebanii nieopodal ruin cerkiewki już zawsze będzie stał między nami. On wielokrotny, odradzający się w każdej chwili, on obecny w  dziecku, będący jego nierozerwalną częścią składową, on w jego twarzy, głosie i biciu serca, tętnie i oddechu, on patrzący jego oczami, jednocześnie - obserwujący syneczka, bądź córkę z góry, licho-stróż, demon opiekuńczy, nie odstępujący na krok zły duch.  

Nie uwolnimy się od niego nigdy, to niezmywalna plama, skaza na szarych murach zameczku. Blizna w tobie.  

Wiesz, nawet nie mam pretensji, że zachowałaś się jak dziwka, skrajnie nieodpowiedzialnie i krótkowzrocznie, że doprawiłaś mi rożyska większe od łopat łosia. To było do przewidzenia, wniika z twego suczego charakteru, opacznie rozumianego artyzmu, utożsamiania go z rozwiązłością. Chyba jednak pewna część ciebie czuje, że robisz źle, głos z tyłu głowy mówi, że zdradzanie faceta, który jeszcze niedawno poszedłby za tobą w ogień to zwykłe, delikatnie rzecz ujmując, chamstwo, dlatego utrzymywałaś kontakty z Erykiem w tajemnicy, zamiast wszem i wobec ogłosić, że związek ze mną jest otwarty, przynajmniej z twojej strony i równie dobrze mogę znaleźć sobie kogoś, czwartą do brydża, a jeśli mi się taki układ nie podoba, jestem zbyt staroświecki i pruderyjny, to mogę spadać na bambus, poszukać równie konserwatywnej laski, która będzie dochowywać mi wierności, może nawet trafi się dziewica-fanatyczka, która będzie trzymać swój pocerowany hymen w formalinie i zakładać za każdym razem, gdy pójdzie z tobą do łóżka. Taka byłaby najlepsza, wieczna cnotka-niewydymka, kochająca się jedynie przy zgaszonym świetle w pozycji misjonarskiej, nienawidząca poezji, malarstwa, twardo stąpająca po ziemi, niewyzwolona Amiszka w chuścinie i spódnicy długiej do ziemi, chodzące wykopalisko. Bez wątpienia taki nudziarz jak ja, nieznający się na sztuce profan byłby szczęśliwy z kimś swojego pokroju, człowiekiem-żabą nie widzącym wiele poza rodzinna kałużą; osobą z torfu, cuchnącą i lepką; kobietę przaśną i prymitywną, wyrosłą w dzieży, partnerką, od której biłaby wiejskość, nawet, gdyby urodziła się ona w centrum Warszawy czy Paryża, niewyuczalną chłopkę w wianku oznaczającym panieńską czystość. Gdzież mi, burakowi pastewnemu z gminy do ciebie - literatki (wyjątkowo mało pojemnej, he, he), którą pochwalił sam Guru. Twoje ciało jest uświęcone (grafo!)sztuką, nie godzi się skalać go moimi genami. W macicy białej i czystej jak opłatek, fantastycznej jak twory z obrazów Vermeera, w tobie, któraś we własnym mniemaniu jest przepełniona smakiem, tak smakiem, mająca włókna duszy, chrząstki (kurwiego!) sumienia, limfocyty gustu i mitochondria estetyki, nie może gościć nikt skażony codziennością, profan z czarnoziemem za pazurami, ogr o grubym karczychu. Ty jesteś z jasnego marmuru, Karoliną karraryjską, nieprzystępną i absolutnie niedotykalską przez mężczyzn-psy, niższe rasy, pod-pod-podludzi; przekrystalizowaną znawczynią piękna. Nad głową wykwita ci ciężka, błyszcząca aureola, pod sercem - roś nie młody prorok, przyszły dusz-gazda, pasący narody kamienną rózgą.  

Jestem jedynie płatnikiem alimentów, przewijaczem, darmowym niańkiem, przypada mi rola świętego Józefa - opiekuna cudzego bachora, naiwnego cieśli zapamiętale heblującego cuchnące żywicą dechy, starającego się nie myśleć za dużo i broń Boże nie zadawać pytań. Mam być jedynie fundatorem, kołysaczem, ślepym filantropem finansującym zakup zabawek, kaftaników, pieluch.  

Tymczasem - myśli mi się. Nie przeceniałbym tego faktu, nie gloryfikował, w zasadzie nawet średnio mam czelność nazwać ów akt właśnie myśleniem, tak mało skomplikowany, tak wielce banalny to proces. Wyładowanie elektryczne, prądzik biegnący z wnętrza czaszki, leniwie przesuwający się po skórze, iskierki ściekające ze stóp, by wsiąknąć w surowy beton podłogi. Tyle. Dzieje się to mimo mej woli,, szare komórki same pracują, choć niekiedy chciałbym nakazać, by w tej chwili przestały, umyć głowę w wybielaczu tak silnym, że aż powodującym wywabienie intelektu, wpuścić przez usta, nozdrza i uszy małe węże Eskulapa, mrówki faraona, by wyżarły mi to, co śmie pracować, zbyt żywotny jak na obecne, (po?) wojenne czasy, mózg. W tej epoce posiadanie poglądów, własnego zdania jest śmiertelnie niebezpieczne, stanowi zbrodnię indywidualizmu, odstępstwo od socrealistycznej szarzyzny.  

Uważaj, Florku, zaraz wypatrzą cie urawniłowszczycy, po włosach przejedzie ci walec i wyrówna fałdy,  skończy się cwaniakowanie, zabawa w bananowego młodzieńca, hippiesa ze zbutwiałego zachodu, uchylanie się od obowiązku alimentacyjnego na cudzego dzieciaka; za karę pójdziesz w kamasze, za kraty, albo w kaftan o długich rękawach. Myślec trzeba krótko i węzłowato, wyrażać się zwięźle i precyzyjnie, nie wybiegać nawet w snach poza druty kolczaste, spać na twardym sienniku, z otoczakiem od głową, u boku matki twojego syna, wierzyć swej wybrance; ona, ani tym bardziej prezenterzy Dziennika przecież nie umieją kłamać, nie mają wgranego programu Ściema, ich niewężowe, nierozdwojone języki mogą jedynie mówić tak- tak, nie - nie. Pomiędzy - nie istnieje nic, wszelka przepaść, choćby głębokości kałuży, niepewność, została przez miłościwie nam panującego Szymczuka zacementowana, za sprawą Zjednoczonej Partii Pracy jesteś wolny, obywatelu, od wszelakich wątpliwości, bólów egzystencjalnych. Charówa macht frei, zbudowaliśmy ci małą i bezpieczną wolność, byś leżał na wznak, niczym atrapa mumii prezydenta, wypoczywał od przesadnego myślenia. Nie musisz się kłopotać, zamartwiać, głowić, a jeśli to robisz- to znak, że potrzebujesz reedukacji, nasiąkłeś destruktywną filozofią suicydoteizmu, trzeba cię wysłać do przytulnego obozu, gdzie przejdziesz kurację, na powrót poznasz zbawczą siłę niemyślenia, poczujesz piękno płynące z bycia zdekapitowanym.  

Weltschmetrze są dobre dla fałszywych propagandzistów, głosicieli kazań, batiuszków przekupionych przez banksterów, multimilionerów z toczonych przez wściekły kapitalizm krajów, które były zbyt aroganckie, pełne nieuzasadnionej pychy, by dołączyć do Euroedenu, dać się wchłonąć przez Dziewięciopolis.  

Kraj, połatany niczym kapota bezdomnego żebraka, zbyt introwertycznego i wstydliwego, by iść do Caritasu i poprosić o nowe ubranie, jest przedstawiana jako oaza szczęścia pośród pustyni. Źródełko bijące na Atacamie.  

Nie bój się przyszłości, półświadomie nienawidząca mnie, załgana suczko. Śmieję się w twarz bogom czasu, gram na nosie, wywalam język, by okazać lekceważenie, szydzić z Chronosów. Czeka nas wyłącznie ukamienowanie, szare ściany runą przy dźwiękach `Hate you like I do` - parafrazy miłosnej piosenczyny. Gdzie możemy pójść, gdy wszędzie rozciąga się Nikąd? Zmierzamy do wnętrza, jakbyśmy skoczyli w głąb wyschłej studni. Objęła nas grawitacja. I kołysze, przyciąga, źle opłacona mamka, muza wszystkich gotyckich grafomanek, menelica w pelerynie.  

Eryk, nasz wspólny wróg, bo przecież musisz go nienawidzić, nie sądzę, ze zaszłaś w ciążę z premedytacją, byłą ona raczej wpadką, pokłosiem kurwienia się w zawilgoconym barakowozie, jest czymś w rodzaju tatuażu powodującego łuszczycę, farba, od której dostaje się czerniaka, nowotworem noszonym z dumą, na wierzchu.  

On - zbufoniały z durnego powodu właściciel zabytkowego gruzowiska, niejako jest lustrzanym odbiciem Remiego. Lecisz na zadufanych w sobie cwaniaków, przyznaj się. A może celowo dałaś mu się zapłodnić, by pasożyt którego urodzisz nie miał moich cech, był bardziej agresywny, bezczelny, cechował się większą nonszalancją, poczuciem własnej wartości? Chciałaś mieć córkę - samozwańczą księżniczkę-miss world, syna o wybujałym ego? Nie wątpię w to. Ze mną mogłabyś począć jedynie kurz, kilogramy śniegu, jałową ziemię. Mam piasek zamiast plemników, nasienie oligoceńskie, podwójnie destylowane.  

A twój progenituras musi mieć wielkie jaja, cojones wielkości arbuzów, być przeciwieństwem moim i Artura. Dość było w twoim życiu facetów z ciastoliny, niewydarzonych i niedogotowanych, atrap właściwie, a nie mężczyzn z krwi i kości; jak nie ojciec-dziwak, brat-nieudacznik, który przez całe miesiące nie umiał skutecznie naprawić durnego ducato, to chłopak- podurzędniczyna, operator kopiarki i ekspresu do kawy, ciura korporacyjna, popychadło wyznające religię power pointa.  

Tak na marginesie: wczoraj zostałem zwolniony, dowiesz się o tym, gdy nadejdzie odpowiedni moment. Straciłem drugą pracę, jakiej się imnąłem (co to za słowo, do diaska? Olka - grzebałaś mi w ustawieniach? Przyznaj się! Czy po prostu zaraziłaś mnie cudaczna głupotą?) i w jakiej byłem cieciem.  

Ech, cholercia, czemu nie każdy ma w sobie tyle bezczelności i odwagi, by założyć sektę, dajmy na to monidlan, czcicieli portretów ślubnych, albo analfabecistów, jak ognia bojących się abecadła?  

Czy byłbym szczęśliwy okłamując łatwowiernych, spragnionych cudów i objawień, prostych ludzi? A skąd! Czułbym do siebie obrzydzenie, przerwałbym pierwszy i jedyny seans, zakończyłbym klaunadę, zanim zmieniłaby się w kult. Jestem zbyt papierowy, aby być zły i cyniczny, drzemie we mnie artysta, uśpiony niedźwiedź mający zamiast zębów wieczne pióra.  Gdy się zbudzi - zapisze cię na śmierć, oszustko.  

Tańcz, peerelowski magnetofon szpulowy marki Unitra gra nam piękną, melodyjną ciszę. Przytul się, zatańczymy w takt, pomilczymy wyraźnie i do rymu.  

Starcy z walizkami pełnymi forsy to nie błąd Matrixa, a - być może - żart stwórcy. Oni są tropem, pierwszą cyfrą szyfru. Czy chcemy poznać następne, odczytać cały? Może wystarczy nam, jakże niepopularna w obecnym klimacie politycznym, głęboko ukryta i pielęgnowana niepewność (wiem, wiem - masz lepszą pamięć, to ja jestem podgryzany przez amnezję, historia z pieniędzmi, a które wybudowaliśmy dom niknie w w mrokach, ciągle nie waży się istnieć, kryje się przed światłem. Nerwowo biegnę z latarką, usiłuję ja dopędzić i poznać, może nawet zrozumieć), zadowalamy się wystukiwaniem kodu na chybił- trafił, przywykliśmy do szczątkowej wiedzy, boimy się rozczarowania, jakie mogłoby nieść poznanie szerszego spektrum. Właściwy ogląd, wiedza od A do Z? A po co to komu? Nie lepiej jest kręcić kolejne odcinki telenoweli detektywistycznej, gonić króliczka mając cichą nadzieję, że uciekający skubaniec okaże się szybszy i pogoń za nim nie będzie miała końca?  

Groteska, jaką uosabiają obaj zbyt hojni starcy (pierwszy, z tego co usiłuję sobie przypomnieć, chyba był kloszardem, co - jak wszystkie dzieci wiedzą - równa się posiadaniu bogactw nieprzebranych) może kryć w sobie prawdziwe zło.  

`Nie dociekaj`- myślisz stojąc przed ścianą, na której jakoś wandal fluorescencyjnym sprejem napisał `INDYFERENCJA!`.  

Hasło, za odgadnięcie którego dostaniesz cenną nagrodę: toster, dwa kilogramy kamieni do whisky, elektryczną ramkę, w której umieścisz moje zdjęcie pośmiertne, albo też zawołanie do wszczęcia buntu (przeciw czemu tym razem?), kryptonim operacji mającej an celu zgładzenie świeżo wprawionej w ruch mumii Szymczuka, albo pierwsze lepsze słowo, jakie przyszło na myśl dewastatorowi, `mądry`, przypadkowo zasłyszany termin, którego znaczenia oczywiście nie znał.  

Na jego dźwięk z lasów wychodzą drewniani papieże, dźwigają na barkach patibula.  

Wykrzyczysz ten slogan stojąc na szczycie Rysów, albo na iglicy Pałacu Kultury - a z jam wypełzną węże Kujapy.  

Jeśli spróbujesz go wyszeptać- umrze kleszcz, którego nosisz pod sercem.  

Pomyśl, czy tego nie chcesz, może jedynym sensownym wyjściem z tej sytuacji byłoby znalezienie ginekologa, albo choć wiejskiej babiny potrafiącej spędzić płód.  

Zobacz - trwa wojna, kraj nam faluje, wrze, nie wiadomo, jaki kształt przybierze jutro. Trudno o bardziej niespokojne czasy. Przyszłość to mit, mrzonka, utopia, jaką mogli się łudzić nasi ojcowie i matki. Nie wierz, że cokolwiek dobrego, lub nie, spotka cię za miesiąc, rok, dekadę. Żyjemy tu i teraz, po nas - mam pewność, że nastąpi potop ognia i siarki, zaleje nas morze lawy. Jesteśmy z papieru, należymy do narodu Neo-Pompejan. Za plecami dyszy groźny wulkan, łypie pomarańczowymi ślepiami na Dziewięciopaństwo. Kończymy się, z każdą chwilą coraz szybciej.  

Patrzę ci w oczy, kochana oszustko. Wiesz, jesteś jak ten aktor z jednego ze swoich opowiadań, tragipatetyczny, szekspirowsko - ajschylosowski ponurak o bladej, wapiennej twarzy, włosach przyprószonych trupim fioletem. Umierałaś w każdym przedstawieniu, Karolinko, z dnia na dzień coraz bardziej stawałaś się wypełniona śmiercią.  

Z biegiem czasu doszło do kuriozalnej sytuacji: umarłaś w powszechnej opinii. Tak po prostu - nikt,  kogo spotkałaś w życiu pozascenicznym nie dawał wiary że ty to ty, a nie duch, zjawidło, strzygoń. Śmierć odtwarzana zbyt wiele razy stałą się prawdę, okleiła twoje ciało. Sztuczny zdech - niczym kokon zasuszonego owada, który skończył się przeobrażać - z postaci larwalnej w suchą rzeźbę z papier-mâché.  

Odeszłaś do przeszłości, wylegujesz się teraz, opatulona lepkim kożuchem i zastanawiasz się, gdzie popełniłaś błąd, czemu i od kiedy dokładnie należysz do grona postaci historycznych i - najważniejsze - czy gdy umrzesz naprawdę, a przecież kiedyś to z pewnością nastąpi, ktokolwiek przyjdzie na twój prawdziwy, nieodgrywany pogrzeb, czy ludzie potraktują go jako performance, sztukę, która dostałą nagle nóg i wyczłapała poza teatr.  

Jutra - powtarzam, jeśli nie słyszałaś za pierwszym razem - nie ma, jest wyłącznie otchłań. Nawet nie czerń. Brak kolorów.  

Bój się kolejnych nieistniejących dni - pojutrze, o ile Bóg w Trójcy Jedyny, bóg wielokrotny jak mój kraj i w którego istnienie jednakowo nie wierzę pozwoli; wyschnięty na wiór Szymczuk ogłosi abolicję i amnestię, pękną więzienia i szpitale psychiatryczne, wyleje się z nich morze zabiedzonych cierpiętników. Żaden z nich nie ujdzie dalej, jak pięćdziesiąt metrów. Umrą z szoku, zadusi ich od środka późno odzyskana wolność.  

Na pogrzebie każdego z owych nieszczęśników Marsza Żałobnego zagra zespół Pokutianci. Potem - pęknie brzuch mumii, podczas uroczystej defilady przez główną arterię miasta, rozleci się nasz dawno zmarły szefokról.  

Zdruzgotani zobaczymy, jak z jego wnętrza wypełzają rachityczne robaczki. Małe, zbyt chude, skarlałe świetliki.  

W zasadzie nie mam do ciebie pretensji, wiedziałem od początku naszego związku, że nie jesteś kimś, kogo można by obdarzyć pełnym zaufaniem. I - z braku laku, żałosnego braku perspektyw - godziłem się na trwanie w paranarzeczeństwie, ćwierćmiłości. Drżało moje uczucie, jakby miało padaczkę, rzucało je - od skrajnej nienawiści, poprzez obojętność, kończąc na kompletnym zakochaniu, doimentnym, po uszy. Większość moich osobowości cierpi na borderline, są targane przez sprzeczne emocje. Nie ma się wiec czemu dziwić, przecież plus i minus daje nam zero.  

Jestem nikim, nie da rady wyciągnąć wspólnego mianownika, skrócić mnie, podzielić bez reszty. Ja to nieprzeliczalna wartość, ułamek niewłaściwy, którego nie sposób zapisać przy użyciu cyfr, gryzmoł antymatematyczny.  

Odejmij ode mnie, choćby pół punktu procentowego - i nastąpi implozja, świat zapadnie się we mnie. Chcesz tego, wiem.  

 

 

XIV. Rozkazodawcy  

 

Ulicę zasnuwa dym. Wychodzę z pałacu Elohima, wprost do komory gazowej. Diabli by to wzięli! Chciałem przeczekać zamieszki, miałem cichą nadzieję, że klimat na zewnątrz nieco się uspokoi, z głów ozdrowieńców wyparuje szał.  

Jest gorzej, niż można by sądzić: płoną śmietniki, wraki aut, kioski. Nawet budki z hot dogami nie oszczędzili, skubańcy. Żeby tak ich...  

Czego nie zeżarła i nie przeżuła wojna, załatwią sami obywatele. Za Niemca strzelano by do takich sabotażystów, dywersantów, wrogów wewnętrznych. Właśni rodacy urządzają mi piekło na Ziemi - i to z jakiego powodu? Bo uciekli ze szpitala, trup (sic!) ogłosił zakończenie walk? Kretyni! Powinno się was dać pod sąd wojenny, rozstrzelać z kałacha w tył głowy i zadołować w bezimiennych mogiłach, jak wściekłe psy! - kipiąc wściekłością próbuję się przedrzeć na teren dawnego dworca.  

Autobusy ani pociągi, rzecz jasna, nie kursują. Może trafi się jakiś dobroduszny taryfiarz-Samarytanin, który zgodzi się podwieźć `księcia` do jego `dóbr`?  

Pomimo ogromnego zdenerwowania, dyszenia siarką i iskrami, mam całkiem dobry humor. Znacząco poprawili go... klauni. Tak - pajace, bo i jak inaczej nazwać siedmiu - w porywach ośmiu sedian taszczących łóżko z pozostałościami Artura? Niosą go z murmurandem, niemym śpiewem na ustach. Powarkują przy tym i - przysiągłbym! - puszczją bańki z ust. Zapieniona zwierzyna przechadza się (jeszcze żywą, jak sądzę) ikoną. Peregrynacja świętego wizerunku, męczennik poprzebijany rurkami, a może raczej jego wyobrażenie, liche odwzorowanie, kopia namalowana w powietrzu przez ślepca, pełznie przez krajobraz po burzy. Pogoda znów się popsuła, z nieba pada gruz i płaty żelaza, deszcze gwoździ i haceli.  

- Wirsztiragen! - syczy jeden z tragarzy, niemal wymierzając mi kuksańca w bok.  

Już- już chcę mu odkrzyknąć, co i gdzie może sobie łaskawie włożyć, gdy w okolicach Ezawa - jednego z nielicznych kin, jakie działały na krótko przed wybuchem wojny, dostrzegam... kolejną `lektykę`.  

Remi, dźwigany przez psychowyznawców z namaszczeniem, z jak zawsze zaciętą miną, pozdrawia gestem dłoni. Współwyznawców? Kontroczadzeńców z innych sekt?  

- Jeszcze Eryka weźcie, palanty. I będzie starcie bufonów, nowych mesjaszy. Wojna postu z postem. Poprzybijajcie się, jeden z drugim, do znaków drogowych, pokamienujcie kostką Bauma. A wcześniej, jak na Filipinach - masowe biczowanie się, najlepiej korbaczami! Jak już robić z siebie widowisko - to na całego! Cholerni fanatycy... - chce wrzasnąć w kierunku `procesji`, ale jedna z osobowości gryzie się-mnie w język.  Durny styl, wieśniacki, w dodatku archaizujący. Nawet normalnie mówić już nie potrafię, gadają mną demony Lelewelów i Słowackich. Pod żebrami dojrzewa kolejny, ksobny kontynent, moja mała parafia, ateistyczna gmina. W ciele rodzi się coś trwałego, aż kipiącego od piękna, naturalności, przysiółek położony w galaktyce, gdzie nigdy nie dochodzi do pożarów, a planety są ogrzewane przez statyczne słońce - ciało stałe.  

`Jestem nosicielem dobra i spokoju`- wrzeszczy ptak nad głową. Jego pióra płoną.  

Leć w górę, chujcu, podpal chmury, niech zlecą nam na głowy i roztrzaskają czaszki. Dobrze ci tak, jazgotunie, gdyby nie Karolina i jej pieprznięta siostrunia, już dawno sam bym cię podjarał. Bez mrugnięcia okiem, jak najokrutniejszy sadysta.Stawiam kołnierz koszuli. Średnio wiem, po co. Wzdrygam się przed miastem, ulice mnie mierżą. Niekończąca się kotłowanina. A ja zaraz wyrzygam spokój, wypadną mi z ust wymiociny w kształcie maluśkich pacyfek. I będzie ostateczne zawieszenie broni: kłótliwcy zginą zasypani haftem.  

Kryję głowę w ramionach. Najchętniej wpełzłbym do trumny-skorupy żółwia, gdybym tylko, jakimś cudem, dźwigał takie cudo na plecach. I został tam, na duchowej emigracji, z dala od kobietessy i jej siory - wizualistki, dwóch zidiociałych kleszczyc, z jakimi miałem nieszczęście spędzić ostatnie chwile życia.  

Bo nie mam najmniejszych wątpliwości, że wulkan za naszymi wspólnymi plecami niedługo wybuchnie. Do rozważenia pozostaje jedynie kwestia: czym będzie erupcja? Powstaniem uciśnionych bojówkarzy neofaszystowskich, buntem feministek-zwolenniczek swobodnego dostępu do aborcji (w końcu nie ma nic błahszego i obojętniejszego dla zdrowia, niż taki zabieżek; to idealna forma antykoncepcji awaryjnej), rebelią wzniecona przez antyklerykałów (stanę w pierwszym szeregu do boju, a co!), czy walczących o przywileje członków reaktywowanej Polskiej Partii Posiadaczy Magnetowidów?  

Jestem przygotowany na najbardziej dziwaczną, najbzdurniejszą ewentualność. Jeśli nie ma po co żyć, można, jak mówią powiedzonka: albo komuś na złość, albo też z nudów, by stać się biernym obserwatorem, gapić się na świat z obojętnością, nie brać udziału w czymkolwiek, co ma miejsce, wyrzucić do kosza szczęśliwy kupon totolotka, zrzec się przypadkowo wygranych nagród.  

Oczywiście odrzucam drugą ewentualność, nie wyobrażam sobie (swoją drogą, moi kochani przodkowie: kiedyś wyczytałem, że najczęściej zaimków osobowych używają osoby cierpiące na depresję. Coś w tym musi być!) dobrowolnego nieuczestniczenia. Jeszcze nie składam podania o zwolnienie, nie abdykuję. Przy stoliku siedzi kilku nabzdyczonych egotyków w papierowych koronach.  

- O, co to dopiero - parska śmiechem najmłodszy i najbardziej bezczelny. Swoja drogą - jest moim sobowtórem.  

Ciężko ocenić, przeciw komu i czemu walczy prywatna policja, pakerzy z Tactolion. Może wylegli na ulice, bo znudziło im się kiśnięcie za biurkami? Przecież oni są ostatnimi, jeśli chodzi o pojawianie się w miejscach burd, zadym wszelakich.  

Słabo opłacani przez Sorzyńskiego, tępogłowi krawężnicy, wielcy nieobecni, gdy cokolwiek się dzieje. Wykoncypował sobie, ze skrzyknie paru dresiarzy, kretyn, i w ciągu kilkunastu dni zrobi z nich policmajstrów z krwi i kości.  

Niektórzy bogacze to jednak miewają nasrane pod kopułą: myśli taki życzeniowo, kasa zapchała mu zwoje, jedyne, w co wierzy to papier i farba drukarska. Magiczna siłą polskich nowych złotych miała przerobić łobuzów, kiboli, zwykłych, osiedlowych osiłków w piechotę wybraniecką, czy kogo tam chciało mieć, krezusidło.  

Człapią, zaciętomorde obrzydliwce, wymachują tonfami i flagami. Brunatne, połamane krzyże namalowane na prześcieradłach. Swastyki? Raczej zdechłe rozgwiazdy.  

Śmieszni jesteście, nosiciele martwych poglądów, kierowani jedynie bezrozumną nienawiścią. Przecież nawet nie chodzi wam o zaprowadzenie porządku, macie głęboko gdzieś cele, jakie przyświecają waszej formacji. Ulica zawłaszczona przez rozwrzeszczane hordy pacjentowięźniów - to przecież siłownia pełna samobieżnych worków treningowych. Złap! Prawy prosty! Lewy sierpowy! Hak! Leży? Popraw z buta, aby nie wstał! Tych dwóch? O - też już zdjęci. Potulni, jak nieżywe baranki.- Złaź! Co się gapisz? Masz jakiś problem? - warczy w moją stronę jeden ze stróżów bezprawia. W ręku wyrasta mu błyszczący kastet. Cholerny wysiadywacz krzeseł, zabiurkowy analfabeta, głowiący się zapewne, jak napisać najprostsze słowo, śliniący się i wywalający język niczym mały, upośledzony chłopiec gryzmoląc kulfonami protokoł, teraz jest w swoim żywiole. Ma władzkę, przynajmniej teoretyczną. Jego przewaga wynika wyłącznie z większej masy mięśniowej. Argument siły, prawo dżungli.  

Pcha mnie, mały ogr małpoludziasty, prawie przewraca! Mam zejść z drogi, najlepiej  schować się w ciasny kąt, do mysiej dziury, zniknąć, bo oto idzie On.  

Aha, więc z tego, co zdążyłem sie zorientować, sekta literatów ma jakies powiązania z Sorzyńskim, może nawet...  

- Hirlyyyt! - pod nogi spada nam żużel w kształcie dziwnoptaka. Zjarał sie w chmurach, gardłowrzask. Przynajmniej tyle dobrego, jeśli idzie o dzisiejszy dzień.  

...jego założyciel i dożywotni prezes należy do wyznawców kartki i pióra, czci łysą pałę Remiego.  

Komediodramat pełnym ryjem: bogacz w szponach sekty, wysyłający mundurowych goryli na procesję. Nieście, nieście swego guru, niech całe miasto zobaczy, jacy z was...  

- Florek!  

Odwracam się. Po drugiej stronie ulicy, pod wiszącym na ukos szyldem `Przerabianie pierzyn na kołdry` stoi Damian. W blasku bijacym od samochodów-pochodni, domów-ognisk jego czerwone policzki i nos świecą na malinow. Opalizują sino-czerwoną łuną.  

Pijackki neon, człowiek alko-Renesansu woła mnie, przekrzykuje sie z zamiecią. Wybuchają butle gazowe w polonezach i multiplach, kobiety wrzeszczą wniebogłosy, a ten zaprasza (jak nic) na ochlej.  

Z Damiana, moi drodzy przodkowie, jest tak wielki miłośnik napojów wyskokowych, od teraz - uwaga, nie przesłyszycie się - od denaturatu pitego z colą począwszy, na szampanach kosztujących parę stów za butelkę skończywszy... A, co będę sie produkował. Wystarczy powiedzieć, że mój kumpel wręcz szczyci się nałogiem w jaki wpadł, uznaje go za przymiot, nie za wadę; za dodatkową umiejętność, jakiej wyuczył się podczas niezlioczonych imprez, dyskotek, balang, melanży, potupajek, czy peregrynacji po melinach.

  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Oceniam identycznie jak pozostałe części tej powieści. Baardzo! :)
© 2010-2016 by Creative Media