Go to commentsMemuarion cz. III.
Text 3 of 6 from volume: Memuarion
Author
Genrebiography & memoirs
Formprose
Date added2018-05-29
Linguistic correctness
Text quality
Views1561

Brak celu poszukiwań, de facto bezsensowne błąkanie się po suchych korytarzach nieba, pogoń za nieskładną mrzonką. Bo czyż da się wyłgać na tyle duży i ciężki kamień, że nie podniesie go sam omnipotentny reżyser?  

Kłamię przeglądając się w kieszonkowym lusterku. Dlaczego, do jasnej ciasnej widzę w nim Eda Wooda? Czy jestem predestynowany do bycia najgorszym z twórców, pisana mi rola uschniętego drzewa, które co gorsza za życia było bezpłodne, nie wydało nawet najlichszego owocu, kamienia, samej pestki.  

Podpierając się kosturem zmierzam do granicy. Co mnie czeka za nieboskłonem? Ile księżyców własnej głowy, naturalnych satelitów obiegających łepetynę przyjdzie mi zwiedzić nim pojmę, że nie jestem w stanie stworzyć nawet etiudy? Kogo spotkam podczas tych wojaży po bezludnych głazoteriach, kraterowiskach? Czyje duchy wyjdą z niewidzialnych nor, zamczysk i bud, by mnie powitać? Zostanę ugoszczony przez Szeherezady, widma Fellinich i Eisensteinów, czy może rozwloką mnie ćwierćistniejące, mięsożerne głazy?  

Wiem jedno - przez najbliższy czas nie spotkam nikogo realnego, z mięsa i czerwieni. To chyba dobrze - jak myślisz, kochanie?  

Odpowiadam milczenie, pod żarówką-kwoką zasnęła scenarzystka mojej najszkaradniejszej myśli. Nie mam odwagi, by krzyknąć `stop!`. Po co budzić? Tak słodko drzemie. To nic, że poza kadrem.  





III. Rycerze awolicji  



Moja córka o wdzięcznym i miłym dla ucha imieniu Stagnacja (sam wybrałem!) liczy sobie zaledwie trzydzieści osiem wiosen. Tyleż samo lat, jesieni i bożych narodzeń. Jest więc nieco starsza ode mnie, jakby nie było - rodzonego ojca. Ale to nie szkodzi.  

Uroczy z niej szkrabeniek, dziewczynka o perłowych oczach (przeciwnie do tytułowej bohaterki dawnego szlagieru zespołu Omega, nie ma ona lnianych, suchych i łamliwych włosów, bujną, szatyńsko-rudą czuprynę, lśniące w słońcu kudły zdrowego koloru).  

- Stagnaś, Stagnaś! - wołam przez poranną mgłę. Siedzę z laptopem na werandzie, próbuję czytać, albo piszę właśnie nowy wiersz. Jest nieco za wcześnie na prasówkę, dziennikarze nawet najbardziej brukowych portali, hieny bulwarowe śpią w najlepsze zwinąwszy się w kłębek.  

Więc jednak - pisze, wenisko tłuste a szkarane wzięło mnie we władanie i prędko nie wypuści z tłustych łap. Trzyma kiełbaskowatymi palcami szepcząc same spacje.  

Jest parno, wręcz nie ma czym oddychać, wrząca rosa osiada na klawiaturze. Pliki dostają zajoba, harcują po całym pulpicie. Nie jest to sprawka wirusa, lecz właśnie nieznośnego gorąca, od upału przegrzewa się i wariuje każda, nawet wzniosła myśl. W spiekocie z powodzeniem można jedynie mówić monosylabami, i to najlepiej w języku migowym. Układanie rymów, poezja tworzona w skwarze zawsze będzie czymś w rodzaju opóźnionego w rozwoju outsidera, anarcho-punka, który nie jest w pełni świadom, przeciwko czemu się buntuje, jedyne, co potrafi, to wywrzaskiwać górno- i średniolotne hasła o wojnie ze zgniłym kapitalizmem, obalaniu pomników banksterów.  

I jabol - święty trunek, druga i najważniejsza rzecz zaprzątająca półumysł literackiego ćwierćmózga. Dla owej płynnej esencji życia, filozofii butelkowanej warto poświęcić niekończące się strofy, kleić lepieje, lepić moskaliki i elegie.  

Upał mnie rozpuszcza duchowo i intelektualnie, przemienia w promiskuickiego sybarytę czerpiącego pełnymi garściami z życia, Casanovę w wiecznej męskiej rui, erotomana-praktyka, który potrafi nie tylko ględzić o miłos... tfu! - cielesnych podbojach, fantazjować, aż słuchać przykro, ale ale jest w pełni tego słowa łamaczem. Niewieścich dusz i ciał. Energetycznym wampirem i jednocześnie prostownikiem. `Podłącz mnie, a wypełnię cię leniwym, gęstym prądem` - mruczę przez zaciśnięte zęby do kolejnej `ofiary`. Mam stępione kły, nie potrafię wgryźć się dostatecznie głęboko, by pozbawić cię cnoty. Umysłowej. Już zawsze w pewnej części będę dla ciebie obcy, moja wirtualna, tymczasowa znajomo. Niespajalny.  

- Ładne są. Tylko nie wiem, co to. Mogę zanieść do domu?  

- Jezu, Stagnasiu - to przecież... - biorę z dłoni córeczki kilka przerdzewiałych na wskroś, różowych łusek.  

- A to jest nic, nic. Takie tam śmieci. Części podwozia, chyba syrenki. Dawno tego nie produkują, ludzie poprzesiadali się do porządniejszych aut, gdy byłem malutki o - gdzieś taki jak ty. Teraz, po latach - tym bardziej wstyd to mieć, ba - nawet patrzeć bez obrzydzenia. No co za buble robili za komuny! - kłamiąc wsuwam znalezisko do kieszeni.  

- Z syrenek żadne zabytki, nic, tylko obciach właścicielowi robią. Grosze to-to kostuje, a i tak każdy, kto szuka sobie samochodu, choćby najtańszego - omija szerokim łukiem parchy. Napływ aut z RFN w latach dziewięćdziesiątych wytrzebił przestarzałe buble, ludzie z Reichu na szrotach kupowali o niebo lepsze auta, niż mieli w domu. Ściągali rozbite, całe, kawalkady, karwany lawet parły do Polski. Przeciez to jasne: nawet dwudziestoletni golf jest lepszy, niż fabrycznie nowa królowa szoc. Czy może raczej - pobocza. Syrena to niechlubny epizod w historii polskiej motoryzacji. Trzeba o niej jak najmniej mówić. Zadołować, niech ją ruda żre. O ile jeszcze jakiekolwiek `skarpety` są w tym kraju. Milionami kiedyś szły do huty na przetop. Po czym jak po czym, ale po szmelcu nikt nie płakał, nawet, jak rozbił świeżo po zakupie.  

`A więc jednak - zestrzelili... Ciekawe, kto? Pewnie jak zwykle - Kacapy. Kto inny byłby zdolny do tak potwornej i zarazem bezsensownej zbrodni? Neostalin pozbył się niewygodnego sąsiada, nawet nie w białych rękawiczkach,, ale na chama... Biedni ludzie - rodziny katyńskie, stewardessy... Niezaangażowani w politykę - zarówno wielką, jak i tę małą, lokalną; ślepe żuczki rozgniecione przez gigantycznego martensa w zasadzie bez powodu.  

Chryste, jakoś tak durno jest oddać życie za nic, zostać zamordowanym przez pomyłkę, albo przy okazji. Bycie przypadkową ofiarą zamachu bombowego, w ogóle - jakiegokolwiek zamachu, siedzenie w samolocie, który właśnie obrał kurs kolizujny na jedna z dwóch wież WTC... Nosz cholera. Ironia losu - zapłacić najwyższą cenę w imię chorych idei, przepychanek politykierskich, umrzeć w cudzej wojnie - to prrzeciez podwójne nieszczęście, tragedia-bliźniaczka syjamska zrośnięta z inną, wiekszą.  

Kryję twarz w dłoniach. Właśnie zostałem obarczony tajemnicą, spadła mi na barki wiedza ciężka jak młyńskie koło, niebezpieczna i w zasadzie obleśna jak wszystko, co musimy wbrew sobie ukrywać.

  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Czytam z zainteresowaniem.
© 2010-2016 by Creative Media