Go to commentsWagarowicze mimo woli (3 cz.)
Text 3 of 3 from volume: Opowiadanie dla młodzieży
Author
Genreadventure
Formprose
Date added2018-10-11
Linguistic correctness
Text quality
Views1700

Wagarowicze mimo woli (3 cz.)



Trójka uczniów klasy I a, ruszyła ścieżynką leśną prowadzącą do torów kolejowych. Szli powoli i w milczeniu. A szło im się niezbyt wygodnie, gdyż ścieżka była wąska, a oni szli przecież razem we trójkę, połączeni ramionami Jasia. Szli jednak wytrwale. Bez przerwy. Chwilami stękając tylko, albo sapiąc ze zmęczenia, a Jasiek dodatkowo z bólu. W końcu jakoś udało im się dotrzeć do torów kolejowych, które biegły przez las po wysokim nasypie. Zanim się jednak wspięli na nasyp, usiedli na chwilkę, aby choć trochę odsapnąć.

— Wiecie, noga mnie boli diabelnie, ale jednak aż tak się tym nie przejmuję. Poboli, poboli i w końcu przestanie — przerwał milczenie Jasiek, siedząc okrakiem na pieńku. — Przejmuję się Sorają.

— Nie, ten kocisyn znów zaczyna — westchnął Marcin ze zrezygnowaną miną.

— Daj spokój, Marcin! — zawołała Danka. — Mnie też ciekawi, co się w końcu stało z tą kotką.

— A niech was. Siła złego na jednego — odparował Marcin. — Nie lubię kotów, ale niech wam będzie… Jasiek masz pięć minut, aby zakończyć swoją historię z kotem, bo potem, koniec przerwy i już nie chcę więcej słyszeć o Soraji. Mało tego, o żadnym kocie na tym świecie. A więc, Jasiek, masz pięć minut. Nadawaj!

— Sie robi! - ucieszył się Jasiek. — A więc, kiedy tak gnałem przez łąkę za tym wstrętnym psem goniącym za Sorają, wrzeszczałem na niego, aby poszedł sobie precz. I wiecie, w końcu się mnie przestraszył, podkulił ogon i pobiegł drugą stroną łąki z powrotem. Ale Soraja niestety uciekała dalej, kierując się do lasu. No to ja za nią… A wiecie dlaczego? Nie wiecie, bo i skąd macie wiedzieć. No bo wtedy, przyszedł mi do głowy taki szlachetny pomysł. Pomyślałem, że skoro Podgórunia tyle przeze mnie przeżyła z powodu zniszczonego dziennika, do zniszczenia którego ja się przysłużyłem, niechcący ma się rozumieć, to ja muszę się przed nią koniecznie zrehabilitować. Pojąłem, że to właśnie teraz mam ku temu oczywistą szansę. I to właśnie w ramach tej mojej rehabilitacji, pobiegłem za Sorają do lasu. Chciałem ją uratować przed niechybną śmiercią w lesie, dla Podgóruni, ale też i dla nie samej, biedulki.

— No i co? Nici z twojego szlachetnego pomysłu? Bo jakoś Soraji nie widziałem w twoich ramionach. Widziałem tylko twoje puste ramiona, wiszące przez całą drogę na moich i Danki ramionach — skrzywił się Marcin.

— Ponieważ jej nie znalazłem. Biedna Soraja. Na pewno zginie śmiercią głodową w tym ogromnym lesie. Albo, co gorsza, jakiś dziki zwierz ją rozszarpie — zakwilił Jasiek.

— Ależ z ciebie popapraniec! — zachichotał Marcin.

— No coś ty, jeszcze? Przecież się otrzepałem z brudu — odrzekł Jasiek, spoglądając na swoje ubranie i ręce.

— Po pierwsze, nie ty się otrzepałeś, tylko Danka cię otrzepała, a po drugie, miałem zupełnie co innego na myśli, nazywając cię popaprańcem. Otóż miałem na myśli twój stan umysłu. Tak, Jasiek, jesteś popaprańcem umysłowym. Bo co ty za farmazony nam tu opowiadasz? Biedna Soraja zginie w lesie… Akurat. Głowę dam, że ta twoja biedna Soraja leży sobie teraz odłogiem na zapiecku w domu Podgóruni, i że już całkiem zapomniała, iż kiedykolwiek jakiś pies ją gonił. Nawet ciebie, gamoniu, zapomniała. Ty nie wiesz o tym, że koty chadzają własnymi drogami i zawsze do domu same wracają?

— A niby skąd ja to mam wiedzieć? Nigdy kota nie miałem — zastanowił się Jasiek. — Ale mówisz serio? Tak z kotami jest?

— Tak, Jasiu — wtrąciła się Danka.

— O kurcze, żebym to ja wcześniej wiedział — zmartwił się Jasiek.

— I powiedz Jasiek, że ty dlatego w tej dziurze wylądowałeś, bo uganiałeś się po lesie za Sorają? — zarechotał Marcin.

— Nie inaczej — odpowiedział Jasiek, puszczając mimo uszu rechot kolegi. — Biegałem po lesie, i nawołując ją stale, wszędzie za nią zaglądałem. Każde drzewo zlustrowałem. Każdą dziuplę. I kiedy nagle usłyszałem jakiś pisk na jednym z drzew, byłem pewny, że to Soraja piszczy ze strachu. Puściłem się więc biegiem za tym piskiem, zaglądając cały czas po drzewach… No i nie wiem nawet jak i kiedy wpadłem z łoskotem do dziury. Cóż, stało się. Tak byłem zaaferowany tym piskiem, że w ogóle nie patrzyłem, co mam pod nogami. Pamiętam tylko, że jak leciałem na dno dziury, i choć to trwało ułamki sekund, to ja jakoś tak dziwnie mocno czułem, że nic nie mam pod nogami. Że lecę i lecę, i lecę… jak w przestworzach. No i chyba potem musiałem stracić przytomność, bo jak tam, na dnie ciemnej dziury, spojrzałem na mój fosforyzujący zegarek, to mi się wydało, że jakoś późno się zrobiło. Ale wcześniej, zanim się całkowicie ocknąłem, by uzmysłowić sobie co się stało, to pamiętam, że najpierw się zastanawiałem, widząc mój zegarek, czy to przypadkiem nie są oczy kota, fosforyzujące w ciemnościach.

— Na kota urok! Jasiek, gdybym ciebie nie znał, to bym se pomyślał, że po tym upadku w czeluści podziemia kota żeś dostał! — huknął gromkim śmiechem Marcin i zaczął się aż tarzać ze śmiechu po podnóżu nasypu kolejowego.

— Marcin, to ty chyba kota dostałeś — zachichotała Danka, patrząc na tarzającego się kolegę.

— No faktycznie… Wiem, czasami kota można przy mnie dostać — zaśmiał się też i Jasiek, patrząc na pękającego ze śmiechu Marcina.

— Ależ z was wariaty! — Danka już nie wytrzymała i też buchnęła śmiechem. Niepohamowanym i straszliwie piskliwym.

Chociaż wyznaczone przez Marcina pięć minut na przerwę minęło, to jednak nikt z nich nie podnosił się ziemi. Wszyscy nadal, trzymając się za brzuchy, tarzali się ze śmiechu. Czuli, że śmiech bardzo dobrze im robi. Że miło rozluźnia im nerwy, tak mocno napięte w ostatnich godzinach. Czuli też, że świat znów pięknieje im w oczach. Śmiali się więc i śmiać się nie chcieli przestać. Zresztą, nie mogli nawet, bo gdy tylko któryś z nich przestawał się śmiać, to na widok pozostałych śmiejących się, buchał nową salwą śmiechu. I tak wkoło. Wszak śmiech jest zaraźliwy. Wreszcie Marcin spoglądnął na zegarek, i śmiejąc się nadal, zarządził koniec przerwy. Podnieśli się z ziemi jak na komendę. Jasiek objął ramionami Marcina i Dankę, i ci, zaczęli wciągać go na nasyp kolejowy. Nasyp w tym miejscu był wyjątkowo wysoki, więc wspinaczka po jego zboczu nie była łatwa. Zasapali się okrutnie. I to nie tylko z wysiłku, ale i ze śmiechu, gdyż ciągle jeszcze było im do śmiechu. A najgłośniej śmiał się Jasiek, mimo bolącej nogi. Ale kiedy znaleźli się już na szczycie nasypu, przestali się śmiać. Rozglądnęli się uważnie w obydwie strony, potem jeszcze raz, i jeszcze uważniej, wreszcie po dokładnym zlustrowaniu obydwu stron trakcji kolejowej, zadowoleni, że wszystko jest w porządku, ruszyli torami w stronę swojego miasteczka. Szło im się całkiem dobrze. Nie tak jak po ścieżynce leśnej. Odstęp między jedną szyną a drugą jest przecież wystarczająco duży i we trójkę można iść swobodnie. Nawet, kiedy jednego z tej trójki trzeba prowadzić. Marcin i Danka stąpali równym krokiem po drewnianych podkładach, a Jasiek, albo przeskakiwał na jednej nodze z podkładu na podkład, albo dał się Marcinowi i Dance przenosić z podkładu na podkład. W taki właśnie sposób posuwali się do przodu i pokonywali odcinek torów za odcinkiem.

Od tego miejsca w lesie, w którym weszli na tory, trakcja kolejowa biegła w linii prostej w obydwu kierunkach. Ale ten leśny odcinek trakcji, jaki oni musieli pokonać idąc w stronę miasteczka, nie był długi. Wnet wyszli z lasu i szli już nieco krętym odcinkiem torów rozciągającym się wśród okolicznych pól. Wtedy, w pełnych już promieniach słońca, poczuli wspaniały zapach poziomek. Z lubością wciągali ten zapach nozdrzami i mlaskali z apetytem. Ale to niestety musiało im wystarczyć. Musieli obejść się smakiem. Przykre to było uczucie. Lecz cóż było robić? Czas naglił. Z niezadowoleniem spoglądali na obie strony nasypu, u podnóża których aż się czerwieniło od poziomek. Rosły ich tam całe masy. Że garściami rwać. Oni jednak musieli iść dalej. Obiecali sobie za to, że jeszcze tu wrócą. Ba, że nawet muszą wrócić, bo byłby to grzech, gdyby pozwolili, aby tyle dobra się zmarnowało.

Szli dalej. Dookoła rozciągały się olbrzymie pałacie pól, na których widzieli w oddali pracujących gdzieniegdzie ludzi. Przy samych zaś torach, po obu stronach nasypu, rozciągały się łany złocistego, wonnego rzepaku. Piękny był to widok. Żółte łany falowały cudownie na wietrze i rozsiewały dookoła intensywny zapach. Powietrze, które wdychali, było wręcz nasycone słodkim zapachem rzepaku.

Odcinek torów wśród pól stawał się coraz bardziej kręty. Wchodzili akurat w następny łuk tego odcinka, kiedy Danka zatrzymała się nagle, wyhamowując tym samym Jaśka i Marcina, i ze śmiechem, głośno wyraziło swą opinię:

— Wiesz, Marcin, to był dobry pomysł, żeby iść torami. Tak tu pięknie dookoła. A my to całe piękno możemy z góry podziwiać.

— Ja miewam wyłącznie dobre pomysły — zachichotał Marcin. — O nie. Tylko nie to. Nie mogę zacząć się śmiać od nowa, bo brzuch mi pęknie. Och, dawno się tak nie uśmiałem… Ależ mi ten śmiech dobrze zrobił. Że ho, ho! Dzięki, Jasiek!

— Do usług!... Cała przyjemność po mojej stronie — zachichotał również Jasiek, i dla potwierdzenia swoich słów, zawisł na ramionach Marcina i Danki.

— Niech ci będzie! — parsknęła śmiechem Danka. — Swoimi dzisiejszymi wyczynami zasłużyłeś sobie na chwile przyjemności.

— Cicho, kocia brygado! — zawołał Marcin. — Do szkoły już niedaleko. Jeszcze ze trzy zakręty i będziemy wchodzić do miasta. Teraz koniec już ze śmiechem. Koniec z podziwianiem widoków. Koniec z upajaniem się zapachami. Koniec ze wszystkimi innymi sprawami. Teraz musimy zastanowić się nad wspólną wersją wydarzeń, które stały się przyczyną naszej aż tak długiej nieobecności w szkole. Nie możemy przecież powiedzieć prawdy, bo ona ni jak nie nadaje się do usprawiedliwiania. To musi być coś bardziej dramatycznego. Zwichnięta noga Jaśka, tak jak już mówiłem, jest dobra. To będzie nasz koronny argument. Ale całe tło wydarzeń, w których do tego zwichnięcia doszło, jest, że tak powiem, kota warte, a nie usprawiedliwiania poważnych uczniów. Zarządzam więc chwilę ciszy. Każdy z nas się zastanowi i za pięć minut razem ustalimy jakąś jedną mądrą wersję.

— Masz rację, Marcin. Zróbmy tak — ucieszył się Jasiek. — Ustalmy mądrą wersją, a nie taką, w której wszystko będzie na mnie. Wiesz, bo mój limit pecha przy poniedziałku to już się na pierwszej lekcji wyczerpał. A limity jest przecież niezdrowo przekraczać.

— Nie martw się Jasiu. Już my coś mądrego wymyślimy — zapewniła Danka. — Ale zanim zaczniemy dumać, to może zejdźmy z torów na tę polną dróżkę wzdłuż nasypu. Ta dróżka biegnie już od skraju lasu, ale na początku nie była taka szeroka jak jest w tym miejscu. Myślę, że teraz będzie nam się po niej szło w miarę wygodnie. Bo muszę się przyznać, że jakoś przestałam się czuć pewnie na tym odcinku torów. Zakręt za zakrętem. Jak jakiś pociąg nadjedzie, to nawet nie zdążymy uciec, bo go w porę nie zauważymy. A w tak pięknym dniu, szkoda by było zostać rozjechanym.

— Och, Danka, przecież mówiłem, że żaden pociąg teraz nie jedzie. — Marcinowi nie spodobał się pomysł koleżanki. — Po co więc będziemy złazić z nasypu i iść nierówną, dziurawą drogą, skoro po pokładach idzie nam się całkiem dobrze. A już na pewno o wiele lepiej niżby się po drodze szło. Ale poczekaj, żebyś nie musiała niepotrzebnie portkami trząść ze strachu, ja mogę sprawdzić starą, wypróbowaną metodą, czy jakiś pociąg nie jedzie… Jasiek, trzymaj się powietrza, bo ja przez moment zajęty będę uspokajaniem naszej damy. Muszę być dżentelmenem, wszak wyszliśmy już z lasu… No nie, Mazureczku?

Jasiek, pozbawiony oparcia ze strony Marcina, mocniej zawisł na ramieniu Danki i wraz z nią przypatrywał się Marcinowi.

Marcin z uśmiechem na twarzy wcisnął Jaśkowi pod wolne ramię aktówkę pani Podgórnej i sam położył się na podkładzie, przykładając ucho do szyny. Chwilę tak poleżał bez ruchu, wreszcie wstał, otrzepał dłonie, i z zadowoloną miną popatrzył na Dankę.

— No i co? — spytała Danka.

— No i nic. Bo jakby co było, to bym tak wrzeszczał, że nas by tu już nie było — zachichotał w odpowiedzi Marcin. — Bądź spokojna, to wypróbowana metoda. Często bywam na torach z moimi kolegami z podwórka i zawsze stosujemy tę metodę sprawdzania. I jak widzisz, nigdy nas jeszcze nie zawiodła, skoro stoję przed tobą żywy. Możesz więc mi wierzyć.

— OK., przekonałeś mnie — ucieszyła się Danka. — To idziemy dalej torami. W końcu idzie nam się tędy wspaniale.

— Mądra dziewczyna — stwierdził z rozbrajającym uśmiechem Marcin. — Ale teraz idziemy dumając i dumamy idąc. Musimy coś bardzo przekonywującego wymyślić. Nie do odparcia. I ma to mieć dramatyczne tło, ale też i wzruszające. Specjalnie dla naszej Podgóruni. Bo wiecie, w całej tej dzisiejszej historii jej mi jest najbardziej żal, że siedzi tam w szkole i zamartwia się o nas oraz o swoje dokumenty klasowe.

Cała trójka zamilkła, i patrząc przed siebie, a czasami — tak na wszelki wypadek — za siebie, szła po torach i rozmyślała nad tym, co by tu pani Podgórnej powiedzieć, aby to było przekonywujące, nie do odparcia, dramatyczne, ale też i bardzo wzruszające. Wreszcie ten, co wszystko lubił robić na czas, czyli Marcin, spoglądnął na zegarek, i przerywając milczenie, ogłosił koniec dumania:

— No, moi mili, mam nadzieję, że już wymyśliliście jakąś wersją naszych niezwykle feralnych wydarzeń poza szkołą w czasie szkoły. Bo ja już wymyśliłem, i to całkiem, całkiem dobrą wersję. Jestem tego pewien, że jest przekonywująca, dramatyczna, a i bardzo, ale to bardzo wzruszająca. Ale zanim wam o niej powiem, mówcie po kolei co wyście wymyślili.

— Dobrze, to ja zaczynam — odezwała się Danka ze śmiechem i nagle zamarła. — Zaraz… Słyszeliście coś? Słyszałam jakieś krzyki. — Danka odwróciła się natychmiast, i jak nie wrzaśnie: — Po… po… pociąg!!!

Na torach, wśród trójki uczniów, zawrzało. Wrzask, pisk, skomlenie… i Bóg jeden wie, co jeszcze… Istne dantejskie sceny. Danka śmiertelnie przerażona zaczęła szarpać Jaśka w swoją stronę, by rzucić się z nim z nasypu w dół. Marcin zaś, nie mniej przerażony od Danki, też szarpał Jaśka, ale w drugą stronę. Chciał go razem z Danką uratować przed nadjeżdżającym pociągiem, którego stukot kół po torach słyszał coraz głośniej. Szarpał Jaśkiem jak oszalały i nie mógł go wraz z Danką ruszyć z miejsca. Nawet Jaśka samego nie mógł od Danki wyszarpać. Danka, szarpiąc z drugiej strony, miała podobne odczucia co Marcin. Szarpnęła Jaśkiem jeszcze raz i jeszcze mocniej, ale kiedy usłyszała za plecami potwornie już głośny dźwięk pędzącego pociągu, zrozumiała, że liczą się sekundy. Rzuciła się więc sama z nasypu, mocno wierząc, że Marcin uratuje Jaśka. Marcin zaś, słysząc to samo co Danka, też zrozumiał, że liczą się sekundy i też rzucił się z nasypu w dół, tyle że po przeciwnej stronie. Marcinowi, zanim rzucił się z nasypu, w ułamkach sekund przeleciała po głowie jakaś niezbyt zrozumiała myśl. Był to podziw dla Danki, za jej ogromną siłę. Bo przecież nie mógł od niej oderwać Jaśka. Turlając się po nasypie w dół, i potem pędząc w panicznym strachu po łanie rzepaku, byle dalej od tego miejsca, podświadomie wierzył, że Danka uratowała Jaśka i samą siebie.

Danka, kiedy spadała z nasypu, nic już nie widziała i nic nie słyszała. Jej umysł zalała lodowata fala szaleńczego strachu. Nawet kiedy się ocknęła w łanie rzepaku, przez dobrą jeszcze chwilę słyszała tylko jakiś gwizd w uszach, a przed oczami widziała tylko czarne mroczki. Nie wiedziała w ogóle, jak się tam znalazła. Ale gdy na tyle doszła do siebie, by przypomnieć sobie co się stało, podniosła się natychmiast z ziemi, i odgarniając rękami rzepak, chwiejnym krokiem, z duszą na ramieniu, zaczęła podchodzić do nasypu kolejowego. Zanim się jednak resztami sił wczołgała na nasyp, gorliwie modliła się w duchu, by to, co za chwilę zobaczy, okazało się szczęśliwe. Tak bardzo bała się o Jaśka i Marcina, że jej mało serce z piersi ze strachu nie wyskoczyło. Przecież w tej panice nie mogła być pewna, że Marcin i Jasiek zdążyli się uratować. Kiedy, czołgając się, dotarła na szczyt nasypu, oparła się rękami o wystający na zewnątrz toru podkład i z panicznym lękiem popatrzyła ponad szyny na drugą stronę za nasypem. Przez moment myślała, że zaraz oszaleje, bo nikogo tam nie było widać. Wszystkie najczarniejsze myśli przeleciały jej przez głowę. Jednak po chwili wpatrywania się w łan rzepaku, zauważyła, że tam jakby coś się poruszyło. Wlepiła wzrok w to miejsce, i ku jej przeogromnemu (acz chwilowemu) szczęściu, zauważyła głowę Marcina wychylającą się coraz bardziej ponad łan.

— Chryste Panie, Marcin, żyjesz! — wrzasnęła szczęśliwa i zerwała się na równe nogi. — A gdzie Jasiek?!

— Jezu, tylko mi nie mów, że go z tobą nie ma! — usłyszała złowieszcze słowa w odpowiedzi.

Danka bez sił i czucia opadła z powrotem na podkład. W głowie jej szumiało. W oczach pulsowało. Leżała sparaliżowana strachem. Nie miała siły by cokolwiek zrobić. Bała się cokolwiek zrobić. A już najbardziej bała się spojrzeć na tory. Wreszcie w desperackim odruchu gwałtownie poderwała się z podkładu i podniosła się do klęczek. Bo nagle przyszło jej na myśl, że może Jasiek gdzieś tam leży ranny i potrzebuje pomocy. Zacisnęła mocno oczy i resztkami sił wyciągnęła szyję. I już miała otworzyć oczy i popatrzeć na tory, gdy nagle usłyszała: — „Ratuuunkuuuu!!! Danka, Marcin, gdzie jesteście?!” — Słowa te dotarły do Danki całkiem wyraźnie, ale Danka w tym panicznym strachu nie mogła zrozumieć, co one znaczą, i do kogo w ogóle należą. Przez chwilę analizowała je w swych skołatanych myślach, i wreszcie, wiedziona nagłą nadzieją, odważyła się popatrzeć na tory. Nic tam jednak nie zauważyła. Popatrzyła więc jeszcze raz na łan rzepaku po drugiej stronie nasypu.

— Jezu Chryste… Jasiek… Jasiek… Jasiek! Kochany Jasiek, żyje, żyje, żyje!!! — wrzasnęła nagle wniebogłosy, widząc wystającą w oddal ponad łan rzepaku głowę kolegi.

Danka jak na skrzydłach przeleciała przez tory, zjechała na tyłku z nasypu, i pędem pognała w to miejsce łanu, w którym widziała wystającą głowę Jaśka. Po drodze przeleciała koło głowy Marcina, ale nie zatrzymała się, tylko gnała dalej. Kiedy dopadła Jaśka, ze szczęścia padła na kolana tuż przy nim, po czym rzuciła mu się na szyję i wyściskała go z każdej strony.

— O niech mnie! Warto było ten koszmar przeżyć, by teraz poczuć to, co czuję — zachichotał Jasiek. — Nic ci się Danuśka nie stało? A co z Marcinem?

— Ze mną wszystko dobrze. A i z Marcinem chyba też. Nie widziałeś jego głowy, tam, bliżej nasypu?

— Nie, nie widziałem. Gdybym widział, to bym się aż tak nie wystraszył. Myślałem, że nie zdążyliście uciec.

— Dzięki Bogu, nic się nikomu nie stało! — wołał Marcin, dobiegając do Danki i Jaśka. — Wybaczcie, to moja wina. Gdybym nie był taki przemądrzały, to by do tej chwili grozy nie doszło. Danka, twoja intuicja jest niesamowita. Chylę czoła przed tobą. Przyznaję, byłem straszliwym bufonem. Przez moją bufonadę mogliśmy zginąć na torach.

— No trudno, stało się. A co się stało, już się nie odstanie! - zaśmiała się Danka, szczęśliwa, że chwile grozy, to już przeszłość. — Ważne, że nikomu nic się nie stało… Jasiu, właśnie, a jak twoja noga? A tak w ogóle, to jakim cudem ty sam tak daleko zaleciałeś?

— Nie pytajcie mnie o nic, bo nic nie wiem. Serio. Tym razem nie wiem zupełnie nic. Wiem tylko tyle, że się straszliwie wystraszyłem, kiedy ty krzyknęłaś „pociąg”, a potem to już mi się chyba film urwał, bo nie mam pojęcia, co się działo, i co ze mną się działo. Sam się zastanawiam, jakim cudem, tu, w pachnącym rzepaku, się znalazłem. Mówię szczerze. Zupełnie szczerze. Nie wiem, co to było. Słyszałem tylko jakiś potworny stukot, tak jakby pędzącego pociągu. Ale czy tak było w rzeczywistości, czy mi się to tylko wydawało, nie mam zielonego pojęcia.

— Och, Jasiek, ty nasze kochane Uszko… Zielony kolor tym razem pominę — zaśmiał się radośnie Marcin i wyściskał serdecznie kolegę. — Bez ciebie życie byłoby nudne. Mówię poważnie.

— Ja też siebie lubię — zachichotał Jasiek.

— Hej, chłopcy, słyszycie? — zawołała nagle Danka, przerywając kolegom ich czułości. — Ktoś nas nawołuje.

Wszyscy zerwali się natychmiast z ziemi i popatrzyli w tamtym kierunku skąd dolatywały nawoływania. Zobaczyli dwóch chłopców biegnących polami. Jakie było ich zaskoczenie, kiedy w biegnących rozpoznali swoich kolegów z klasy. Paździerza i Gwoździa.

— Są! Żyją! — krzyczeli jednocześnie obaj nadbiegający.

— A co wy tu robicie?! — wrzasnął w ich kierunku Marcin.

— Co wy tu robicie?! — odpowiedział pytaniem na pytanie Paździerz, kiedy zbliżył się wraz z Gwoździem do Marcina, Danki i Jaśka. — Myśleliśmy, że już po was. Całą drogę darliśmy się jak opętani, żebyście zleźli z torów, bo pociąg jedzie. A wy jak głuchoty ostatnie, nic nie słyszeliście, tylko dalej zasuwaliście po torach.

— To jednak mi się nie wydawało, że pociąg jechał — powiedział Jasiek, robiąc wielkie oczy z przerażenia.

— Jasiek, coś ty z kretesem ogłupiał?! Przecież to aż dziesięciowagonowy pociąg towarowy przeleciał — huknął osłupiały Gwóźdź. — Jezu, cośmy przeżyli, widząc was ciągle na torach i zbliżający się do was pociąg. Naprawdę, myśleliśmy już, że pociąg was rozjechał.

— Na szczęście nasze kochane nieboraczki żyją… i teraz nie unikną konsekwencji za swoje czyny — zachichotał Paździerz. — Ale tylko u szacownego ciała pedagogicznego, bo my, wasi koledzy z klasy, jesteśmy wam niezmiernie wdzięczni. Bo chyba się domyślacie, że dzięki wam upiekła nam się klasówa z matmy… Jesteście wielcy! Huurrra! Huurrra!

— Paździerz, ty znów zaczynasz? — obruszył się Marcin.

— A ty nie bądź zaś taki zasadniczy. Ledwo żeś z życiem uszedł i już wyjeżdżasz ze swoimi zasadami. Wiadomo, że klasówa nas nie ominie, ale jutro też jest dzień, i też jest matma. A zawsze to lepiej, jak już, mieć klasówę w każdy inny dzień, ale, do stu piorunów, nie w poniedziałek. Toż to oczywista tragedia. No, to już wiesz, dlaczego tak się cieszę.

— Już dobra. Nie żołądkuj się tak — odrzekł Marcin. — Powiedz mi lepiej, czy to Podgórunia wysłała was za nami?

— Coś ty, Podgórunia też tu jest, i cała klasa zresztą. O, widzicie ich, jak zasuwają polną drogą?

— Mamuńciu moja kochana, i co teraz będzie? — pisnęła wystraszona Danka, patrząc na Marcina i Jaśka. — Przecież nie zdążyliśmy nawet uzgodnić, co Podgóruni powiemy.

— Trudno, siła wyższa — odpowiedział Marcin, robiąc zmartwioną minę.

— Co ma być, to będzie. Ja się już nie boję. Przywykłem do pecha i stałem się odporny na wszelakie porażki — wtrącił się Jasiek i nagle zaczął zawzięcie otrzepywać Dankę z ziemi.

Marcinowi, Dance i Jaśkowi nawet w ułamku sekundy na myśl nie przyszło, że pani Podgórna mogłaby nie czekać na nich w szkole. Byli pewni, że jak dotrą wreszcie do szkoły, to ona zaraz wyjdzie im naprzeciw, a oni ją wtedy przeproszą i wyjaśnią powody swojego spóźnienia. Oczywiście zgodnie z ustaloną wcześniej wersją. A tu takie zaskoczenie. Rzeczywistość wyglądała zupełnie inaczej. Ich pani, i cała nawet klasa, byli w pobliżu. Nie ma co ukrywać, wystraszyli się tym faktem. Nie wiedzieli, co ich czeka. Co zrobi ich pani. I jak w ogóle na ich widok zareaguje. Nie wiedzieli też, co jej powiedzieć. Nie zdążyli przecież uzgodnić wspólnej wersji swoich feralnych wydarzeń. Cóż było robić? Żadnego wyjścia. Musieli stawić czoła tej sytuacji.

Z duszą na ramieniu wyszli z łanu rzepaku, i przy pomocy Paździerza i Gwoździa, doprowadzili swoje ubrania do porządku.

Po chwili, cała piątka uczniów klasy I a, siedziała już na małej, przydrożnej skarpie i czekała aż pani Podgórna z resztą klasy do nich podejdzie.

Pani Podgórna cierpliwie czekała w szkole na trójkę swoich uczniów aż do połowy trzeciej lekcji. Do tego momentu była zupełnie spokojna i już nawet przestawała się zamartwiać zniszczonym dziennikiem. Była niemal pewna, że większość ocen i wpisów w dzienniku, będzie możliwa do odtworzenia. Przecież prowadziła bardzo dokładną dokumentację klasową. Sprawdziła już też, że ze zniszczonego dziennika wiele jeszcze wpisów będzie mogła odpisać, bo na szczęście dziennik nie został całkowicie zniszczony. A już sama myśl, że dokumenty klasowe zaraz do niej dotrą i będzie mogła natychmiast zabrać się za odtwarzanie dziennika uspokajała ją i dodawała otuchy. I tak czuła się do końca swojej lekcji, a nawet jeszcze do połowy lekcji geografii w jej klasie, gdyż uprzedziła pana Kilińskiego o ewentualnym spóźnieniu trójki swoich uczniów. Ale kiedy lekcja geografii, czyli trzecia lekcja, dobiegała końca, a ich jeszcze nie było, zaczęła się już niepokoić. Zatelefonowała wtedy jeszcze raz do swojej matki (która na szczęście tym razem podniosła słuchawkę od razu), i dowiedziała się od niej, że jej uczniowie byli u niej, zabrali czarną aktówkę, i już dawno temu wyszli. Matka powiedziała jej też, że do domu weszła tylko dziewczyna i jeden chłopiec. Drugi zaś chłopiec, taki rudawy, został na podwórku. I że potem, kiedy tych dwoje wychodziło, ona patrzyła za nimi przez okno kuchenne i bardzo się dziwiła, iż nie wracają od razu do szkoły, tylko stoją na ulicy i rozmawiają z ich sąsiadami. I to tylko we dwójkę, gdyż tego rudego chłopca przy nich nie było. A jeszcze dziwniejsze wydało jej się to, mówiła, że oni po chwili puścili się biegiem, ale nie ulicą w kierunku szkoły, tylko na łąkę. Pani Podgórna po wysłuchaniu relacji matki, zaniepokoiła się już bardzo. Dłużej nie mogła bezczynnie czekać na powrót swoich uczniów. I nawet nie chciała. Jej klasa miała mieć akurat lekcję historii z panią Pawlikowską, a że pani Pawlikowska w tym dniu nie stawiła się w szkole z powodu nagłej choroby, pani Podgórna natychmiast wzięła zastępstwo, i nikomu nic nie mówiąc, zabrała całą klasę i wraz z nią opuściła mury szkolne. Zamierzała niezwłocznie iść w kierunku swojego domu i po drodze zaglądać z uczniami gdzie się tylko da, aby sprawdzić, czy tych troje gdzieś tam nie ma. Cały czas miała jednak nadzieję, że zanim dotrą do jej domu, to oni się znajdą. Owszem, miała chwilowe obawy ze względu na Jaśka Maleńczuka, ale obawy te szybko od siebie odpychała, gdyż wydawały jej się nie do zniesienia. Pani Podgórna doszła w końcu z całą klasę aż pod swój dom, gdyż po drodze nikogo z trójki uczniów nie spotkali. Ani też żadnych śladów po nich nie znaleźli. Pod domem spotkała natomiast swoją sąsiadkę, która wracała akurat z zakupów z pobliskiego sklepiku. Okazało się, że była to ta sama kobieta, która rozmawiała z Danką i Marcinem na temat Jaśka. Kobieta powiedziała pani Podgórnej o całej ich rozmowie, i o tym, że oni pobiegli przez łąkę szukać tego chłopca, który pierwszy tam pobiegł. No i o tym, że jak do tej pory, to żadne z nich przez łąkę nie wracało, bo ona, zaintrygowana ich zachowaniem, a domyślając się, że są pani Podgórnej uczniami, specjalnie przez cały czas obserwowała łąkę. Najpierw przez okno swojego domu, a potem z ulicy. Pani Podgórna, po wysłuchaniu swojej sąsiadki, poczuła się już zupełnie zdruzgotana. Do głowy przyszły jej najczarniejsze myśli. Oczywiście z Jaśkiem Maleńczukiem w tle. Pani Podgórna zdawała sobie też sprawę, że wnet skończy się czwarta lekcja, a tym samym i jej zastępstwo w jej klasie, i że na piątej lekcji klasa ma klasówkę z matematyki. Ale cóż znaczyła klasówka z matematyki na tle jej czarnych myśli? Pani Podgórna, wiele się nie zastanawiając, zarządziła dalsze poszukiwania na łące, i jak będzie trzeba, w lesie. Usłyszała wtedy cichy pomruk zadowolenia wśród niektórych uczniów, ale puściła go mimo uszu. Bo cóż miałaby powiedzieć? Ruszyli. Przeszli całą grupą przez łąkę, i nic. Weszli do lasu, i też nic. Rozeszli się po lesie, zaglądając gdzie popadnie, i dalej kompletnie nic. Nikogo nie widzieli. Nikogo nie słyszeli. Nie natrafili też na najmniejszy nawet trop. Wtedy pani Podgórna poczuła się już zupełnie załamana. Wiedziała, co ją czeka w szkole za samowolne opuszczenie murów szkolnych w czasie lekcji, i to jeszcze z całą klasą, która miała mieć akurat klasówkę z tak ważnego przedmiotu. Ale wiedziała też, że sprawa zaginięcia trójki jej uczniów nie jest błaha. Że jest wręcz tragiczna. Postanowiła więc, że przejdą jeszcze do zachodniej części lasu, i gdyby tam żadnego śladu po nich nie znaleźli, to najkrótszą drogą, wzdłuż torów kolejowych, wrócą do szkoły. Pani Podgórna, gdzieś w zakamarkach duszy, miała cichutką nadzieję, że jak nigdzie po drodze nie znajdzie swoich uczniów, to może zastanie ich w szkole. Ale gdyby jednak nie, co nie daj Bóg, to już powoli przygotowywała się do tej myśli, że wraz z dyrektorem szkoły, panem Burym, będzie musiała powiadomić policję oraz rodziców. Ciężko jej było pogodzić się z tą myślą, ale wiedziała już, że nie będzie miała innego wyjścia. Jak postanowiła, tak zaczęła robić. Przeszła wraz całą klasą do zachodniej części lasu. Szli i szli, aż doszli do samych torów kolejowych. Potem nakazała klasie wyjście z lasu i przejście na polną drogę. Wtedy to podeszło do niej dwóch uczniów: Paździerz i Gwóźdź. Chłopcy powiedzieli jej, że oni mogą pobiec do szkoły na przełaj przez pola i sprawdzić, czy w szkole ich kolegów nie ma i zaraz przybiec z powrotem, aby ją powiadomić. Pani Podgórnej ta ich propozycja niezbyt się spodobała. Bała się, że i im może się coś jeszcze stać. Ale kiedy obaj zaczęli ją przekonywać, że mogą pobiec już całkiem prywatnie, a nie w ramach zajęć szkolnych, bo i tak już jest przecież po lekcjach, to się zgodziła. W końcu oni byli najlepszymi sportowcami w klasie i najlepszymi uczniami z wychowania fizycznego. Od dwóch lat zajmowali też w całym mieście pierwsze miejsca w biegach przełajowych. Pani Podgórna, wyrażając zgodę swoim przełajowcom, nakazała im tylko, by biegli między polami, a nie po polach, i żeby bardzo uważali na siebie. No i dwóch dryblasów pobiegło.

Pani Podgórna, nieświadoma tego co za chwilę zobaczy, szła wraz z uczniami polną dróżką i ciągle rozmyślała nad tym, co też mogło być powodem, że trójka jej uczniów, zamiast do szkoły, pobiegła na łąkę, i tam, zniknęła bez wieści. Oprócz czarnych myśli, żaden rozsądny powód, żadne rozsądne wytłumaczenie ich zachowania, nie przychodziło jej do głowy. Była przerażona i bardzo się martwiła o los swoich uczniów. A już zwłaszcza martwiła się o Jaśka Maleńczuka. Kiedy tak szła zamyślona po środku grupy swoich uczniów, nagle, idący na samym przedzie Damian Kaczor i Karol Suchocki, zaczęli wrzeszczeć jak opętani:

— Są! Są! Proszę pani, są! Proszę popatrzeć, siedzą tam na skarpie!

Wśród idącej polną dróżką grupy zawrzało. Wszyscy naraz, i każdy z osobna, zaczęli krzyczeć jak oszalali i biec. A już najgłośniej krzyczała pani Podgórna. Bo Pani Podgórna krzyczała nie tylko ze szczęścia, krzyczała też i ze złości, gdyż wszyscy idący z nią uczniowie na widok swoich zaginionych kolegów pognali do przodu, zostawiając ją samą. A ona już przecież tak szybko biec nie umiała, a tak bardzo chciała.

Kiedy pani Podgórna okropnie zziajana dobiegła wreszcie do wszystkich swoich uczniów, oni siedzieli już dookoła Danki, Marcina i Jaśka, i przekrzykiwali się nawzajem, opowiadając co też przeżywali szukając za nimi.

Danka, Marcin i Jasiek na widok pani Podgórnej natychmiast zerwali się ze skarpy i w pozycji „na baczność” jednocześnie zawołali:

— Proszę pani, proszę nam wybaczyć!

— Tak? Mam wam wybaczyć? Ale co ja mam wam wybaczyć? Co się z wami działo? Proszę mi tu natychmiast wszystko dokładnie powiedzieć. Co do joty! — Pani Podgórna próbowała zrobić srogą minę, ale jakoś jej to nie wychodziło. Czuła się taka szczęśliwa.

— A bo to wszystko przez tę rehabilitację — wydukał speszony Jasiek, wiercąc wzrokiem dziurę w ziemi.

— Jaką znów rehabilitację? — zdziwiła się pani Podgórna.

— Jasiek chciał się zrehabilitować przed panią za ten zniszczony dziennik i… — odezwała się nagle Danka, bo bardzo chciała pomóc koledze.

— I w trakcie tej rehabilitacji wpadłem do leja po wybuchu bomby… No i, no i całkiem normalnie zwichnąłem sobie nogę — drżącym głosem skończył za Dankę Jasiek.

— O Boże! I co? Pokaż mi swoją nogę — wystraszyła się pani Podgórna.

— A to nic takiego, proszę pani. Proszę się nie martwić. Już mnie tak nie boli. I już nawet mogę całkiem dobrze uciekać… Ojej, to znaczy, mogę już lepiej chodzić — wydukał Jasiek, ale już nieco mniej drżącym głosem, gdyż zobaczył wielką troskę w oczach swojej pani.

— My go cały czas prowadziliśmy, proszę pani — wtrącił się Marcin, robiąc niepewną minę.

— Aha, to dobrze… Zaraz, ale czegoś tu nie rozumiem. Powiedz mi Jasiu, a jakiego to czynu chciałeś dokonać w ramach tej twojej rehabilitacji, że znalazłeś się w leju po bombie?

— Ja, ja… ja, proszę pani, w ramach rehabilitacji… — zająknął się Jasiek.

— Albo nie, nic nie mów! — zawołała pani Podgórna, przerywając Jaśkowi jąkanie. — Nie teraz. Dość dzisiaj wszyscy przeżyliśmy… Ale mówisz o rehabilitacji… No, no, uważam, że to bardzo dobry temat na lekcję wychowawczą… Tak, jutro mamy lekcję wychowawczą, więc zanim przejdę do omawiania tematu, ty nam wcześniej wszystko opowiesz.

— Ale konieczne ze szczegółami — zachichotał pod nosem Marcin.

— Co mówiłeś Marcinie? — spytała pani Podgórna, patrząc z uśmiechem na swoją czarną aktówkę pod jego pachą. — Masz moje dokumenty. I to nietknięte. Tak się cieszę.

— Tak, proszę pani, bardzo na nie uważałem — odpowiedział Marcin, uśmiechając się szeroko do wszystkich.

— I to jeszcze jak długo musiałeś na nie uważać! — zaśmiała się pani Podgórna, szczęśliwa, że wszystko co najgorsze już się skończyło. — Dziękuję ci Marcinie.

— Dziękuuujeeemyyy… Marcin! — krzyknęła cała klasa.

— Dziękuuujeeemyyy… Danka! A jeszcze bardziej dziękujemy Jaśkowi! — z szelmowskim uśmieszkiem dokrzyczał Jacek Paździerz...



* Publikuję tutaj to opowiadanie — w 3 częściach — bez zakończenia, ponieważ opowiadanie zostało już wydane.


  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Ale to nie jest proza przygodowa, a raczej bajeczki dla niegrzecznych dzieci.

Kiedy uczniowie uciekają z lekcji, szkolne procedury wymagają natychmiastowego zgłoszenia tego faktu dyrekcji /a ta odpowiednio dalej, a więc straży miejskiej/,

po czym nauczyciel kontynuuje swoje zajęcia tam, gdzie powinien: w klasie.

O jakimś wspólnym poszukiwaniu uciekinierów razem z dziećmi NIE MA mowy
© 2010-2016 by Creative Media