Go to commentsFragment I
Text 1 of 1 from volume: Niebieski ptak
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2018-12-10
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views1023

Ostatni dzień był wyjątkowo burzliwy. Darliśmy się na siebie bez opamiętania, jakbym to nie był ja, a ona nie była nią. Byliśmy tylko naszymi ustami i czerwonymi twarzami, wyrzucającymi z siebie najgorsze rzeczy. Usta i twarze. Czerwone, złe, obrzydliwe.

Nawet nie wiem o co poszło, to było już takie naturalne, wręcz banalnie proste. Przywykłem do tego, że zamiast rozmawiać – wrzeszczałem. Zbliżał się wieczór, a ja miałem dość tego całego hałasu i jej, i samego siebie w tym wszystkim.

– Wychodzę – oznajmiłem i założyłem na siebie marynarkę. Lubię marynarki, choć nie wiem dlaczego, wydaję się być w ich poważniejszy, bardziej dostojny. Może to zwykły, nieświadomy ukłon w stronę mojego skrytego snobizmu?

– Możesz nie wracać. Nic mnie to nie obchodzi.

Wyszedłem.

Kiedy siedziałem w samochodzie i prowadziłem auto w kierunku starego miasta, byłem zły. I czułem się z tą złością wyjątkowo dobrze. Łatwo jest być złym. To takie proste i przyjemne, nie wymaga od nas żadnego wysiłku czy umiejętności. Krzyczeć, kłamać, poniżać, obrażać czy bić. Każdy to potrafi. Sądzę, że człowiek musi być więc z natury zły, bo dobro przychodzi mu z wielkim trudem. Przynajmniej ja tak miałem.

Zostawiłem volvo na parkingu miejskim przed filharmonią i wysiadłem. Pod kebabem było sporo kolesi w zielono-żółtych strojach. Byli też biało czerwoni. Nie miałem nic do tych wszystkich grup kibicowskich czy prawdziwych polskich patriotów, ale też z nimi nie sympatyzowałem – zresztą polityka gówno mnie obchodzi i zwyczajnie nie czaję tych wszystkich koneksji i frontów. Prawicowcy nigdy nic mi nie zrobili, więc i ja nie wchodziłem im w drogę. Miałem nawet jednego kolegę w ONRze. Całkiem w porządku gość.

Przemożna chęć zachlania się na śmierć skierowała moje kroki do baru. Zszedłem po schodach. Było ciemno i duszno. W powietrzu unosił się zapach wódki, piwa i papierosów, których szary dym spowijał wszystko dookoła. Ruszyłem pewnie do lady i zamówiłem piwo z kija. Lubię tę białą pianę górującą nad złotym płynem. Płyn też lubię. Pociągnąłem solidny łyk. Tego było mi trzeba. Czułem, że jestem w domu.

Rozejrzałem się po sali. Pijący mężczyźni i ich strapione kobiety. Faceci piją, kobiety się martwią. Tak już musi być i kropka. Kto to wymyślił? Nie wiem.

Nie jestem typem podrywacza. Żeby za takiego się uważać, trzeba mieć gadane, tak zwaną bajerę. I oczywiście aparycję. A ja nie miałem ani jednego, ani drugiego. Zastanawia mnie jak to się działo, że te wszystkie piękne kobiety tak do mnie lgnęły. Coś we mnie widziały, ale ja za chuja nie wiedziałem co to jest.

Dosiadła się do mnie tleniona blondynka, wysoka i szczupła, żeby nie powiedzieć chuda. Mimo to miała pokaźny biust. Dupy nie miała, ale cóż, nie można mieć wszystkiego. Zerknąłem na nią. Dałbym jej góra trzydzieści lat.

– Cześć przystojniaku – skłamała na powitanie. Dobry początek znajomości.

– No witam.

– Co taki facet robi tutaj sam? – Taki nijaki.

– Ciężki dzień. Żona dała mi popalić po pracy.

– Musi być bardzo głupia skoro pozwala wychodzić ci samemu. Nie wie, że ktoś może jej ukraść takie ciacho?

– Chyba nie.

– Ohh.

Postawiłem jej drink, a sobie zamówiłem drugie piwo.

– Muszę cię zmartwić, nie mam dziś ochoty się pierdolić – walnąłem prosto z mostu.

– Skarbie o czym ty mówisz?

– Przecież jesteś kurwą. Zgadza się?

– I co z tego?

– Nic.

– Nic?

– Nic.

– To chodź się pieprzyć skoro nic.

– Mówię ci, nie mam ochoty. A nawet jakbym miał to i tak jestem spłukany.

– Dwie stówy.

Zaśmiałem się.

– Sto piećdźiesiąt.

– Licytuj dalej mała.

– Za stówę ci obciągnę.

Spojrzałem na nią. Twarz miała nawet ładną. Pokrytą grubą warstwą tapety, ale ładną. Zgodziłem się.

Wyszliśmy z baru i udaliśmy się do samochodu. Były późno, praktycznie nikogo nie spotkaliśmy po drodze. Otworzyłem auto i rozsiadłem się w fotelu.

– Jak ci w ogóle na imię?

– Samanta.

Zabrała się do roboty. Było mi nawet przyjemnie, ale długo jej zeszło zanim skończyłem. Otworzyła drzwi i wypluła spermę.

– Stówa – powiedziała i wyciągnęła rękę.

– Mówiłem ci mała, że jestem spłukany.

– Nie pierdol kurwa! Dawaj kasę.

Zaśmiałem się. Byłem odprężony i jej złość mnie bawiła.

– Zapłać inaczej będziesz miał przejebane.

– Naskarżysz swojemu alfonsowi? Lepiej nie. Możesz dostać w ryj za to, że pracowałaś za darmo.

Sprzedała mi siarczysty policzek. Morda mnie piekła.

– Żartowałem tylko.

Wyjąłem portfel i dałem jej stówę. Nie podziękowała.

– Następnym razem tak nie pogrywaj.

– Nie będzie następnego razu.

– Będzie. Zobaczysz. Jak nie ze mną to z inną.

– Jesteś taka pewna?

– Tak, bo znam takich jak ty. Jesteście kurwami. Kurwami w męskim ciele.

Zamknęła drzwi i odeszła.

Byłem po dwóch piwach, ale miałem do w dupie. Odpaliłem silnik i pojechałem do domu.

Zaparkowałem pod blokiem, ale nie wysiadłem z wozu. Postanowiłem spędzić w nim noc. Wyciągnąłem z tyłu koc i przykryłem się. Było chłodno, ale przyjemnie. Zasypiałem, myśląc o tym co powiedziała mi ta cizia. Może właśnie to jest to co widzę we mnie te wszystkie kobiety. Męską kurwę. Więc jestem męską kurwą. Miałem to gdzieś. Zasnąłem.

Kiedy wróciłem nad ranem, była niedziela, w mieszkaniu panowała dziwna cisza, która utrzymywała się przez resztę dnia – przerywana tylko dźwiękiem dzwonów bijących od strony miasta. Dobrze jest mieć gdzie wrócić, do kogo wrócić. I choć nie odzywaliśmy się do siebie przez cały ten czas, czułem się dobrze. Naprawdę czułem się dobrze.

W końcu nadszedł wieczór. Wszedłem do sypialni.

Leżała na podłodze, całkiem naga, z nogami uniesionymi do góry, opierającymi się o łóżko. Stanąłem nad nią, rozebrałem się i położyłem obok. Leżeliśmy więc razem, wpatrując się w sufit. Przyszło mi do głowy, że jest on naszym własnym, nocnym niebem, na którym nie było żadnych gwiazd. Zresztą nie potrzebowaliśmy gwiazd. Niczego więcej nie potrzebowaliśmy.

– Kocham cię. Wiesz? – oznajmiłem. Mówiłem prawdę. Tak mi się wydaję.

– Wiem.

– Skąd? Przecież jestem nic nie wartym gnojem.

– Jesteś. To prawda.

– To skąd wiesz, że to miłość?

– Kiedy ludzie się kochają, to są dla siebie podli. A wiesz dlaczego?

– Dlaczego?

– Bo mogą.

Leżeliśmy w ciszy, wciąż wpatrując się w sufit.

– Dziś nie byłaś dla mnie podła.

Nie odpowiedziała.

– Odchodzisz?

– Odchodzę.

– Rozumiem.

– Nie. Nie rozumiesz. Może kiedyś zrozumiesz.

– Ewo.

– Tak?

– Poleżymy tak jeszcze chwilę, dobrze?

– Dobrze.

Leżeliśmy na plecach, będąc całkiem nadzy i obserwowaliśmy własne niebo nad naszymi głowami. Myślałem o jutrze. Nie chciałem, żeby nadeszło. Jutro nie czekało mnie nic. W końcu zasnąłem wtulony w jej pierś.

Kiedy się obudziłem, pakowała swoje rzeczy. Nie powiedziałem jej słowa. Nie starałem się jej zatrzymać. To by było podłe. A my już się nie kochaliśmy.


  Contents of volume
Comments (1)
ratings: linguistic correctness / text quality
avatar
Rozdział z książki (złożona własnie z takich małych rozdziałów), która jest już teoretycznie skończona, ale ciągle w niej dłubię. Powieść dość krótka (270 tyś znaków) traktująca o życiowych perypetiach studenta, alkoholika, pisarza-amatora. Wrzucam, bo może ktoś przeczyta i napisze jakieś spostrzeżenia. Z góry dziękuję.
© 2010-2016 by Creative Media