Go to commentsZaczarowany Dino-Ruazonid (III/V)
Text 3 of 5 from volume: Opowiadanie fantasy
Author
Genreadventure
Formprose
Date added2018-12-17
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views1643

Zaczarowany Dino-Ruazonid (III/V)



Emilka pognała jak wicher. A Cecylka zajęła się zaciąganiem poluzowanych sznurówek. Nie bardzo jej to wychodziło, bo stale trzymała Dino pod pachą. Odstawiła go wreszcie na ziemię, a sama zadarła nogę na betonowy słupek i zaczęła rozprawiać się najpierw z jednym tenisówkiem, a po chwili zabierała się już za drugi… Gdy nagle, coś jej nad głową świsnęło. Cecylka się wystraszyła. Podniosła głowę do góry i zobaczyła trzech chłopców siedzących na rowerach i celujących z procy w zad Dino. Dino nie reagował, bo stał tyłem do chłopców i nic nie widział co się za nim dzieje. Cecylka zdenerwowała się. Zaczęła na chłopców krzyczeć. Oni jednak nic sobie z tego nie robili i celowali dalej. Jeden kamień, wystrzelony przez któregoś z chłopców, trafił w końcu Cecylkę w kolano. Cecylka upadła z jękiem na ziemię. Ale upadła za Dino, a nie przed. Dino więc nie mógł jej widzieć, ale słyszał doskonale, że coś niedobrego się dzieje. A jęk Cecylki przeszył jego serduszko niczym strzała z rozżarzonym grotem. Dino znów szalał wewnętrznie z trwogi. I już chciał się odwrócić do Cecylki, nie bacząc na konsekwencję złamania zakazu, gdy nagle poczuł, że coś go oderwało od ziemi i w zawrotnym tempie unosi coraz dalej od płaczącej Cecylki. Tego było już za wiele dla Dino. Już mu było obojętne, co z nim się stanie. Wiedział tylko jedno. Musi ratować Cecylkę, i to za wszelką cenę. Z wściekłości zrobił już głęboki wdech i już miał się odwrócić, by zobaczyć co go trzyma, gdy nagle wylądował gdzieś za kratami i zupełnie stracił widoczność. Najwyraźniej został czymś przykryty. Dino widział tylko ciemność i słyszał czyjś głośny śmiech. Co to było? Co to wszystko miało znaczyć?

Okazało się, że gdy Cecylka leżała na ziemi, zwijając się z bólu, jeden z chłopców podjechał rowerem i porwał Dino. Przez moment trzymał go pod pachą, a potem wrzucił go do drucianego kosza, jaki miał przymocowany przy kierownicy, i przykrył go swoją bluzą.

Chłopak pedałował jak szalony i przemykał się pomiędzy ludźmi, najpierw po promenadzie, a potem już po ulicach. Natomiast dwaj pozostali chłopcy jeszcze na promenadzie zrobili w tył zwrot i odjechali w przeciwnym kierunku.

Cecylka ciągle leżała na ziemi, ale przestała już płakać, bo się zorientowała, że Dino może być przerażony. I tak ciągle jeszcze leżąc, zaczęła do Dino szeptać:

— Tylko się nie martw o mnie. Ból już mi przechodzi. Wiem, wiem, sama sobie jestem winna, bo zapomniałem cię odwrócić w stronę tych łobuzów byś mógł ich poczęstować twymi wspaniałymi promyczkami. Ale to nic. Na pewno ich jeszcze spotkamy, albo nawet specjalnie za nimi poszukamy. A wtedy pozwolę ci na podwójną nawet „kreseczkę” i to dla każdego łobuza z osobna… Rozumiesz? Podwójna kreska oznacza w matematyce wynik działania matematycznego, więc ty, do matmy dodasz jeszcze wychowanie, i dasz im ten „wynik” odczuć na ich własnej skórze. Niech sobie popamiętają… Matko moja, co ja plotę? Ból kolana uszkodził mi chyba mózg — wymamrotała Cecylka, ale już tylko do siebie, tak żeby Dino nie słyszał. I już chciała się do niego odwrócić, ale skojarzyła sobie nagle, że twarz ma mokrą od łez. Szybciutko więc zaczęła ją wycierać rękami. Nie chciała, aby Dino zobaczył że płakała.

Wszystko to działo się na oczach wielu ludzi idących w stronę plaży. Lecz każdy był zajęty sobą i nikt nie reagował. No może parę tylko osób. Jeden pan nakrzyczał na chłopców, że nie mają prawa jeździć na rowerach po promenadzie. Jedna pani i pan schylili się nad leżącą na ziemi Cecylią i pytali się co jej się stało, ale nie czekając na odpowiedź, powiedzieli że ma wstać i pójść do swoich rodziców. Jedynie tylko jedna starsza pani chciała podnieść Cecylkę z ziemi. Ale gdy Cecylka powiedziała, że nic takiego jej się nie stało i już sama wstaje, starsza pani odeszła. A odchodząc, powiedziała: — „Masz rację dziecko, bo w tak piękną pogodę szkoda czasu na mazgajstwo”.

Cecylka z otartą już od łez twarzyczką, wzięła głęboki wdech i parę razy poćwiczyła mimikę twarzy, by „przykleić” na niej taki grymas, który najbardziej będzie podobny do uśmiechu. Wreszcie udało jej się wybrać najlepszy, więc natychmiast odwróciła się w stronę Dino i… serce jej zamarło. Miejsce po Dino było puste. Cecylka zaczęła przeraźliwie krzyczeć:

— Dinoooo! Dinoooo! Dinoooo…! Gdzie jesteś Dino?! Kto mi zabrał Dino?! Łapać złodziejaaaa!!!

Przechodzący ludzie robili wielkie oczy i patrzyli na Cecylkę jak na jakąś zjawę nie z tej planety. Zaś jeden chłopak ze śmiechem podskoczył do Cecylki i naśladując dźwięk bijącego dzwonu, nawrzeszczał jej prosto do ucha: — „Ding-dong-ding-dong! Obudź się mała, bo śnisz o jakimś złodzieju. A złodzieja nie ma! Ding-dong-ding-dong! Cha, cha, cha!”.

Tym razem Cecylka nie wytrzymała. Zdenerwowała się okropnie. I jak nie wrzaśnie:

— R u a z o n i d!!!

To co się potem stało, przeszło wszelkie oczekiwania. Chłopiec odskoczył od Cecylki jakby go prąd poraził i zaczął uciekać jak oszalały. Przechodzący ludzie wytrzeszczyli oczy i przyśpieszyli kroku. A Cecylka zerwała się na równe nogi i poczuła w sobie ogromną energię. Ból kolana minął momentalnie. Nagle zakręciła się wokół własnej osi z taką siłą, że aż tumany kurzu się uniosły. I zanim opadły, Cecylka gnała już przed siebie szybkością torpedy. Gnała najpierw promenadą, urządzając pokazowy slalom pomiędzy idącymi ludźmi. Potem wpadła na ulicę, i przeskakując przez zaparkowane na niej auta, pędziła przed siebie dalej i dalej. Cecylka w pierwszej chwili nie zdawała sobie sprawy gdzie jej nogi — w takim tempie — ją niosą. Ale ta chwila była krótka, bo zaraz skojarzyła sobie — gdzie. Więc dodała „gazu”. Nie minęło dużo czasu, a Cecylka zobaczyła przed sobą chłopca jadącego na rowerze. Coś kazało jej pędzić właśnie za nim. I gdy doganiała już rowerzystę, nagle stała się rzecz przedziwna.

Chłopiec na rowerze raptownie się zatrzymał, hamując z piskiem opon. A zatrzymał się z powodu drucianego kosza przy kierownicy, w którym ni stąd, ni zowąd, coś przeciągle i złowieszczo zaryczało. Chłopiec stał przez moment bez ruchu, jakby go w ziemię wmurowało. Ale po chwili rzucił rower i tempem iście olimpijskim pognał przez ulicę. Wreszcie zniknął pomiędzy domami i tyle było go widać.

Cecylka doskoczyła do leżącego na ulicy roweru, jednym ruchem ręki odsłoniła koszyk i z promienistym uśmiechem zawołała:

— No, próba generalna się powiodła! Kochany Dino-Ruazonid, jesteś! I ja jestem. I to cała i zdrowa. Bez wątpienia o to chodziło wróżce Szedar. Mój ty kochany, chodź, niech cię uścisnę.

— Cecylka! Kochana Cecylka! — wołał Dino w ramionach dziewczynki. — Próba udana. A powiedz, nie boli już ciebie?

— Coś ty. Nic a nic nie boli.

— Ale bolało — powiedział Dino ze zmartwioną miną. — Gdybyśmy sobie szybciej przypomnieli o naszej próbie generalnej, to nie musiałabyś w ogóle cierpieć, bo od razu rozprawilibyśmy się z tymi łobuzami.

— Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło — zaśmiała się Cecylka. — Tak zawsze mówi moja mama. A teraz ja mówię. Bo wiesz, myślę że gdybyśmy od razu przepędzili tych łobuziaków, to oni może i daliby nam spokój, ale zrobiliby krzywdę komuś innemu. A tak, my damy im taką nauczkę, że sobie popamiętają i nie będą już mieli ochoty krzywdzić innych. Wierzę, że tego chciała wróżka Szedar. Bo popatrz, mnie już nic nie boli. Ani śladu po spuchniętym kolanie. Więc jak to chciałbyś wytłumaczyć?

— Chyba masz rację.

— Nie chyba, a na pewno. Bo po co wróżka Szedar dawałaby nam czarodziejską moc? No, wszystko jest jasne. Zabierajmy się więc do działania. Wsiadaj z powrotem do kosza i jedziemy do rodziców.

— No coś ty? Chcesz zabrać temu łobuzowi rower?

— Nie inaczej. Sprawa łobuzów jest przecież niezakończona. Musi więc być ciąg dalszy, nie? Ten łobuz, co ciebie porwał, na pewno będzie szukał za swoim

rowerem. Dotrze więc sam do nas, a wtedy my, przy pomocy rodziców, damy mu do zrozumienia, że bardzo brzydko postąpił. A tych pozostałych dwóch chłopaków, co strzelali do nas z procy, odnajdziemy później, i też damy im jakoś do zrozumienia, że nie wolno strzelać do nikogo. No co? Zgadzasz się?

— No jasne. Pięknie to wymyśliłaś. Sam bym lepiej nie wymyślił. A więc ładuj mnie do kosza Cecylko i jedźmy już do twoich rodziców. Ale jedź pomału, bo chciałbym zobaczyć miasto… Poczekaj, poczekaj jeszcze… Ty, popatrz, co tu na ramie roweru jest napisane? Ojej, K a z i k… jest napisane. Aha, rozumiem! Ten chłopak nazywa się Kazik.

— Nie wierzę! Ty umiesz czytać! A mówiłeś, że nie umiesz. Żartowałeś sobie tylko ze mnie, nie?

— Gdzieżbym śmiał! — zaśmiał się Dino. — Wczoraj w nocy, kiedy ty już smacznie spałaś, uczyłem się liter z tej kartki, na której wypisałaś zaklęcie wróżki Szedar.

— Niesamowite. I umiesz już czytać. W jedną tylko noc się nauczyłeś.

— Oj, nie przesadzaj Cecylko. Chyba w zaklęciu wróżki Szedar nie ma wszystkich liter, które trzeba znać, by umieć wszystko czytać?

— No nie.

— A więc nie mów, że ja umiem już czytać. Ale mam do ciebie prośbę. Napisz mi na kartce dzisiaj przed spaniem wszystkie brakujące litery alfabetu, to ja przez noc „wgryzę” się w nie i jutro poczytam ci do poduszki twoją ulubioną książkę o Pippi Pończoszance.

— Wspaniale! Niech będzie i o Pippi Pończoszance. Jaka to w końcu różnica jak się nazywa tę wesołą dziewczynkę, skoro…

— A co? Coś pomyliłem?

— Nie, nie, wszystko pasuje — zaśmiała się wesoło Cecylka i włożyła Dino do koszyka wyścielonego bluzą Kazika. — A więc w porządku, wieczorem napiszę ci całe abecadło. I już się niezmiernie cieszę na twoje jutrzejsze czytanie do poduszki… No co, wygodnie ci na Kazikowej bluzie?

Cecylka z wielką przyjemnością pedałowała na rowerze. Dino miała przed sobą i mogła z nim swobodnie rozmawiać. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Jechali powoli, spacerowym tempem. Mogli więc podziwiać przepiękne nadmorskie kafejki z bajecznie udekorowanymi tarasami i z różnokolorowymi parasolami. Obserwować krzątających się wokół ludzi. Wdychać zapachy potraw przygotowywanych w restauracjach. Zapachy przyulicznych smażalni ryb, albo frytek, albo też placków ziemniaczanych. Zapachy smażonych naleśników, tudzież pączków, a gdzie indziej, wyrabianej waty cukrowej. A te akurat słodko-waniliowe zapachy sprawiały im największą przyjemność, więc z wielką lubością wciągali je w swoje nozdrza. Wszechobecna była też muzyka. I prawie wszędzie było słychać tę samą muzykę: przeboje „Lata z Radiem”. I tak rozkoszując się wszystkim tym co zobaczyli, poczuli i usłyszeli, dojechali do promenady. Na promenadzie Cecylka zeskoczyła z roweru i zaczęła go prowadzić. Dino nakazała już milczenie. Sama zaś podśpiewywała usłyszane na ulicy przeboje „Lata z Radiem”. Połączyła je według własnego uznania w jedną „muzyczną wiązankę” i zabłysła przed Dino swoim talentem piosenkarskim, zawodząc, i fałszując niemiłosiernie. Dino nie miał wyjścia, musiał słuchać. Ale chwilami miał takie wrażenie, że mu uszy puchną. I wtedy miał nieodpartą ochotę naciągnąć swój berecik aż po samą szyję. Niestety nie mógł. Słuchał więc dalej.

Cecylka ze śpiewem na ustach dopchała rower wraz z Dino do tego miejsca na promenadzie gdzie było zejście na plażę. I tam na szczęście zobaczyła swoich rodziców, którzy zawzięcie dyskutowali o czymś z rodzicami Emilki. Jakie było rodziców Cecylki zdziwienie, kiedy zobaczyli własną latorośl z rowerem. Cecylka wszystko im grzecznie opowiedziała, pomijając oczywiście temat czarodziejskiej mocy i zaczarowanego Dino. Chociaż o Dino mówiła, a owszem. Ale mówiła o Dino-pluszaku, ma się rozumieć. Mama Cecylki, słuchając jej opowieści, wystraszyła się bardzo i natychmiast przystąpiła do badania jej kolana. Ale nic nie wybadała. Ucieszyła się. Lecz po chwili, zaczęła się córce baczniej przyglądać.

— I ty sama dałaś sobie radę z tymi łobuzami? — nie dowierzała.

— Udało mi się. Zna się tych parę chwytów karate, no nie?

— Zawsze mówiłem, że nasza córka to zuch-dziewczyna — chwalił Cecylkę tato.

— O przepraszam! Już harcerka… od przyszłego roku szkolnego — zaśmiała się Cecylka.

— Wiesz Cela, a z tym rowerem, to miałaś dobry pomysł — tato znów pochwalił córkę. — Zrobimy tak: zaprowadzimy rower do domu wczasowego i poprosimy recepcjonistkę, aby pozwoliła nam go przechować w ich piwnicy. A my będziemy cierpliwie czekać na łobuziaka. Zjawi się na pewno. Nie odpuści. Przecież rower to nie proca. I wtedy nauczymy go moresu. A tych dwóch strzelców wyborowych też jeszcze dorwiemy. I z ich proc zrobimy sobie wspaniałe widełki na kiełbaski do grilla.

Powiedziane, zrobione. Przynajmniej pierwsza część zamierzenia została zrobiona. Rower stał w piwnicy domu wczasowego, a Cecylia wraz z tatą i z Dino pod pachą, wracała już do czekającej na nich mamy i rodziców Emilki. Po chwili wszyscy razem schodzili po schodkach na plażę. A na plaży czekała na nich bardzo zniecierpliwiona już Emilka.

— No jesteście wreszcie! — zawołała Emilka na widok przybyłych. — Jak długo można na was czekać? Sterczę tu sama jak kołek u płotu i bez przerwy zaglądam za wami, a was jak nie ma, tak nie ma!

— Małe sprostowanie córeczko — zaśmiał się tato Emilki. — Po pierwsze: nie sterczałaś tak całkiem jak kołek u płotu, bo okrążałaś tę wieżę ratowniczą niczym satelita. Po drugie: nie zaglądałaś bez przerwy za nami, bo wpatrywałaś się w ratowników WOPR- u. A po trzecie: mieliśmy ciebie cały czas na oku stamtąd, z góry, bo staliśmy bez przerwy przy schodach.

— Nie!

— A tak!

— A ty Celka, to czemu tam z nimi stałaś i do mnie nie przyszłaś? — Emilka drążyła temat stania.

— Ja nie stałam — odpowiedziała Cecylka.

— Nie, ona nie stała — potwierdził tato Cecylki. — Ona uganiała się za łobuzami.

— Nie?!

— A tak! — znów zapewnił córkę tato Emilki.

— Pozwól Emilko, że usiądziemy tu koło ciebie pod tą wspaniałą wieżą i opowiemy ci całą historię — powiedział tato Cecylki. — A jest co słuchać, bo historia była iście wystrzałowa.

Tato Cecylki opowiadał, a Cecylka tylko czasami dorzucała coś do jego opowieści. I tylko wtedy, kiedy tato jej kazał.

Emilka słuchając, robiła wielkie oczy i z podziwem wpatrywała się w swoją przyjaciółkę.

— Celka, ty jesteś niesamowita! — huknęła przyjaciółce do ucha, kiedy opowieść była już zakończona i dorośli zajęli się już sobą. — Ja jeszcze nie nauczyłam się ratownictwa wodnego, a ty już rozbijasz szajkę łobuzów na lądzie? Nie, nie mam najmniejszych szans, aby ci dorównać.

— A kto ci powiedział, że w ogóle masz komukolwiek dorównywać? — powiedziała Cecylka i przytuliła Emi do siebie. — Dorównywać komuś? Co to znaczy? Bądź po prostu sobą, i tyle. No popatrz, ty umiesz wspaniale rysować i malować, a ja ni w ząb. I co, muszę na zabój uczyć się malarstwa, by ci dorównać? Ani mi się śni. Diabli by mnie wzięli, gdybym musiała robić coś, w czym nie czuję się pewnie.

— No to co w końcu? Mam odpuścić i zapomnieć o ratownictwie wodnym? — dopytywała się Emi.

— O wodnym i o każdym innym…

— Nie gadaj!

— A gadam!

— No i co mam robić?

— Wszystko inne co lubisz. Nie musisz ratować innych, możesz innych uszczęśliwiać. A twoim malarstwem możesz robić to zawsze.

— Ale ty jesteś mądra Cecylko! — zawołała Emi, baczniej wpatrując się w przyjaciółkę. — A właściwie stałaś się mądra… no wiesz… chciałam powiedzieć, że od kiedy wakacje się zaczęły, zaskakujesz mnie bez przerwy. Czasami mi się wydaje, że mam kogoś dorosłego przy sobie.

— Przesadzasz Emi — zaśmiała się Cecylka i spod oka popatrzyła na Dino.

Słowa Emilki najpierw bardzo Cecylkę zdziwiły, ale po chwili zaczęła się nad nimi zastanawiać. I kiedy tak, dumając, głębiej się w siebie wczuła, sama przed sobą musiała przyznać, że od kiedy Dino zagościł w jej domu, czuje się doroślejsza, no i jak gdyby nieco mądrzejsza. Cecylka, rozmyślając o tym wszystkim, patrzyła na Dino, który siedział na kocu pomiędzy jej rodzicami. I nagle, ku wielkiemu jej zdziwieniu, zauważyła, że uśmiech na jego pyszczku wyraźnie się poszerza. Czyżby umiał czytać w jej myślach?

Drugi dzień na wczasach był równie piękny jak i pierwszy. Pogoda wymarzona. Słońce grzało przyjemnie. Leciutki wiaterek rozwiewał włosy. Morze szumiało i wyrzucało na ląd spienione fale. A fale mieszały się z przybrzeżnym piaskiem i z wielkim łoskotem na powrót cofały się w głąb morza. Przyjemnie słuchało się tej „orkiestry” morskiej, która wraz z akordami krzyczących mew wprowadzała wszystkich w niezwykły nastrój. A tego jakże wspaniałego nastroju nic nie było wstanie zmącić, nawet wrzaski i piski co niektórych zbyt rozwydrzonych wczasowiczów.

Cecylka wpatrywała się w morze i wszystkimi zmysłami chłonęła jego piękno. Woda wciągała ją jak magnes. Zapomniała już o niemiłej przygodzie z poprzedniego dnia i postanowiła wziąć udział w pływaniu na czas, które organizował znów jej tato. Już chciała rzucić się w fale, nie czekając zanim tato omówi warunki pływania z szanowną komisją sędziowską w składzie dwóch mam, gdy nagle o czymś sobie przypomniała. Złapała za Dino i wcisnęła go mamie pod pachę. Mama najpierw się żachnęła, ale gdy przypomniało sobie o jego wczorajszym porwaniu, bez żadnego już ale, ścisnęła go mocniej pod pachą.

Cecylka pływała jak ryba, i to zadowolona ryba. Bo według szanownych sędzin jej czas w pływaniu znacznie się poprawił. Emilki czas również się poprawił, ale nie aż tak znacząco jak Cecylki. Dwaj tatowie mieli też niezły czas, ale ich czas stał w miejscu. Ani się nie pogarszał, ani nie poprawiał. — „Ot, wiekowy zastój!” — skomentował swój wynik tato Cecylki.

Później były różne gry piłką plażową. Rzucanie „latającym talerzem” na wydmach. Biegi wzdłuż linii brzegowej, od jednej wieży ratowników WOPR-u, do drugiej. A jeszcze później wszyscy zajęli się budową ogromnych fortec i zamków z piasku. I ta zabawa właśnie, najbardziej spodobała się Dino. Bo nie dość, że było co podziwiać, gdyż budowle wyglądały imponująco, to jeszcze wszystkich mógł mieć na oku. Zwłaszcza Cecylkę.

Ruch i świeże powietrze sprawiło, że wszyscy poczuli się nagle głodni jak wilki morskie. Nikt jednak nie miał ochoty się przebierać i iść do domu wczasowego na obiad. Każdy uważał tę wędrówkę za stratę czasu. I wtedy tato Cecylki wpadł na pomysł, aby w tych dniach, kiedy nie będą mieli ochoty porą obiadową iść do stołówki, raz mamy szły po coś z obiadu, raz tatowie. I żeby w czym się tylko da, i co się tylko da, przynosić na plażę. Potem zagrali w marynarza i wyszło na to, że to mamy jako pierwsze muszą maszerować po obiad. To i mamy, chcąc nie chcąc, pomaszerowały.

Ledwie minęło pół godziny, a delegacja mam była już z powrotem. W trzech plastikowych pojemnikach przytachały same pyszności: wielowarzywną sałatkę, ziemniaczki i chrupiące panierowane kotleciki z jaj. Wszyscy od razu rzucili się na mamy, a właściwie na zawartość pojemników trzymanych w ich rękach. Obydwie mamy ze śmiechem próbowały odpędzić od siebie te głodomorki morskie, ale ciężko im to szło. W końcu się udało. Postawiły więc wszystkie pojemniki na koc i każdy już kulturalnie zabrał się do nakładania sobie wszystkiego po kolei na plastikowe talerze, i wreszcie, z wielkim apetytem do jedzenia.

Po tak wspaniałym posiłku na wolnym powietrzu, wszystkim znów przyszła ochota na pływanie. Mama Cecylki nakazała jednak półgodzinną sjestę poobiednią. Bo z pełnymi brzuchami niebezpiecznie jest wchodzić do wody. Na pokaźnych rozmiarów kocu zrobiło się ciasno od leżących pokotem ciał dwóch rodzinek. Trzeba było rozłożyć jeszcze dwie maty. A te, szybko zostały zajęte przez głowy rodzin, które skokiem iście tygrysim znalazły się na nich, i z głośnym westchnieniem, wyłożyły swe męskie ciała.

Po krótkiej sjeście wszyscy znów z wielką ochotą zażywali kąpieli morskiej i baraszkowali po piasku. Czas upływał wszystkim na samych przyjemnościach. Wreszcie upłynął na tyle, że przyszła pora wracać do domu wczasowego na kolację. Jeszcze ostatni skok w spienione fale i po chwili wszyscy byli już gotowi do odmarszu.

Po drodze do domu wczasowego ustalili, że po kolacji wybiorą się na długi spacer po plaży. Zamierzali dotrzeć aż do odległej o sześć kilometrów latarni morskiej. I tak rozmawiając na temat planów na resztę dnia, docierali do domu wczasowego, gdy nagle Dino cichutko zamruczał Cecylce pod pachą. Cecylka, przeczuwając że to jego mruczenie coś oznacza, zaczęła się rozglądać wkoło. I wtedy zauważyła porywacza Dino, Kazika, który czaił się za murem, tuż obok bramy wejściowej. Natychmiast doskoczyła do taty i go o tym poinformowała. Tato nakazał wszystkim udać się na kolację, a sam wraz z tatą Emilki poszedł w stronę czającego się Kazika.

— Hej, chłopcze! — zawołał tato Cecylki, kiedy tylko doszli do bramy. —Czy ty nie wiesz przypadkiem, kto zgubił rower? Wiesz, bo my znaleźliśmy taki jeden i nie wiemy co mamy z nim zrobić.

— To ja, to ja zgubiłem, proszę pana! — z uszczęśliwioną miną zawołał Kazik i momentalnie wyskoczył zza muru. — Gdzie on jest? Chcę go zabrać.

— Poczekaj no chwileczkę, zaraz ci go dam, ale najpierw mi powiedz jak się nazywasz i jak twój rower wygląda.

— Nazywam się Kazik, a mój rower jest cały czarny i na ramie ma wypisane moje imię. Aha, no i na kierownicy jest zawieszony taki druciany koszyk.

— No, dobra informacja. Ale powiedz mi jeszcze Kazik, czy jest ktoś, kto mógłby potwierdzić to co mówisz? Nie to, żebym ci nie wierzył. Wierzę. Ale wiesz, formalności musi stać się zadość.

— Kostek! Rychu! Wyłaźcie! — tubalnym głosem huknął Kazik, gdzieś w stronę pobliskich drzew.

Przez moment nikogo nie było widać. Ale kiedy Kazik zawołał jeszcze raz i poprawił swoje nawoływanie przeciągłym gwizdem na palcach, zza drzew zaczął się wyłaniać najpierw jeden chłopak z rowerem, a potem drugi. Obydwaj uśmiechali się niepewnie i powoli, prowadząc swoje rowery, szli w kierunku wzywającego ich Kazika.

— No ruszcie się chłopaki! Idziecie jak na skazanie — ponaglał Kazik swoich koleżków. — Ten pan… i ten drugi też, znaleźli mój rower. Musicie tylko powiedzieć, że to mój… i sprawa załatwiona. A potem możemy już jechać do… no wiecie gdzie!

— No właśnie chłopaki, chodźcie wszyscy z nami do piwnicy, gdzie schowaliśmy rower, a tam powiecie nam, czy to jest rower waszego kolegi —tato Cecylki potwierdził słowa Kazika. — No a potem możecie sobie jechać do… no wiecie gdzie!

Całą piątką, z dwoma rowerami, weszli na plac domu wczasowego. I kiedy zbliżali się do drzwi wejściowych, tato Cecylki powiedział, aby Kostek i Rychu zostawili swoje rowery pod opieką jego przyjaciela i wtedy w czwórkę zejdą do piwnicy. Chłopcy chcieli jak najszybciej mieć z głowy te idiotyczne formalności i pojechać sobie spokojnie tam gdzie zamierzali. Dlatego od razu przystali na tę propozycję i odstawili swoje rowery obok ławki, na której usiadł tato Emilki. Wtedy tato Cecylki puścił oczko do swojego przyjaciela i sam wszedł z chłopakami do środka. Podszedł do recepcji i poprosił panią recepcjonistkę o klucz z piwnicy. Po chwili wszyscy byli już na dole. Na widok stojącego tam roweru, trzej chłopcy od razu zaczęli skakać z radości, by potwierdzić jego przynależność. A Kazik złapał za kierownicę i zaczął wyprowadzać rower po schodach na górę. Ojciec Cecylki, widząc to, uśmiechnął się i zatrzymał Kazika.

— Nie śpiesz się tak Kazik, bo muszę ci coś jeszcze powiedzieć. Wam wszystkim muszę coś powiedzieć. Pamiętacie, co robiliście dzisiaj przed południem? No co, pamiętacie…? Widzę, że tak. Chociaż nie odpowiadacie. Wasze pobladłe twarze świadczą o tym. A więc posłuchajcie. Nie muszę wam chyba mówić, że zachowaliście się skandalicznie. Że waszym zachowaniem sprawiliście komuś ból i wielką przykrość. Że sami nigdy nie chcielibyście, aby wam ktoś sprawił podobny ból i podobną przykrość. No i wreszcie, że wasze zachowanie jest karygodne. Bo nie ma winy bez kary. Każdy kto jest winny czyjeś krzywdy, musi ponieść karę. Jak nie dziś, to jutro. Jak nie jutro, to kiedyś w przyszłości, ale ponieść ją musi na pewno. Ja dam wam szansę, byście mieli tę karę jak najszybciej z głowy i nie musieli czekać na nią. Bo to przecież żadna przyjemność nie móc żyć spokojnie tylko myśleć codziennie o karze, która jest nieunikniona. Zrobimy więc tak: wasze rowery pozostaną w domu wczasowym, a my pójdziemy na plażę pozbyć się waszej kary. A potem zobaczymy, co dalej.

Chłopcy byli przerażeni. A czy byli zawstydzeni? Nie. To uczucie było im obce. Myśleli tylko o własnej skórze. Strzelali po sobie oczami i czuli jak skóra im coraz bardziej cierpnie. Piwnicę opuszczali bez słowa, człapiąc ciężko po schodach za tatą Cecylki.

Kiedy znaleźli się już na górze, tato Cecylki podszedł do recepcji i poprosił panią recepcjonistkę o sześć dużych worków. Gdy je otrzymał, każdemu z chłopców wręczył po dwa worki. Wyszli na zewnątrz. Tato Emilki czekał tam na nich wytrwale. Naturalnie — bez rowerów. Zdążył je skrzętnie ukryć. No i całe męskie grono ruszyło w stronę plaży.

Dziewczynki wraz z mamami widziały przez okno stołówki wychodzących chłopców i swych ojców. Były zaskoczone tym, że idą wszyscy razem i to jeszcze nie wiadomo gdzie. Ale wreszcie mamy wytłumaczyły im, iż ich ojcowie już na pewno dobrze wiedzą co mają z chłopcami zrobić. Zdały się więc na ojców i czekały co będzie dalej.

Czas zaczął im się dłużyć, więc pobiegły do swoich pokoi i w szybkim tempie powsypywały do dużej miski różne kruche ciasteczka i zeszły z nią na plac domu wczasowego. Usiadły na ławeczce i czekały dalej. Ich mamy gdzieś znikły, ale za chwilę na powrót się pojawiły, niosąc dwa duże talerze pełne kanapek. Po czym też usiadły na ławeczce. Obok dziewczynek.

Minęły dobre dwie godziny zanim w bramie wejściowej na plac domu wczasowego pojawili się ojcowie dziewczynek wraz z trójką chłopców. Każdy z nich taszczył przed sobą pękaty wór. Tato Cecylki niósł nawet dwa wory. Wszyscy zasapani i spoceni poszli z tymi worami prosto pod wiatę, gdzie stały kontenery na śmiecie. Tam ułożyli je jeden na drugim, otrzepali się nawzajem z kurzu, i podeszli do siedzących na ławce dziewczynek i ich mam.

— No, kara została poniesiona! — zawołał tato Cecylki, prowadząc przed sobą chłopców. — A więc chłopaki, co jeszcze wam pozostało do zrobienia?

— Odebrać nasze rowery! — szybko odpowiedział za wszystkich Kazik.

— To na samym końcu. A wcześniej? Zapomnieliście już? — dalej dopytywał się tato Cecylki.

— Przeprosić tę dziewczynkę, co tu siedzi — domyślił się wreszcie Kazik.

— No to przepraszajcie! — polecił tato Emilki. — Na co czekacie?

— Przepraszamy! — chórem wybąkali chłopcy.

— Przeprosiny przyjęte! — zawołała uradowana Cecylka i poderwała się z ławki. — Cześć chłopcy! Ja nazywam się Cecylka, a to moja przyjaciółka Emilka. A to nasze mamy. Proszę, poczęstujcie się naszymi kruchymi ciasteczkami.

— Poczekaj córeczko — powiedziała mama Cecylki. — Mężczyźni są z pewnością bardzo głodni po tak ciężkiej pracy. Niech zaczną więc od kanapek.

— Otóż to, kochana żono! — przyznał mamie rację tato Cecylki i uśmiechnął się promieniście do trójki chłopców. — Nasza plaża lśni dzisiaj, że ho, ho! A lśni nie tylko promieniami zachodzącego słońca, lśni przede wszystkim czystością… No chłopaki, siadajcie gdzie się da i zabierajcie się za jedzenie. I nie krępować się, tylko zajadać.

Chłopcy byli tak zaskoczeni, że nie wiedzieli już, czy to zaproszenie do wspólnego jedzenia jest prawdziwe, czy to może znów jakiś podstęp. Stali więc dalej bez ruchu i łypali tylko oczami na wszystkich. A zwłaszcza na Cecylkę i jej ojca.

— Kazik siadaj tu koło mnie — powiedziała Cecylka i zdjęła z ławki Dino, by zrobić chłopakowi miejsce. — A wy chłopcy, siadajcie tu na murku obok ławki. O właśnie! Tak jest dobrze. Chłopcy, czy ja mogę wiedzieć jak wy się nazywacie? No bo imię Kazika już znam, z jego roweru. A waszych imion jeszcze nie.

— Ja się nazywam Rysiek.

— A ja, Konstanty.

— Bardzo miło was poznać — powiedziała Cecylka i podeszła do każdego z osobna z talerzem pełnym kanapek.

Chłopcy jedli chętnie, a jedząc obserwowali wszystkich dookoła. Czasami odpowiadali na zadane przez kogoś pytanie i jedli dalej. Widać było, iż musieli być niesamowicie głodni, gdyż kanapki z dwóch talerzy zniknęły w mig. Nawet duża miska po kruchych ciasteczkach po chwili stała już pusta. Wtedy obydwaj ojcowie oddalili się i po paru minutach pojawili się z trzema rowerami. Tato Emilki przyprowadził — nie wiadomo skąd — rower Ryśka i Konstantego, a tato Cecylki przyprowadził rower Kazika — wiadomo skąd — z piwnicy. Chłopcy ucieszyli się bardzo na widok swoich rowerów, ale nie bardzo już im się chciało odchodzić i jechać tam gdzie wcześniej zamierzali. Dobrze się poczuli wśród tych ludzi, którzy powinni być na nich źli, a nie są, tylko z nimi miło rozmawiają. To było dla nich dziwne i niespotykane wrażenie, ale przede wszystkim bardzo, bardzo miłe.

— Fajne z was chłopaki — powiedział tato Cecylki, kiedy chłopcy szykowali się wreszcie do odejścia. — Polubiłem was, ale żebym mógł was jeszcze bardziej lubić, to wiecie co macie zrobić.

Chłopcy nie od razu zrozumieli o co chodzi tacie Cecylki. Wtedy on pomógł im zrozumieć. Podszedł do nich i wyciągnął otwarte dłonie w ich kierunku. No to już zrozumieli, bo poczerwienieli na twarzach jak piwonie. Czyżby uczucie wstydu się w nich obudziło? Sięgnęli rękami do kieszeń swoich spodni i wyciągnęli z nich proce. Po czym z niewyraźnymi minami (sprawiającymi wrażenie chyba jednak zawstydzonych), położyli je na olbrzymich dłoniach tata Cecylki i szybko wsiedli na rowery. I już mieli odjeżdżać, ale jeszcze się na moment zatrzymali. Poszemrali coś tam między sobą, a potem Kazik się odwrócił i zawołał:

— Przepraszamy cię Cecylko! Państwa też przepraszamy!

— Już dobrze chłopaki. Wszystko już w porządku — w odpowiedzi na przeprosiny powiedziała Cecylka. — A jak będziecie mieli ochotę z nami pogadać, albo w coś pograć, to już wiecie gdzie mieszkamy, no i na którą plażę chodzimy.

— Wiemy, wiemy! — chórem zawołali chłopcy i odjechali.

— Wiedzą, wiedzą. Doskonale wiedzą, bo pracowali na naszej plaży w pocie czoła i wysprzątali ją co do jednego śmiecia — zachichotał tato Cecylki. — Chodźmy już na kolację, bo umieram z głodu.

— No coś ty! Stołówka już posprzątana i zamknięta — mama Cecylii zakomunikowała gorzką prawdę.

— To co będzie z nami? Jesteśmy głodni. Ja zdążyłem zjeść tylko jedną kanapkę. Chyba nie myślicie, że mi to wystarczy? — zmartwił się tato Emilki.

— Nie myślimy. Idziemy do baru na ryby — tato Cecylki pocieszył tatę Emilki i samego siebie...

cdn.


  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media