Go to commentsNiezwykłe przypadki Karolka Gratki (5 cz.)
Text 5 of 7 from volume: Powieść fantasy
Author
Genrefantasy / SF
Formprose
Date added2019-03-07
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views1354

Niezwykłe przypadki Karolka Gratki (5 cz.)



Wszyscy puścili się pędem w stronę torów, gdzie stała stara, zdezelowana drezyna. Dobiegli akurat do nich, kiedy nagle usłyszeli świst kuli nad głowami. Wszyscy jednocześnie jak piorunem rażeni z impetem rzucili się na drezynę. TeRka piszczała jak oszalała. Karolek w ruchu bezwarunkowym powalił ją na podłogę drezyny i przykrył sobą. JuPi i TeR chwycili za dźwignię napędu, i naciskając w podskokach za jej ramiona, wprowadzali drezynę w ruch. Drezyna skrzypiała niesamowicie, ale ruszyła i jechała coraz szybciej i szybciej. JuPi i TeR coraz szybciej też i z coraz to większą siłą napędzali dźwignię. A kiedy ponownie usłyszeli świst kuli nad głowami, dostali takich obrotów, że Karolek, który z podłogi obserwował ich poczynania, aż oniemiał z wrażenia. Nawet następny świst kuli, odbijającej się rykoszetem od koła drezyny, nie wywarł na nim tak silnego wrażenia jak ten obrazek, który miał przed oczyma. Przyciskając swym ciałem TeRkę do podłogi, leżał w bezruchu i nie mógł wydusić z siebie słowa. Był wręcz oczarowany widokiem śmigających w powietrzu świetlisto-srebrnych postaci przyjaciół. Wydawało mu się, że widzi przed sobą dwa srebrzyste ogniki drgające z częstotliwością pulsujących gwiazd. Nieziemski był to widok. Karolkowi aż dech zapierało. Niestety, nie było mu dane trwać w tym, bądź co bądź, miłym stanie oczarowania, ponieważ zobaczył nagle coś, co mu zmroziło krew w żyłach. Otóż na tle jaśniejącego nieba, którego skrawek widział pomiędzy słupkami dźwigni, w oddali zobaczył ogromną metalową bramę. Bramę, która zamykała bieg torów, a tym samym i drogę ich ucieczki. Karolek w mig odzyskał głos i zaczął wrzeszczeć jak opętany:

— JuPi, TeR, hamujcie! Brama, brama przed nami! Rozbijemy się!

— Trzyyymaaajcieee sięęę mooocnooo! — usłyszał w odpowiedzi świszcząco-drgający głos, któregoś z jowiszowych braci.

Karolek z rosnącym przerażeniem pojął, że oni wcale nie zamierzają hamować przed bramą, a wręcz przeciwnie, że rozpędzają drezynę jeszcze bardziej i zamierzają bramę staranować. Karolek mało nie oszalał ze strachu. Nie o siebie się bał lecz o TeRkę. No i o nich samych. Nic jednak nie mógł zrobić. I to było dla niego najgorsze. W desperackim odruchu przycisnął TeRkę jeszcze mocniej do podłogi i osłonił jej głowę swoją głową. Rękami złapał się wystających z podłogi słupków dźwigni i rozstawił szeroko nogi. Obiema stopami zaczął szukać po omacku jakiegoś punktu zaczepienia. Bał się odwracać do tyłu, bo od tej zawrotnej szybkości nie dość, że mu się w głowie kręciło, to jeszcze TeRki koński ogon smagał go boleśnie po twarzy. Karolek zdawał sobie sprawę, że wystarczy jego mała nieuwaga albo jeden fałszywy ruch, a tak silny pęd powietrza może go zmieść z drezyny razem z TeRką. Wymacał wreszcie jakieś metalowe pręty. Domyślił się, że są to nóżki przytwierdzonej do podłogi ławeczki. Zaczepił się o nie stopami najmocniej jak umiał i znieruchomiał. Odczuł nagle nieodpartą potrzebę popatrzenia w niebo. Niestety, nie mógł popatrzeć. Z tej pozycji widział jedynie skrawek horyzontu pomiędzy słupkami dźwigni. Bramy też nie widział. Najwyraźniej drezyna jechała akurat po łuku. Kątem oka widział uciekające betonowe kanały, do których w czasie kampanii cukrowej wodne „elfy” pod dużym ciśnieniem spłukują z wagonów i przyczep buraki cukrowe. Znał to miejsce doskonale. Nieraz z ojcem przyjeżdżał tutaj traktorem z ich kontraktowanymi burakami. Karolek był już pewien, że lada moment skończy się plac cukrowniczy i nastąpi to, co nieuniknione. Wstrzymał oddech i jeszcze mocniej przywarł do TeRki. TeRka ciągle piszczała przeraźliwie, ale Karolek nawet nie próbował jej uspokajać. Na to nie miał już siły. Sam najchętniej zacząłby piszczeć. Zacisnął mocno powieki i czekał najgorszego.

Minęło jeszcze parę sekund, kiedy nagle potworny huk rozdarł powietrze i rozległ się przeciągły zgrzyt metalu. Brama rozpadła się na kawałki. Drezyną szarpnęło okrutnie i poderwało do góry. Znów dał się słyszeć zgrzyt metalu. Koła drezyny tarły o szyny. Przeraźliwy pisk, świst i znów zgrzyt. Iskry leciały na wszystkie strony. Niesamowita gorąc. Karolek nie czuł już jednak nic i nic też nie słyszał. Stracił przytomność. Po chwili ocknął się jednak. Ale nie na tyle, aby wróciła mu trzeźwość myślenia. Nie wiedział, co się stało i gdzie jest. Kiedy wreszcie zaczął sobie coś przypominać, pierwsze, co przyszło mu do głowy, to to, że już po nim. Pod zamkniętymi powiekami przesunęły mu się smutne twarze rodziców i rodzeństwa. Spazm rozpaczy targnął jego ciałem. Aż tu nagle, nie wiadomo skąd, uszu jego doleciał histeryczny śmiech. — „Mamo, tato, jestem w piekle... Ratujcie!” — wrzasnęła jego dusza. — Karolek spodziewał się bodajże chóry anielskie usłyszeć, ale nie chichot diabłów. Zawył z rozpaczy jak potępieniec i automatycznie otworzył oczy. To, co nagle przed sobą zobaczył, sparaliżowało go strachem jeszcze bardziej. Otóż zobaczył dwa ogromne, krwistoczerwone płomienie, które drgając chaotycznie, raz szybciej, raz wolniej, lizały powietrze swoimi długimi i szpiczastymi jęzorami. Karolek doznał szoku. Był już przekonany, że nie żyje i że znalazł się w czeluściach piekielnych.

Nie wiadomo jak długo jeszcze Karolek trwałby w takim przekonaniu, gdyby nie nagłe, dudniące i gromkie: — „Huuurrraaa! Huuurrraaa! Udało się!” — Wtedy to Karolek zaczął wreszcie kontaktować i powoli powracać do rzeczywistości. A kiedy jeszcze usłyszał pod sobą przeraźliwy pisk, wszystko już sobie przypomniał.

— Och, dzięki ci moja kochana mamusiu i tatusiu! Żyję… żyję… Wszyscy żyjemy! — krzyknął, uszczęśliwiony piskiem TeRki.

— No jasne, że żyjemy! A coś ty myślał? — zawołała TeRka. — Karolku, ale zejdź już ze mnie, bo mnie udusisz i w końcu nie będę żyła.

Karolek pośpiesznie zsunął się z TeRki na podłogę drezyny. Podniósł do góry głowę i popatrzył jeszcze raz na dwa płomienie. Płomienie powoli przygasały. Nagle przypomniał sobie, że przecież nie miał się niczemu dziwić. Ze szczęścia, zaśmiał się w głos. Popatrzył na boki i stwierdził z radością, że nie pędzą już na złamanie karku tylko jadą sobie spokojnie pomiędzy pachnącymi polami. Odwrócił głowę do tyłu i odsapnął z wielką ulgą. Zabudowania cukrowni znikały z pola widzenia jedno po drugim. Nawet wysoki komin stawał się coraz mniej widoczny. TeRka leżała spokojnie i chichotała wesoło. Karolek ze szczęścia cmoknął ją w policzek. Och, jakże był szczęśliwy.

Po kilku zaledwie minutach okazało się, że szczęście Karolka, choć było ogromne, uleciało nagle jak bańka mydlana. Niestety, ze szczęściem tak już jest — bywa ulotne. I tym razem też było. Bo kiedy Karolek tak upajał się swoim szczęściem, usłyszał nagle szczekanie psa. A właściwie dwóch psów. Odwrócił się momentalnie do tyłu i zobaczył, że po torach gnają dwa wilczury. I to gnają tak szybko, że zbliżają się do nich coraz bardziej. — „Strażnicy puścili psy w pogoń za nami” — pomyślał przerażony i odruchowo zaczął się rozglądać za swoją dzidą. Nigdzie jej jednak nie zobaczył. Z żalem przyszło mu się pogodzić z jej utratą. W tak szalonym pędzie nie mogło być inaczej. Popatrzył wtedy do przodu, i ku jego ogromnemu zaskoczeniu, nie zobaczył tam nikogo, ani też niczego. Żadnych nawet najmniejszych płomyczków nie było widać. Zastanowiło go to bardzo. Nie miał pojęcia, co też to może oznaczać. Szybko musiał jednak przestać się zastanawiać, gdyż nagle usłyszał jeszcze głośniejsze ujadanie psów. Znów oglądnął się do tyłu i ze zgrozą stwierdził, że psy są już tuż-tuż. Nie wytrzymał napięcia i wrzasnął w przestrzeń ochrypłym głosem:

— Psy, psy, psy za nami!

— Nie obawiaj się Karolu, już JuPi i TeR dodadzą gazu i zgubimy te groźne canes… to znaczy, groźne psy… Choć skądinąd kochane przecież! — zawołała niepewnym głosem TeRka, wpatrując się w twarz Karolka.

— Jak?! — wrzasnął Karolek. — Przecież ich nie ma!

— Są, są… Tylko może za potrzebą zniknęli — odpowiedziała TeRka, siląc się na spokojny ton głosu. — JuPiii, TeRkuuu, wracacie już?! — wrzasnęła nagle, widząc przerażoną twarz Karolka.

Nagle, oczom przerażonego Karolka w powietrzu ukazały się dwie srebrzyste postacie, niczym dwa ogromne ptaki nadlatujące od pola.

— Uspokójcie się! Czemu się wydzieracie? — Karolek rozpoznał w nadlatujących głos JuPiego i wnet zobaczył go wraz z TeRem na stanowisku, czyli przy dźwigni napędowej.

— Psy za nami! — krzyknął wtedy jeszcze raz na wszelki wypadek.

— Przecież widzimy! — zawołał tym razem TeR. — Trzymajcie się mocno!

Drezyna zaskrzypiała i w mig poderwała się do szaleńczej jazdy. JuPi i TeR ponownie zamienili się w dwa świetlisto-srebrne punkciki i śmigali w powietrzu z coraz to większą szybkością.

Karolek znów był pełen podziwu dla swych przyjaciół. Wpatrywał się w te dwa śmigające punkciki i oczu nie mógł od nich oderwać. Z wrażenia zapomniał nawet o goniących ich psach. Dopiero krzyk TeRki: — „Psy, psy! Gdzie są psy?!” — przypomniał mu o nich, lecz nie czuł już strachu przed nimi. Wręcz przeciwnie, czuł do nich narastającą wdzięczność. Bo to też dzięki nim znów ma okazję podziwiać ten niezwykły napęd drezyny. — „Kochane pieski” — szepnął pod nosem i dalej trwał w podziwie. Teraz już mógł temu wspaniałemu widowisku przyglądać się zupełnie bez strachu. Goniące psy nie są przecież tak groźne jak świszczące kule. Nie są też tak niebezpieczne jak zawalidroga brama. Są zresztą z tyłu, a nie z przodu. No i wreszcie, są istotami żywymi, więc może się w końcu zmęczą i odpuszczą. Tak Karolek myślał i nie miał zamiaru przejmować się więcej goniącymi ich psami i dalej z zapartym tchem obserwował JuPi i TeRa w akcji. Niestety, wkrótce się okazało, że i tym razem nie mógł oka długo nacieszyć. Musiał zaprzestać ciekawej obserwacji, ponieważ z nagła poczuł silny ból na przedramieniu.

— Och, na psa urok! A to co było?! — wrzasnął z bólu.

— To na razie tylko ja gryzę, ale za chwilę będą psy! — wrzeszczała TeRka. — Co z tobą Karolku, ogłuchłeś, czy co? Pytam, co z canes? Gdzie są?

— Aaa… psy masz na myśli? — Karolek wrócił do rzeczywistości i popatrzył do tyłu. — Psów nie widać. Nie zniosły tempa i odpuściły.

— Jak to dobrze — ucieszyła się TeRka. — Biedne pieski. Na pewno bardzo się zmęczyły — dodała po chwili zastanowienia.

— Pewnie, że się zmęczyły. Takiego tempa, jakie nadali JuPi i TeR, nikt by nie zniósł — powiedział Karolek, rozcierając dłonią bolące miejsce. — Ale za to ty potrafisz gryźć jak prawdziwy pies — zaśmiał się wreszcie, widząc żałosną minę TeRki.

— Och, przepraszam cię. To mi jakoś tak samo wyszło. — TeRka zrobiła jeszcze bardziej żałosną minę.

— Już dobrze. Nic się takiego nie stało. Poboli, poboli i przejdzie. Zresztą, nawet nie musi przestawać. Będę miał pamiątkę po tobie — zachichotał Karolek, szczęśliwy, że ich ucieczka się powiodła i dookoła widać już tylko szczere pole i nic więcej.

— Czy to znaczy, że lubisz mnie troszeczkę? — spytała kokieteryjnym głosem TeRka.

— Lubię. Nawet bardzo — odpowiedział Karolek i zaraz się zawstydził, i żeby ukryć swe zawstydzenie, odwrócił głowę w stronę JuPi i TeRa i zawołał: — Hejże! Przyhamujcie trochę. Już wszystko, co złe, za nami.

Śmigające punkciki stawały się coraz bardziej podobne do postaci JuPi i TeRa. Bracia najwyraźniej posłuchali Karolka i zwalniali tempa. Po krótkiej chwili drezyna pędziła po torach spokojnym już i miarowym tempem. Tempem wręcz wycieczkowym.

— Ale była przygoda, no nie? — zachichotał JuPi i puścił ramię dźwigni napędowej. — Widzisz Karolku, stara drezyna a jaka sprawna.

— Tak, tak, widzę — zaśmiał się Karolek. — Ale to tylko w waszych rękach taka sprawna.

— E tam, przesadzasz Karolku — powiedział TeR i też puścił ramię dźwigni.

— Trochę mnie ramiona bolą, bo nie dość, że JuPi jest cięższy ode mnie, to jeszcze na plecach ma twój plecak. Miałem co podnosić.

— Powiedz TeR, że to odczuwałeś? — nie dowierzał JuPi. — Pieścisz się ze sobą, i tyle.

— A gdzie my sobie teraz tak przyjemnie jedziemy? — spytała nagle TeRka, przerywając braciom.

— No właśnie. Muszę się wam przyznać, iż nie wiem, dokąd te tory prowadzą — wtrącił się Karolek i wyciągnął szyję, aby zobaczyć co jest przed nimi. — Teren cukrowni znam dobrze. Drogę dojazdową też. Ale tory poza terenem cukrowni są mi obce, przeto pojęcia nie mam dokąd zajedziemy.

— Nie obawiaj się Karolku, już gdzieś zajedziemy. Popatrz, jak drezynka sobie spokojnie sama śmiga. Byle do przodu — powiedział JuPi i też wyciągnął szyję, aby zobaczyć co jest przed nimi. I nagle, jak nie wrzaśnie: — TeR, do roboty!

Karolek wystraszył się nie na żarty, gdyż po minie JuPi poznał, że coś bardzo niebezpiecznego musi im zagrażać.

Bracia natychmiast chwycili za ramiona dźwigni napędu i zatrzymali jej samoczynny ruch. Potem zaś w pośpiechu chwycili za ręczny hamulec, chcąc wyhamować szybkość drezyny. Niestety, jakoś im to hamowanie nie wychodziło. Dźwigienka hamulca najwyraźniej musiała być zbyt mocno przeżarta rdzą, gdyż w ogóle nie chciała się dać ruszyć, a co dopiero zadziałać. Wreszcie, kiedy JuPi zaparł się i nacisnął w nią ze zdwojoną siłą, odłamała się w połowie i została mu w rękach. JuPi ze złości cisnął nią w powietrze i krzyknął:

— Na podłogę! Leżcie i mocno się trzymajcie! Przed nami przeszkoda!

Karolek, zanim wykonał rozkaz JuPiego, podniósł się do klęczek i zaglądnął jeszcze raz do przodu. To, co w oddali zobaczył, w momencie zmroziło mu krew w żyłach. Od razu sobie przypomniał, gdzie kończy się bieg torów po których jechali.

— Bunkier! Mamo, tato, ratujcie! — wrzasnął przerażony okrutnie i natychmiast rzucił się na piszczącą od nowa TeRkę, osłaniając ją własnym ciałem.

Karolek ze zgrozą przywołał sobie w pamięci słowa ojca, który mu dawno temu opowiadał, iż w czasie wojny w obecnej cukrowni mieściła się fabryka broni. I że to właśnie tymi torami wyprodukowaną broń przewożono do ukrytego w skałach bunkra. Że pod koniec wojny bunkier ten został częściowo zniszczony przez wycofujące się wojska wroga, a po wojnie wejście do niego zawalono gruzem i zabito deskami, aby nikt tam dla własnego bezpieczeństwa nie wchodził. Był strasznie przerażony, bo zdał sobie sprawę, że skoro jego przyjaciele nie potrafią zahamować pędzącej drezyny, to przyjdzie im się zderzyć z zawalonym wejściem. A wtedy będzie już na pewno po nich. Bo jakże można przeżyć takie zderzenie przy takiej prędkości? W wielkiej trwodze intensywnie myślał, co by tu zrobić, jak znaleźć wyjście, aby do zderzenia nie doszło. Same jednak najgorsze myśli tylko przychodziły mu do głowy. Bo jak miał znaleźć wyjście, leżąc na podłodze pędzącej drezyny? Nijak, tylko liczyć na cud, albo na jakieś nieznane mu możliwości przyjaciół z Jowisza. Sekundy leciały jedna za drugą i nic się nie działo. Drezyna dalej pędziła. No może trochę już wolniej, ale jednak pędziła. TeRka znów piszczała przeraźliwie jak wcześniej, a może jeszcze bardziej przeraźliwie. W Karolku narastała panika z sekundy na sekundę. Wreszcie nie wytrzymał i podniósł głowę, aby zaglądnąć na JuPi i TeRa. Spanikował już zupełnie. Bo też nikogo przy napędzie drezyny nie zobaczył. Ani nigdzie w pobliżu. Na drezynie był tylko on i piszcząca TeRka. Karolek poczuł, że jest bliski obłędu. Resztkami sił przekręcił głowę na bok, aby choć kątem oka zobaczyć niebo.

— Mamusiu, tatusiu, ratujcie — wyszeptał, widząc skrawek cudownie błękitnego już nieba. Po czym zacisnął mocno powieki… i czekał najgorszego.

— Minęło jeszcze kilkadziesiąt sekund, kiedy nagle, drezyną poderwało i rozległ się potwornie głośny i przeciągły łomot, pisk, zgrzyt, i po chwili, jeszcze raz łomot, pisk i zgrzyt. Ale tym razem, odgłosy te były o wiele głośniejsze, dziwnie dudniące i jeszcze bardziej przeciągłe. A co gorsza, powtarzające się echem. Jakimś straszliwie hałaśliwym echem, które niosło te dźwięki z zapamiętałą wręcz zawziętością, potęgując chwile grozy jeszcze bardziej. Zapanował istny horror, który trwał i trwał. W końcu wszystkie te makabryczne odgłosy w momencie ustały i nastała cisza. Przeraźliwa cisza… i ciemność.

Karolek leżał cały odrętwiały i zastanawiał się czy jest to już jego koniec, czy jeszcze nie. Oczu nie otwierał, bo bał się widoku jaki go czeka. Nagle poczuł, że ciało jego obsuwa się w dół. W odruchu bezwarunkowym chwycił się czegoś rękami i otworzył automatycznie oczy. Aż zawył ze zgrozy. Panująca dookoła ciemność przeraziła go do granic wytrzymałości. Przecież jeszcze przed chwilą widział cudownie błękitne niebo. A teraz co widzi? Widzi ciemność. Gryzącą w oczy, przerażającą, gęstą ciemność. Nie chciał widzieć tej straszliwej ciemności. Strach tak bardzo nim zawładnął, że było mu już wszystko jedno, co się z nim stanie, byleby tylko nic nie widzieć. Jednak dziwnie jakoś oczu zamknąć nie mógł. Jak gdyby mu coś kazało mieć je szeroko otwarte. Był zdruzgotany, bo czuł, że nic nie może zrobić. Wszak próbował usilnie zacisnąć powieki, i to wiele razy, i nic. Oczy piekły niemiłosiernie, ale zamknąć się nie dały. Chcąc nie chcąc, patrzył w ciemność i oprócz gęstej i zawiesistej ciemności nie widział nic. Jednak po krótkiej chwili, która wydawała mu się być wiecznością, coś zobaczył. Coś bardzo osobliwego. Jakieś jaskrawo-szmaragdowe oczka przedziwnie połyskujące w ciemnościach. I chociaż oczka te od razu skojarzyły mu się z fosforyzującymi w ciemnościach oczami diabłów, o dziwo, wcale się bardziej nie przeraził. Zobojętniał już na wszystko. Jedyne, czego w tym momencie pragnął, to tego, aby panujący wokół horror wreszcie się skończył i by móc wreszcie przestać cierpieć ze strachu i niepewności. Resztkami sił trzymał się czegoś kurczowo, nie wiedząc nawet czego, i jak urzeczony nieustannie patrzył w zielonkawy blask, który przebijał się coraz bardziej przez ciemność. W pewnym momencie zaczęło mu się wydawać, że blask ten tężeje i powoli otacza go z każdej strony. Wreszcie poczuł się nim wręcz osaczony. — „Niech się to natychmiast skończy” — wyszeptał ledwie słyszalnym głosem. Czuł, że dłużej tego wszystkiego nie zniesie. A nade wszystko, że siły go opuszczają i słabnie coraz bardziej. Że lada moment runie z bezsilności w czeluści ciemności. Tej straszliwej, zawiesistej i przepastnej ciemności, która przez to że była teraz opasana dookoła zielonkawą poświatą wydała mu się tym straszniejsza i tym bardziej przepastna. Będąc już u kresu wytrzymałości, zaczął mamrotać wkoło: — „Mamusiu… tatusiu... mamusiu… tatusiu…” — i nagle, ni stąd, ni zowąd, przypomniał sobie o swoich przyjaciołach z Jowisza. — „Jak mogłem o nich zapomnieć?” — pomyślał zły na siebie, iż rozczula się nad sobą zamiast zająć się ich ratowaniem. I ta jego myśl, ta złość na siebie, to był impuls, który spowodował, że w mig poczuł przypływ energii i odzyskał zdolność działania. Natychmiast wziął się w garść, nabrał głęboki łyk powietrza, i już chciał zawołać przyjaciół, gdy nagle się zakrztusił, i kaszląc okropnie, wystękał tylko między jednym kaszlnięciem a drugim:

— TeRkaaa… JuPiii… TeeeR…

— Ciii… nic nie mów — usłyszał nagle jakiś straszliwie chrapliwy głos jak nie z tego świata.

Karolek jednak wcale się nie wystraszył, a wręcz przeciwnie, odzyskał nawet nadzieję, że nic nie jest jeszcze stracone, że jego przyjaciele żyją i nic im się nie stało. Niemalże był pewien, że głos ten należy do któregoś z jego przyjaciół. To nic, że nie był podobny do głosu żadnego z nich, wszak u nich wszystko jest inne, zmienne i nieprzewidywalne. Kaszląc ciągle, Karolek uspokajał się coraz bardziej, i świdrując wzrokiem zielonkawą poświatę, czekał na następną reakcję swoich przyjaciół. Na szczęście nie musiał długo czekać, bo nagle znów usłyszał jakiś głos:

— Nie bój się, wszystko będzie dobrze...

— Już się nie boję — odpowiedział, krztusząc się od kaszlu.

I znów nastała chwila ciszy. Ciszy, która nie była już przerażająca. Wręcz przeciwnie, była zapowiedzią otuchy i spokoju.

Karolek poczuł nagle, że coś go dotyka. Zauważył też, że otaczająca go zielonkawa poświata zaczyna przybierać dziwaczne kształty. W pierwszej chwili zaniepokoił się, ale tylko na krótko, bo zaraz nabrał nadziei, że wszystko to ma związek z jego przyjaciółmi. Nie mylił się. Za moment okazało się, że to ręce JuPi i TeRa, świecąc na zielono, zdejmują go z wiszącej pozycji i stawiają na twardym podłożu. Karolek niewiele jeszcze widział, ale to, że ta wszechobecna zielona poświata przybiera coraz bardziej kształty przyjaciół, widział wyraźnie. Och, jakże szczęśliwy się poczuł. Stojąc już twardo na nogach, wpatrywał się w zieleń i próbował rozpoznać w niej kształty każdego przyjaciela z osobna. Najpierw rozpoznał JuPi, a potem TeRa. A kiedy wreszcie rozpoznał też przepiękne kształty TeRki, to aż westchnął ze szczęścia i cichutko wydukał:

— Jesteście. Jesteście cali i zdrowi. Jakże się cieszę — i znów się rozkaszlał.

— Nie mów jeszcze nic, Karolku. Zbyt dużo kurzu i pyłu się tutaj wciąż unosi — spokojnym i normalnym już głosem odezwał się JuPi.

— Właśnie. I nie bój się już Karolku. Już ci nic nie grozi — dodała cieplutko TeRka. — Już my się teraz tobą zaopiekujemy.

— A o nas martwić się nie musisz — odezwał się też i TeR. — Nam się nic nie stało. Ani przedtem, ani teraz. Wszystko mieliśmy pod kontrolą. Daj ręce, zaprowadzimy cię w lepsze miejsce. Tam gdzie nie ma tyle kurzu. Abyś mógł wreszcie normalnie oddychać i nie dusić się...


cdn.



  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media