Go to commentsSzalone wakacje (XII cz.)
Text 12 of 20 from volume: Powieść przygodowa
Author
Genreadventure
Formprose
Date added2019-03-13
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views1330

Szalone wakacje (XII cz.)



Michaśka poczuła się odrobinkę lepiej. Sama świadomość, że chłopcy są tuż-tuż dodała jej wiary na uratowanie. Zebrała się w sobie i najpierw wydała z siebie przeraźliwy, przeciągły pisk, a potem zaczęła sensowniej krzyczeć:

— Raaatuuujcie mnie! Już nie czuję, czy to ja się trzymam, czy to mnie trzyma.

— Już, Michaśka, już jestem! — wołał Robek zasapanym głosem, dobiegając do brzegu na wprost kuzynki. — Nie bój się, nic ci nie grozi. Zrób tylko tak jak ci każę…. Złap się mocno rękami za koło i ześliźnij się z koła do wody. Nogami zacznij walić o wodę i szybko odpychaj się od niej w stronę brzegu…

— Nie zejdę z koła za żadne skarby świata! — wrzeszczała Michaśka w odpowiedzi, wirując na kole w najlepsze. Po następnym obrocie dowrzeszczała: — Chcesz żeby mnie wir wciągnął do środka?! Wymyśl coś mądrzejszego… i to już, bo zaraz tu kręćka z kretesem dostanę!

— Michaśka, posłuchaj mnie, te wiry nie są wcale aż takie groźne. To są tylko przypowierzchniowe wiry. Nie wciągają do dna. Jak zaczniesz się nogami odpychać, to wyswobodzisz się z wiru… Michaśka, zaufaj mi… Zrób tak jak ci mówię! — wykrzykiwał Robek, szukając jednocześnie wzrokiem za jakimiś długimi gałęziami.

Michaśka zdała sobie sprawę, że nie może liczyć na chłopców pomoc i że musi liczyć tylko na siebie. Wściekła się. Ale jej wściekłość podziałała na nią budująco. Zacisnęła zęby, uchwyciła się mocniej wentyla, i już zamierzała zacząć zsuwać się powoli do wody, lecz na zamiarze się skończyło, gdyż jej natłuszczone ropą ciało zjechało po mokrej gumie jak po ślizgawce. W ułamku sekundy znalazła się w wodzie. Przestraszyła się okropnie. Aż jej dech zaparło. Nie spanikowała jednak tylko nogami zaczęła mocno walić o wodę. Udało się. Wydostała się wraz z kołem z objęć znienawidzonego przez nią wiru. Przepłynęła tak parę metrów i ni stąd, ni zowąd, znalazła się w objęciach następnego wiru. Znów targnęło jej ciałem i wraz z kołem zaczęła wirować. Tyle że już bliżej brzegu.

Widząc to Robek, długo się nie zastanawiał i wskoczył do wody tak jak stał. Szczęśliwym trafem w tym samym momencie dobiegli bracia Potyliccy.

— Trzymajcie się, już wam pomagamy! — wrzeszczał Kamil, tarmosząc jakąś gałąź w przybrzeżnych zaroślach. — Emil łap za tę gałąź i stój z nią przy brzegu. Będziesz nas asekurował. Ja skaczę za Robkiem i spróbuję razem z nim wyrwać Michaśkę z wiru. Gdyby nam nie szło, rzucisz nam tę gałąź, a potem szukaj za następnymi gałęziami i wrzucaj w naszym kierunku.

Zanim Robek, a za moment i Kamil, dopłynęli do Michaśki, ona nie wiedząc o tym, że oni ruszyli jej na ratunek, sama próbowała pokonać następny wir. Kopała wodę nogami z takim zacietrzewieniem, że w ogóle nie widziała i nie słyszała co się wokół niej dzieje. Widziała tylko wirującą, mętną wodę, czarne koło, i czubek swojego mokrego nosa. Pragnęła żeby móc przestać już kopać i poczuć wreszcie twardy grunt pod nogami. I to pragnienie wyzwoliło w niej ukryte pokłady energii, zaczęła więc wierzgać nogami ze zdwojoną siłą. Wydawało jej się, że im mocniej będzie kopała, tym szybciej jej pragnienie się spełni. Kopała więc co sił. Bo oprócz pragnienia odczuwała już też przenikliwe zimno. I nagle, przy którymś kopnięciu, nogami natrafiła na coś śliskiego… i jak nie wrzaśnie:

— Ratunkuuuuuu…! Ryba! Jakaś olbrzymia ryba!

— Auuuuuaaa! Uważaj, nie kop mnie! To nie ryba, to ja, Robek. Uspokój się już… — Michaśka usłyszała nagle głos kuzyna, który zabrzmiał jej tak cudownie niczym głos anielski.

— Robciu… Robciu… Robciu, jesteś… wyciągnij mnie stąd, proszę — skamlała zachrypniętym głosem.

— Już wyciągam… Uważaj, rzucę się na koło i razem będziemy go pchać do brzegu. Nie wierć się tak. Nie zanurzaj tak głęboko nóg, ruszaj nimi bardziej po powierzchni wody…

— Uwaga, wpływam pod koło! — krzyknął Kamil, dopływając do swoich przyjaciół.

Po chwili olbrzymie koło zaopatrzone w moc dodatkowych dwóch par nóg, wyrwało się z objęć wiru i pokonało nawet dwa następne wiry. Pozostałe wiry, które w odległości paru metrów czyhały na swoje ofiary, koło ominęło bokiem.

Trójka załogantów, popychając koło do przodu, płynęła już spokojnie w kierunku brzegu. Michaśka z Robkiem pchała koło od tyłu, a Kamil od środka. Natomiast rozbitek Emil, skakał z gałęzią po brzegu i darł się jak opętany:

— Ty wstrętna rzeko, możesz nam co najwyżej kuku zrobić, a nie nas porywać! Ty wariatko jedna… Ty debilko… Ty zidiociały ścieku górski… Huuuurrraaaa, jesteśmy uratowani! Płyńcie tu do mnie. Płyńcie rybeńki wy moje!

— Zamknij się wreszcie Emil, bo pół wsi nad rzekę ściągniesz! — huknął Robek, plując wodą. — Dawaj tę gałąź i wyciągaj Michaśkę na brzeg… Michaśka, proszę, panie przodem, panowie…

— Phiii! Dżentelmen się znalazł! — Michaśka prychnęła pogardliwie, ale posłusznie złapała za trzymaną przez Emila gałąź. — Już raz puściliście mnie przodem i fajnie na tym wyszłam. Tak fajnie, że ledwie z życiem uszłam.

— Przecież nikt ciebie nie puścił — tłumaczył się Robek, podpychając kuzynkę do brzegu. — To my żeśmy się puścili, bo nie wytrzymaliśmy zderzenia z głazem. A ty wytrzymałaś. Zuch dziewczyna!

— Ty lepiej skończ mi tu zalewać, bo wystarczy już, że mnie krew zalewa na samą myśl w co żeście mnie wpakowali — burknęła gniewnie Michaśka i zaczęła przedrzeźniać kuzyna: — „Taki urozmaicony spływ, toż to czysta, niczym niezmącona przyjemność…”. A niech was dunder świśnie z taką przyjemnością!

— No fakt, przyjemność była taka sobie. Ale co za przygoda! — odparował Kamil i wygramolił się na brzeg jako ostatni. — Jak opowiesz o tej przygodzie swoim szurniętym koleżankom w szkole, to im szczęki opadną z podziwu.

— Ja wam dam przygodę…! Ja wam dam podziw! — Michaśka zaczęła wrzeszczeć jakby ją kto ze skóry obdzierał i okładać chłopców pięściami.

Wrzeszczała jak szalona i nie mogła przestać. Przestała tylko okładać chłopców, bo chłopcy od niej pouciekali. Wreszcie znudził ją własny wrzask i… zaczęła się śmiać. A śmiała się też jak szalona. Głośno i histerycznie.

Chłopcy, widząc i słysząc Michaśki pokaz niezrównoważenia psychicznego, nie wiedzieli jak mają się zachować. Przez moment patrzyli na siebie przerażeni i zastanawiali się, czy ona aby nie zwariowała od tych emocji i strachu. Ale gdy po chwili jej śmiech nabrał normalnego brzmienia i śmiała się już jak normalna Michaśka, wszyscy trzej, jak na zawołanie, buchnęli równie głośnym i perlistym śmiechem.

Śmiali się długo, bo czuli że śmiech działa na nich regenerująco i pozwala im odreagować ogromny stres, jaki przyszło im przeżywać w ostatnich kilkudziesięciu minutach. Ale kiedy od śmiechu zabrakło im wreszcie tchu, popadali wycieńczeni na koło i sapali jak cztery miechy kowalskie naraz.

— Ale z nas wariaty — wysapała Michaśka po chwili. — Tak się narażać z własnej głupoty… Przyznajcie się chłopaki, zdarzył wam się już kiedyś taki spływ Białą Lądecką?

— Nie, taki nie. — Robek spróbował się zaśmiać, ale już nie mógł. Posapał chwilę i po którymś sapnięciu dodał: — Owszem, zażywaliśmy spływu Białą, lecz na dętkach od motoru, ale wtedy nikt nas nie nasmarował ropą i nie było nam tak ślisko. Więc aż tak trudno nie było utrzymać się na wodzie. Ale dzisiaj nie dało rady…

— Chcesz powiedzieć, że to ja jestem winna, bo nasmarowałam was ropą, co? — Michaśka się wkurzyła.

— Fakt niezaprzeczalny, że to ty nasmarowałaś nas ropą — wtrącił się Kamil i niepewnie popatrzył na Michaśkę. — Pomału, pomału, schowaj te pięści… Przecież fakt, jest faktem i zmienić go nie można. Kropka!... Ale…

— Ale? No właśnie, chcę usłyszeć twoje „ale”. — Michaśka ciągle miała wkurzoną minę.

— Ale wtedy, kiedy my płynęliśmy na dętkach od motoru, to fakt, że nie byliśmy nasmarowani ropą, ale…

— Ale…?! — niecierpliwiła się Michaśka.

— Ale coś mi się wydaje, że wtedy było więcej wody w Białej niż dzisiaj, przez to żadne głazy nie sterczały z dna ponad powierzchnię wody.

— Ha, tu cię mam! — zawołała Michaśka tryumfalnym głosem. — A ja już zaczynałam mieć wyrzuty sumienia.

— No nie, Michaśka, wyrzutów to ty nie miej. Po co wyrzuty? — Emil poklepał przyjaciółkę po ramieniu. — Ważne, że jesteśmy cali i zdrowi.

— O kurka wodna, i kto to mówi?! — Michaśka zsunęła się z koła. — Emil, popatrz jakie ty masz kolana obdrapane… O, i jeszcze łokieć… Matko, a ty Robek całe udo masz posiniaczone… Pokaż się Kamil. No ładnie, ty masz podrapane ramię. Pięknie i nadobnie! Aż mi głupio, że ja jestem nietknięta… Nie, poczekajcie, bo coś mi się wydaje, że coś mnie boli… No właśnie, jest. Patrzcie jakie mam nogi podrapane od tego przeklętego wentyla. Chociaż nie, przepraszam, nie od przeklętego wentyla, bo to dzięki niemu udało mi się nie spaść z koła. Tak samo mi było ślisko jak i wam, ale miałam się czego trzymać. Mogę zaryzykować stwierdzeniem, że to właśnie wentyl uratował mnie przed… Ach, lepiej nie mówić przed czym. Dobrze, że już jesteśmy na lądzie. No, chłopaki, faktycznie będę miała o czym opowiadać w szkole.

— A widzisz? — ucieszył się Emil i podniósł swoje nogi do góry, by sprawdzić stan swoich kolan. — Popatrzcie, a ja wcale nie czułem, że jestem taki pokaleczony. Teraz dopiero zaczyna mnie boleć.

— Bo w emocjach nie czuje się bólu — wytłumaczyła Michaśka. — A emocji to mieliśmy, że ho, ho, albo i więcej… Poczekajcie, poszukam gdzieś liści babki lancetowatej i wam przyłożę na wasze skaleczenia.

— Eee tam, po co nam babka! — zachichotał Robek. — Do wesela się zagoi… i będziemy mieli żywe babki. Teraz co najwyżej, to by nam się coś zjeść przydało. Jestem głodny jak sto wilków.

— Ja też! — zawołali chórem bracia Potyliccy.

— No to jaki problem? Drałujemy z powrotem. W plecaku mam kanapki ze śniadania — powiedziała Michaśka i ze szczęściem w oczach popatrzyła na swoich najlepszych przyjaciół. Bo że chłopcy byli jej najlepszymi przyjaciółmi, to wiedziała od zawsze.

Chłopcy poderwali się z koła i podnieśli go z ziemi. Koło, czyli dętka, była olbrzymia, jak to dętka z traktora. I choć nie była aż tak ciężka, to jednak do niesienia niewygodna. Chłopcy nie mieli więc łatwo. Ale żeby ją zostawić, nawet im na myśl nie przyszło. Przecież taka dętka to istny skarb. Nieśli ją więc wytrwale i bez marudzenia.

Michaśka chciała chłopcom pomóc w transporcie, ale ją odpędzili. Szła więc za nimi ścieżynką wzdłuż doliny Białej i z góry przyglądała się trasie ich spływu. Im dłużej wpatrywała się w koryto rzeki, tym bardziej podziwiała ich wyczyn. Bo to co zrobili, to był naprawdę wyczyn. Dopiero z góry widziała jak niebezpieczny był to spływ. W myślach dziękowała Bogu, że uszli z życiem. Chciała się podzielić swoimi spostrzeżeniami z chłopcami, ale łomot jakiegoś rozklekotanego silnika, dobiegający nie wiadomo skąd, powstrzymał ją.

— Głowę dam, że to mój wspaniały braciszek jedzie na swoim wspaniałym, bo wysłużonym i zasłużonym radzieckim Junaku — zawołał Robek. — A nie mówiłem!

Z naprzeciwka jechał Przemek i kiedy spostrzegł znaną mu młodszą młodzież, zahamował natychmiast.

— A wy co? Skąd macie to badziewie? — przekrzykiwał łomot silnika własnego motoru.

— Wyłącz najpierw tę swoją sieczkarnię, jak chcesz z nami rozmawiać! — Robek wrzeszcząc, poradził bratu. — Nooo, co za ulga dla uszu… O co ci chodzi?

— Pytam skąd to macie? — Przemek powtórzył pytanie.

— Ale co, to?

— Robek, bo jak cię zdzielę to poturlasz razem z tym kołem prosto do Białej — wnerwił się Przemek.

— Aaaa, chodzi ci o to koło. To koło, to dętka z traktora.

— No przecież widzę, że nie z hulajnogi. Skąd ją macie?

— No wiesz, ma się te znajomości u traktorzystów. — Robek dalej droczył się z bratem. — Już dobra, dobra… już ci gadam, ale skończ machać tymi swoimi gałązkami… A więc, tę wspaniałą dętkę z traktora dostaliśmy od Wąsala ze Sławna.

— Robek ustań w końcu z tym zalewaniem… Dętkę dostaliście w Sławnie, a idziecie z nią od strony Krosnowic? — Przemek nie chciał uwierzyć bratu. — Zaraz, zaraz, Michaśka… pardon, Michał czemu ty masz takie mokre włosy? Wszyscy macie mokre włosy… Ejże, poczekajcie no! Niech pomyślę… To chyba nie znaczy, że wy na tej dętce urządziliście sobie spływ Białą?! Nie, to niemożliwe. Nie uwierzę w to.

— Och, Przemek, no i co się pieklisz? — odezwała się Michaśka. — chciałam tylko sprawdzić jak się pływa na tym kółeczku.

— Chłopcy, czy wam już palma całkiem odbiła?! Michała samego puściliście w taką kipiel? — Przemek zdenerwował się nie na żarty.

— Nie, Michaśka nie była sama… — zaczął Emil, ale zaraz skończył, bo dostał od braciszka kopniaka w kostkę.

— Co to ma znaczyć? Już nic nie rozumiem. — Przemek był zdezorientowany. — Czy to znaczy, że wy jednak wszyscy razem na jednym kole… aż tu przypłynęliście?

— Nie, bo my chcieliśmy… — zaczął znów Emil i znów nie skończył.

— Niebo, to ty zostaw lotnikom! — huknął Przemek, przerywając Emilowi jego zamiar wytłumaczenia sprawy. — Przecież w Białej woda jest teraz zbyt rwąca, a do tego zbyt płytka, żeby urządzać sobie na niej spływ. Można rozbić się o jakieś głazy i życie stracić. A w najlepszym przypadku kości sobie zdrowo pogruchotać. Żaden nawet idiota nie wybrałby się w takim czasie na spływ i nie ryzykowałby swojego życia. Na spływ Białą można sobie pozwolić tylko po tęgich deszczach, kiedy wody w rzece jest na tyle, że zakryje wszystkie głazy i odłamki skalne. I to tylko nieliczni śmiałkowie mogą sobie pozwolić na taką eskapadę.

— No przecież wiemy — oznajmił bratu Robek. — Nie musisz nam tu od razu wykładu strzelać.

— Dla przestrogi, muszę. — Przemek trzymał się swojej racji całkiem na poważnie, ale widząc głupawe miny chłopców i Michaśki, zaśmiał się w końcu. — A wy skończcie już tu bajtlować i makaron naciągać mi na uszy. Starego wygę nie nabierzecie. Takich śmiałków, którzy pokonali spływ, jest u nas tylko czterech. A Przemcio Maryszczak jest jednym z nich. No! Tak że wiecie... Ale i tak dalej uważam, że wam palma odbiła. Tachać się z tym ogromnym kołem taki kawał, żeby popływać sobie na nim po Nysie, toż to szczyt głupoty. Mogliście mi coś powiedzieć, to bym wam go tu jakoś na motorze przywiózł. Ruska maszyna wszystko zdzierży.

— Och, to nic takiego, daliśmy sobie radę — odezwała się Michaśka, wystukując po kryjomu fisia na czole Robkowym. — A powiedz mi jeszcze Przemek, te wiry tam… to są niebezpieczne?

— Jeszcze jak! Mało tego, powiem wam, że tu są czasami takie wiry, że raz jak koń naszego sołtysa pił z rzeki wodę, to mu łeb ukręciło — odpowiedział Przemek i odpalił swojego Junaka. A po chwili, przekrzykując potworny jego łomot, dodał: — No dobra, z tym koniem od sołtysa, to trochę przesadziłem, ale cała reszta, to najprawdziwsza prawda!... O kurtka na wacie! Teraz dopiero widzę jak was na tym kole słońce strzaskało.

— Bo miało strzaskać! — Michaśka wrzasnęła starszemu kuzynowi wprost do ucha.

— Ty, Michał, a czemu od ciebie tak jedzie na olej napędowy?! — Przemek wykrzyczał pytanie, ale zaraz sam sobie odpowiedział: — Głupie pytanie. A na co ma jechać skoro z traktorzystą się skumał.

Przemek zarechotał przeciągle i ruszył na swojej piekielnie głośnej ruskiej maszynie. Śpieszono mu było do Krosnowic, gdzie czekał na niego jego kumpel Kazek. Obaj wybierali się na połów pstrągów.

Michaśka stała bez ruchu i patrzyła na starszego kuzyna jak znika za zakrętem ścieżynki. I kiedy zniknął jej z oczu zupełnie, odezwała się do chłopców:

— To już nie wiem, czy my jesteśmy tacy odważni i silni, czy tylko głupi i lekkomyślni. A może po prostu jesteśmy w czepku urodzeni… i mamy szczęście?

— A jaka to różnica? — rzekł Robek. — Po co się w ogóle nad tym zastanawiać? Po co trwonić nasze myśli i roztrząsać coś, co już minęło? Spływ już za nami. A my szczęśliwi. Lepiej zrobimy jak wysilimy nasze szare komórki do wymyślania nowych atrakcji wakacyjnych. Wakacje są przecież takie krótkie. Cholewcia… zbyt krótkie!

— Co racja, to racja — zgodzili się bracia Potyliccy.

— „Niech żyją wakacje, niech żyją pole i las. I woda i słońce, i wolny swobodny czas…” — na całe gardło zaśpiewała Michaśka i dziarsko ruszyła przodem jak na płeć piękną przystało.

Chłopcy poderwali koło z ziemi i ze śmiechem ruszyli za swoją ulubioną, wesołą kumpelką.

Drałowali tak ponad godzinę. I chociaż chłopcom ramiona już odpadały od taszczenia swojego gumowego skarbu, a Michaśka zestrzępiła sobie gardło od wyśpiewywania przeróżnych piosenek, humory mieli wyśmienite. Kiedy doturlali się już wreszcie na swoje poprzednie miejsce biwakowania, było już dawno po porze obiadowej. Wszyscy byli bardzo głodni, ale nikomu nie chciało się iść do domu by coś zjeść. Chłopcy od razu rzucili się na Michaśki plecak i na pniu wyjedli wszystkie kanapki. Popili kompotem i… dalej byli głodni. Michaśka zdążyła tylko dwa razy ugryźć swoją kanapkę, bo kiedy sięgała po butelkę z kompotem, by popić ugryziony kęs, reszta jej kanapki zniknęła. Żaden z chłopców nie chciał się przyznać ani też zdradzić, który z nich zaopiekował się jej niedojedzoną kanapką. Michaśka na wszelki wypadek stłukła wszystkich trzech ręcznikiem i zdegustowana pomaszerowała na wzgórze. Nie minęło pół godziny, a Michaśka ze szczęśliwą miną spuszczała się już ze wzgórza, niosąc przed sobą ogromną michę pełniusieńką ciepłych jeszcze pierogów polanych smalcem ze skwareczkami.

Chłopcy na widok Michaśki z miską aż piali z radości. A gdy zobaczyli co było w misce, to momentalnie piać przestali i rzucili się na nią jak sfora wygłodniałych wilków. Michaśka nie zdążyła jeszcze postawić miski na kocu, gdy miska była już w połowie pusta. Dobrze że ciocia Marynia nakarmiła ją w domu, bo znów nie uświadczyłaby jedzenia przy takich głodomorach.

— Kurcze pieczone, co za tałatajstwo z was! — Michaśka chichotała na widok chłopców głośno pochłaniających pieroga za pierogiem.

— Nooo, kurcze pieczone też by się zjadło, i to jeszcze jak — odparł Robek z pełną buzią i popatrzył na kuzynkę. — A ty nie zapomnij, że ty też należysz do tego tałatajstwa. Bo skoro się z nami zadajesz, toś tałatajka pełną gębą.

— Pełną gębę to wy macie, moje drogie tałataje i mlaskacie przy tym jak te co ryją! — Michaśka śmiała się już w głos.

— A kto co ryje? — dopytywał się Emil z buzią wypełnioną po brzegi. — Masz na myśli te istoty, które biegają u nas po podwórku z supełkiem na ogonie?

— Ja tu chyba zaraz kociokwiku przy was dostanę! — Michaśka ryła ze śmiechu, turlając się po kocu. — Jakie to istoty latają u was z supełkami na ogonach? Padnę! Jeszcze nie słyszałam tej historii. Gadaj Emil!

— No jak to, jakie istoty? Toż to nasze świnie.

— Ale dlaczego z supełkami na ogonach?

— O rany, jaka ty ciężko kapująca! Żeby nie pouciekały.

— Ale jak supełek na ogonie może im przeszkodzić w ucieczce?

— Michaśka, niemożebny z ciebie tłuk miejski! — Robek śmiał się na całe zapchane pierogami gardło. I tak się śmiał okropnie, że wreszcie się zakrztusił. Aż mu gały na wierzch wyszły od kaszlu. Ale poradził sobie. Jedną ręką walił się po karku, a drugą sięgał już do miski po następnego pieroga.

— Robek, ty prosiaku! Uciekaj stąd! Ty chyba nie masz supełka, co?... Więc możesz, a nawet powinieneś stąd zniknąć, skoro nie umiesz jeść jak człowiek — huknęła Michaśka ze zniesmaczoną miną. — Czuję się jakbym była w chlewiku… Nie, ja chyba zaraz was pogryzę. Dowiem się w końcu, dlaczego świnie Potylickich mają supełki na ogonach?

— Żeby się nie mogły przecisnąć między sztachetami płotu. — Kamil przełykając na szybko przeżutego pieroga, udzielił Michaśce konkretnej wreszcie odpowiedzi. — Bo jakby się przecisnęły, to by uciekły, nie? Proste, jak budowa cepa. Więc nasz stary wpadł na taki wspaniały pomysł i wszystkim świntuchom wywiązał zgrabne supełki na końcach ogonków.

— Ala z was patafiany! I myślicie, że ja wam uwierzę, co? — Michaśka wstała z koca i usiadła na kole, patrząc ciągle na chłopców z udawaną pogardą. — Niech wam się nie wydaje, że możecie mi taki kit wciskać, a ja wam zaraz uwierzę… Patafiany!

— Pata… co? — dopytywał się Emil.

— Patataj, patataj… gnaj rozumie ku mnie, gnaj! Patataj, patataj… wsuwaj pieroga, nie pytaj! Patataj, patataj… nie róbmy z Michaśki jaj! — Robek zawył pociesznie i trzymanym w ręce pierogiem trzasnął Emila po plecach.

— Auuu… auuuaaa! Boliii! — wrzeszczał Emil.

— Emilu Potylicki, palnąłem cię tylko pierogiem po plecach, a nie batem. Czemu się wydzierasz? — zdziwił się Robek. Po czym powąchał pieroga, zrobił obrzydliwą minę i cisnął nim do rzeki. — Fuj, cuchnie na traktor… Proszę Biała, to dla ciebie, w podziękowaniu za wspaniały spływ.

— Robek, jak mogłeś! Jesteś wstrętny… Gdyby to ciocia widziała — oburzyła się Michaśka.

— A co miałem go zjeść? Lubię pierogi ze smalcem, ale nie z ropą — tłumaczył się Robek.

— Wiecie co, coś mi się zdaje, że mam strzaskane plecy — odezwał się Emil z obolałą miną.

— No bo masz… pierogiem — zachichotał Robek.

— Nie, ja myślę, że bardziej słońcem — syknął z bólu Emil.

— Pokaż! — Michaśka poderwała się z koła i badawczym okiem spojrzała na Emila plecy. — Na rany koguta! Chłopcy popatrzcie. Czerwone jak ogień. I tak jakby już nawet bąble mu powychodziły… Ojojoj… Emil, zakładaj koszulę i jazda do cienia. Ty już na pewno słońca masz dość.

— Tak myślisz, Michaśka? — wystraszył się Emil — I co teraz?

— Zrobisz tak, jak Michaśka mówi. — Kamil zaniepokoił się o brata. — O, tam pod krzewami jest fajny cień. Weźmiemy koc i idziemy tam wszyscy razem.

— Dobra. To idźcie tam z Emilem, a ja zmoczę swój ręcznik w rzece i zrobię mu zimny okład.

Po chwili Emil leżał już na kocu w cieniu krzewów. Leżał na brzuchu z plecami przykrytymi mokrym ręcznikiem i cichutko pojękiwał. Michaśka co chwilę biegała do rzeki i na nowo moczyła ręcznik. Zimne okłady przynosiły ulgę Emilowi. Ręcznik jednak szybko się nagrzewał od jego gorącego ciała. I w tych momentach, w których Michaśka zdejmowała mu go z pleców, by go ponownie zmoczyć w rzece, czuł się tak, jak gdyby mu ktoś ogień przykładał do pleców. Tak go plecy piekły. Niemiłosiernie piekły.

Michaśka, widząc obolałą minę Emila, długo się nie namyślała. Pozbierała od chłopców koszule, złapała za swoją bluzkę z perkalu i pognała do rzeki. Wszystkie ciuchy zmoczyła dokładnie i ociekające jeszcze wodą przyniosła na koc. Mogła zmieniać już Emilowi jeden okład po drugim, bez przerwy. Robek i Kamili w tym czasie zabawiali Emila rozmową. Potem Michaśce przypomniało się, że jak raz jej siostra Lodzia na basenie zbyt mocno opaliła sobie ramiona i brzuch, to mama przykładała jej do tych poparzonych miejsc zsiadłe mleko. Kazała chłopcom zmieniać okłady Emilowi, a sama znów wspięła się na wzgórze. Ledwo dotarła na podwórko, i widząc tam ciocię Marynię, już w biegu poprosiła ją o dzban zsiadłego mleka. Nie przyznała się jednak do czego go potrzebowała. Zażartowała tylko, że chłopcy tak bardzo zapchali się smakowitymi pierogami, iż proszą o zsiadłe mleko, by móc sobie przepchać pierogi dalej. Nie powiedziała prawdy dlatego, bo zaczynało ją ogarniać poczucie winy. Już taka była, że jak czuła się winna, to najpierw musiała dokładnie przeanalizować swoją ewentualną winę, a potem dopiero przyznawała się do niej, albo i nie. W tym konkretnym przypadku, wiedziała że jej wina polegała na tym, iż to właśnie ona wymyśliła opalanie na ropę. Ale nic więcej. Zastanawiała się dalej. Sama czuła się świetnie i świeża opalenizna w ogóle jej nie dokuczała. Ale przyszło jej na myśl, że może jednak nie wszyscy mogą sobie pozwolić na takie opalanie. Przypomniała sobie słowa mamy, która zawsze z niej żartowała i mówiła, że jest jakimś wybrykiem natury, bo pomimo swoich jasnoblond włosów i niebieskich oczu ma taką śniadą cerę. Jak nikt u nich w rodzinie. Mama mówiła, że to właśnie dzięki jej ciemnej karnacji słońce nigdy nie spala jej skóry tak jak jej siostrze Lodzi. — „Widocznie to musi być prawda” — analizowała w myślach. — „Robek i Kamil mają też ciemną karnację. No może nie aż taką jak ja, ale na pewno ciemniejszą od Emila. Bo Emil to istny białas”.

Kiedy zbiegała już ze wzgórza z dzbankiem pełnym zsiadłego mleka, doszła do wniosku, że tak czy owak, ponosi jednak winę za spalone plecy Emila. Bo mogła o tym wszystkim pomyśleć przed nasmarowaniem go ropą i nawet odradzić mu dłuższe wystawianie się do słońca. Nie pomyślała, więc sam ten fakt, czyni ją winną. Była zła na siebie. W myślach zwymyślała siebie za swoją lekkomyślność i jeszcze szybciej pobiegła do chłopców. Chciała jak najszybciej pomóc Emilowi. Postanowiła też zrobić oględziny pleców Robka i Kamila.

Emil na widok Michaśki od razu poczuł się lepiej, ale syczeć z bólu zaczął bardziej niż przy chłopcach. Najwyraźniej przed Michaśką więcej się nad sobą rozczulał. Pomoc i troska przyjaciółki przynosiła mu prawdziwą ulgę, a nawet przyjemność.

Michaśka wylała pół dzbanka zsiadłego mleka na plecy Emila i delikatnie roztarła go dłonią. Na wszelki wypadek posmarowała mu również twarz. Potem przykryła go mokrym ręcznikiem i pobiegła z dzbankiem do rzeki, by w zimnej wodzie ochłodzić resztkę mleka na powtórny okład. Kiedy wróciła z powrotem, spojrzała badawczo na leżącego Emila. Widząc jego zadowoloną minę, uspokoiła się nieco i natychmiast zabrała się za oględziny pleców Robka i Kamila. Chłopcy twierdzili, że nic im nie jest, że w ogóle nie czują by słońce ich opaliło. Lecz jej oględzinom poddawali się chętnie. Michaśka, wpatrując się w ich plecy z wielką dokładnością, stwierdziła, iż słońce opaliło ich, i to nawet bardzo, ale równomiernie — na brązowo, i żadne bąble na szczęście im nie grożą. Kamień spadł jej z serca. Mogła się więc spokojnie skupić na pielęgnacji Emila. Ku jego ogromnemu zadowoleniu. Michaśka dbała o Emila całym sercem i zaangażowaniem. Ciągle się go dopytywała jak się czuje. Co mu brakuje. Jakie ma życzenia. I wszystkie jego życzenia a nawet zachcianki spełniała.

Emil z lubością co chwilę coś wymyślał, byleby tylko Michaśkę zająć swoją osobą. A to poprawić ręcznik, bo zsuwa mu się z pleców. A to odpędzić jakąś natrętną muchę, bo lata mu koło nosa. A to podrapać go po łydce, bo go swędzi. A to zmoczyć mu włosy, bo głowa go boli. A to wlać mu kompotu do ust, bo sam nie może się odwrócić. Nieustająco miał takie i tym podobne życzenia i zachcianki. A gdy mu się repertuar zachcianek i życzeń wyczerpał, wracał do poprzednich. I tak w kółko.

Emil czuł się coraz lepiej. Plecy już go tak nie piekły, ale nie przyznawał się do tego. Wolał udawać większego cierpiętnika niż był i skorzystać jeszcze troszeczkę z Michaśki opieki. Miłe to było uczucie. Mało kiedy ktoś się nim tak troskliwie zajmował. Nic więc dziwnego, że nawet na myśl mu nie przyszło, żeby być złym z powodu swoich dolegliwości. A już na pewno, żeby mieć pretensje do Michaśki za jej pomysł z ropą.

Robek i Kamil zabawiali chorego opowiadaniem różnych dowcipów i śpiewaniem śmiesznych piosenek. A widząc wielką troskę Michaśki o Emila, żartowali sobie i wygłupiali się, symulując przeróżne choroby, jakie im tylko przyszły na myśl, żeby tylko Michaśkę skłonić do opieki nad nimi. W końcu wyszło na to, że Michaśka zdzieliła ich obu swoją mokrą bluzką z perkalu i popędziła ich do rzeki, aby ochłodzili swoje wariackie zapędy. Sama zaś w tym czasie jeszcze troskliwiej zajęła się Emilem.

Był już późny wieczór, kiedy Michaśka zadecydowała, aby pomału zwijać się do domu. Na dworze było coraz chłodniej, obawiała się, że Emil z tak rozgrzanym ciałem może się w końcu przeziębić. Chciała, aby poszedł natychmiast do łóżka spać. Bo co jak co, ale sen to najlepsze lekarstwo na wszelkie dolegliwości. Przekonywała chłopców.

Emil zaopatrzony w świeży okład z zsiadłego mleka czuł się nie najgorzej. Ale do domu nie bardzo chciało mu się iść. Bo i po co, skoro nad rzeką z chłopcami, i przede wszystkim z Michaśką, było mu tak dobrze. Próbował protestować. Jednak kiedy Michaśka mu wytłumaczyła, używając konkretnych i mocnych argumentów, to w końcu się zgodził. Michaśka tłumaczyła, że tak będzie lepiej dla niego i dla nich wszystkich. Bo gdyby się przeziębił, to kilka dni będzie musiał zostać w łóżku i nie będą mogli być razem. A tak, gdy pójdzie natychmiast pod pierzynę, to jutro będzie już zdrów jak ryba i znów wybiorą się gdzieś razem na wspaniałą wycieczkę. No to jak na takie argumenty Emil miałby się nie zgodzić?

Następnego dnia, wczesnym rankiem, Michaśkę obudziły jakieś głośne rozmowy przed domem. Wyskoczyła w pośpiechu z łóżka i podeszła do okna. Na dole stała ciocia Marynia, wujek Stach, Przemek oraz Robek i Kamil i o czymś rozprawiali. Emila nie było widać. Wiedziona złym przeczuciem, pognała na dół tak jak stała, w koszuli nocnej.

Ciocia Marynia na jej widok przelękła się, ale po chwili się uspokoiła, bo stwierdziła, że jej ukochanej bratanicy nic nie dolega.

— Michalinko moja kochana, nic ci nie jest? — spytała jeszcze dla pewności.

— Ciociu, no pewnie że nic. A co się stało? Dlaczego tu razem stoicie i debatujecie nad czymś? Gdzie jest Emil?

— Nie ma. Jest w szpitalu — odezwał się Kamil ze smętną miną, patrząc zamglonym wzrokiem gdzieś w dal.

— Chryste, co się stało?! — Michaśka wrzasnęła przerażona. — Czyżby mu…

— Wczorajsze słoneczko zaszkodziło? Tak, Michał. — Przemek uprzedził pytanie kuzynki. — Wracałem nad ranem z połowu pstrągów, i co widzę? Widzę karetkę pogotowia odjeżdżającą spod domu Potylickich. W pierwszej chwili myślałem, że to matka Potylickich znów zasłabła. Pożałowałem ją w myślach i poszedłem spać. No i teraz chłopcy budzą mnie i mówią, że to Emila pogotowie zabrało.

— Błagam, mów co się stało. — Michaśka blada jak ściana zwróciła się do Kamila.

— Sam już nie wiem — odrzekł Kamil drżącym głosem. — Kiedy Emil kładł się do łóżka czuł się nie najgorzej. Usnął od razu, zanim ja zwlokłem się do swojego. Ale gdzieś tak po dwóch godzinach spania zaczął się rzucać przez sen i pojękiwać. Obudził mnie tym. Wystraszyłem się i wyskoczyłem momentalnie ze swojego wyra. Stanąłem nad nim, i gdy zobaczyłem jego twarz, struchlałem. Była cała czerwona i mokra. Szarpałem go za ramię, by go obudzić i spytać co mu jest, ale nie chciał się dać obudzić. Jęczał tylko coraz głośniej i jakoś tak okropnie. Pognałem z wrzaskiem do sypialni rodziców i ściągnąłem ich do naszego pokoju. Matka od razu zaczęła lamentować, że to nasza głupota doprowadziła Emila do takiego stanu. Że on nie może cały dzień przebywać na słońcu. No i mnie się oberwało, jako starszemu bratu… Ale to nic. Mnie obchodził tylko Emil. Strasznie się martwiłem o niego, bo on się ciągle nie odzywał, tylko skomlał jak zbity pies i jakoś tak szybko oddychał. Matka jak zobaczyła jego plecy, to z wrzaskiem pobiegła do kuchni i przyniosła zsiadłe mleko. Nasmarowała mu nim całe plecy i zrobiła okład na czoło. Emil dalej był nieprzytomny. Ojciec patrzył tylko, raz na Emila, raz na mnie, raz na matkę, w końcu bez najmniejszego słowa wyszedł z domu i pojechał rowerem do sołtysa, by telefonicznie wezwać karetkę pogotowia. Była chyba czwarta rano, kiedy karetka przyjechała. Lekarz od razu stwierdził udar słoneczny i natychmiast zabrał nieprzytomnego Emila do szpitala.

— Matko Przenajświętsza, i co teraz! — Michaśka wrzasnęła przejęta do głębi. — Chodźcie chłopcy, jedziemy do szpitala.

— Poczekaj, Michaśka! — zawołał Kamil ze łzami w oczach. — Na szczęście matka pojechała razem z nim, to jak się obudzi nie będzie taki wystraszony i nie będzie mu smutno. Matka na odjezdnym kazała mi nie ruszać się z domu i pomagać ojcu przy gospodarce. Wprawdzie ojcu już wszystko pomogłem, bo w ogóle nie kładłem się już spać. Ale muszę poczekać na matkę…

— Właśnie. Poczekajcie na Potylicką. Jak wróci ze szpitala, to powie co z Emilem i czy go w ogóle można dzisiaj odwiedzić. — Ciocia Marynia weszła Kamilowi w słowo. — Ale nie martwcie się, na pewno wszystko będzie dobrze. Ważne że w porę znalazł się w szpitalu, a tam już lekarze wiedzą jak mu pomóc.

Michaśka szalała wewnętrznie z trwogi o Emila. Najchętniej to już by chciała tam w szpitalu przy nim być. Musiała jednak czekać. A to czekanie było najgorsze. Snuła się milcząca po podwórku i co rusz zaglądała przez bramę na drogę prowadzącą do przystanku autobusowego. Potylickiej ciągle nie było widać. Czas dłużył się niemiłosiernie.


cdn.



  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media