Go to commentsCisza po burzy
Text 1 of 1 from volume: Pierwsze kroki
Author
Genrefantasy / SF
Formprose
Date added2019-07-03
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views1214

Niczym oślizgły gad wiłem się w stosie gnijącego ludzkiego ścierwa, a wszystko przez ten błysk na jego krańcu. Nadzieja na życie, czy pierwsze czy drugie, to nie miało znaczenia, ale zwykle - jak mówili ludzie - lepsze. Coś w tej bredni jednak było, coś co pompowało krew do wycieńczonych mięśni i zachęcało je do kolejnego, morderczego wysiłku. Od tego przypływu adrenaliny mózg bił o brzegi czaszki tak mocno, jakby zamierzał opuścić swoją dotychczasową samotnię i spokojnie wypłynąć kanałami uszu. Pot lał się ze mnie rwącym strumieniem, szczypiąc w oczy i przyprawiając solą spieczone wargi. Dlatego kiedy opuściłem trupi stos od razu padłem jak długi. Lekki wiatr zaledwie musnął mokrej skóry, na co ta przyoblekła się w gęsią skórkę i nieprzyjemne uczucie arktycznego zimna.

Podniosłem lekko głowę. Dłonie pokryte cienką, szarą powłoką, którą byle kamyk mógł przerwać. Uniosłem oczy nieco wyżej, ku niebu, jakby ono interesowało się dwunożnym robactwem. Ono już jednak dawno straciło swój błękit, dziewicze piękno. Od kilku lat zasnute szarą kurtyną z grubych, burzowych chmur. Jedynie przez małe szczelinki nieśmiało przebijały się promienie słoneczne, które spoglądały na podniszczone dachy pobliskiego miasteczka. Lub raczej tego co z niego zostało.

Skrajna głupota podniosła mnie i dowlokła do jego murów. Wiadomo jak to jest, zawsze w najgorszych chwilach liczy się na drugiego człowieka, ale... Wszystko dookoła było chore. Skóry ludzi jak te ściany odrapane, pokryte chrostami, będące cienką granicą między standardowym wyglądem, a trupem. Szli ze zgiętymi karkami, chowali oczy w opuchniętych powiekach, a wokół roztaczał się smród fekaliów i krwi. Miasto trupów skazanych na życie po śmierci. Wśród nich ja, niczym nie wyróżniający się.

Na mój grób wybrałem sobie piwniczkę - w miarę suche i czyste pomieszczenie, pomyślałby idealna świątynia samotności. Otóż nie do końca. Małe czarne perły błyszczące wśród mroków pomieszczenia, pełne zaciekawienia obserwowały każdy ruch nowego lokatora. Nie starałem się być ani zbyt odważny, ani tym bardziej nie miałem się czego bać. Czekały cierpliwie na mój ruch, one nie zamierzały drgnąć, dopóki nie rozegram swojej partii. Oczywiście przyjąłem ich zasady i rozegrałem to wszystko na leżąco. Każdego łechce czyjaś uległość, a gryzonie również od tego nie stroniły i dlatego tak szybko zyskałem sobie ich sympatię. A to przeskakiwały wesoło pomiędzy nogami, a to zimnymi łapkami wspinały się po plecach i obwąchiwały starą szyję swoimi wąsikami. Dlaczego więc miał mnie zniechęcić fakt, że jeden z nich odgryzł mi kawałek palca u dłoni? Dlaczego miałem się bronić przed tym jak zaczęły dzielić między sobą moje ciało? Przecież i tak wszyscy skończymy jako pokarm, dlatego aż miło był patrzeć na ich zainteresowanie, determinację w zdobyciu dla siebie jak największych kęsów. Gryzonie walczyły o o każdy kawałek moich mięśni i kości, a ja czekałem spokojnie przepełniony niebezpieczną ekstazą i oglądałem jak rozszarpują zębami moje ciało. Zuchwałe zwierzęta zostawiły mi jednak głowę przyczepiony poobgryzaną szyją do korpusu pozbawionego jakiejkolwiek kończyny. I nie zamierzały wrócić.

Wtedy dopiero zobaczyłem samego siebie w ciemnej norze, skazanego na towarzystwo murów, które pochałaniają każdy krzyk. Wtedy po raz pierwszy zapłakałem. Nie, rozwyłem się jak bóbr. Wszystko z tego niczego co ze mnie pozostało, a nie czułem się winny, choć pozwoliłem na to co się stało. Szum w głowie całkowicie odizolował mnie od rzeczywistości. Nie zdołałem usłyszeć, że ktoś do mnie się zbliżał. Z jednej strony korpusu poczułem silne imadło, zaś z drugiej - dziecięcą, delikatną dłoń. Magiczne dłonie podniosły mnie w górę i obróciły aż spojrzałem wprost w parę hipnotyzujących oczu. Nie pasowały do siebie, jedno błękitne, głębokie, pełne dziecięcej radości, zaś drugie w kolorze piwnym, naznaczone przez ból i czas. Czarne, bezładne kołtuny włosów opadały na kościste, szare ramiona. Twarz już dawno wyschła, mogłaby rozpaść się na kawałki, gdyby nie liczne prowizoryczne szwy. Na środku niej wystawał nos, garbaty i tłusty, z którego otworów wiły się kręcone twarde włosiska. Słowem: patrzyłem na potwora, który swoje nędzne życie opiera na deptaniu godności nieboszczyków. Okradającą nieszczęśliwców z resztek wszelkiej godności i szacunku, byleby tylko nakarmić się wiarą na normalne życie. Istotę, która straciła niemal wszystko. Tak, tak, chyba właśnie dlatego ją pokochałem.




  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media