Go to commentsBezstratne cz V.
Text 5 of 11 from volume: Bezstratne
Author
Genrecommon life
Formprose
Date added2019-09-13
Linguistic correctness
- no ratings -
Text quality
- no ratings -
Views1278

XI. PRZYJDŹ, GDY BĘDZIESZ JUŻ CAŁKIEM MARTWY


Nieba nachodzą na siebie, wgryzają jedno w drugie. To świetliste i surowe, czystsze i miększe, bo wyprane w Perwollu zastępuje bezkresną czerń, brud na brudzie. Toń w toni. Przełamują się dwie czasze, globusy trykają się, nie — jeden, mocniejszy, daje drugiemu z główki, uderza z byka i rozbija słabeusza (co mi się roi, do jasnej cholery?!).Fantasmagoryzmy gwiazd, zawiłe trajektorie komet i spadłych proroctw, utrąconych mitów i objawień, w które przestali wierzyć najwięksi nawet naiwniacy, ścieżki popiołu pozostałe po zrzuconych konstelacjach, gwiazdach zerwanych z gałęzi przez dzień, z szypułkami.Przewrócona, czarna choinka zostaje oblana błyszczącą farbą. Kurczy się z sykiem, zawstydzona, zanika, topi się, jakby była potraktowana kwasem.I krew w tym jest, rozwodniona co prawda, ale ciągle z wyraźnym posmakiem rdzy.Poranek, który z całą zajadłością, młodzieńczą butą, szczeniackim, nieopierzonym, bezczelnym uporem nastaje, jest jak poubojowe ścieki, tak samo romantyczny. Do rzeki wypuszczono kilka hektolitrów płynnego syfu z rzeźni. Drugie tyle — na nieboskłon.Krew z niezagojonego języka mojego kata.Drzewa dźwigające się do pionu po parogodzinnej drzemce, krzaczory budzące się z płytkiego snu. Czarna trawa, która przestaje być kosmatym, litym kamieniem, skałą pochłaniającą wzrok, gdy się na nia patrzy.Ponadto — pogubione gdzieś wiewiórki i ptaki, owady i reszta małej zwierzyny. Jej spłoszone oddechy — tu, tam, pod zwałami liści. Wszędzie i nigdzie. Życie ukryte, zakamuflowane, obrosłe pancerzem, upodobnione do kory, asfaltu, bądź zrośnięte z nim nierozwerwalnie. Życie zamienione ze strachu w zastygłą, buitumiczną masę, kasztana, który nigdy nie pęknie.Lato przeciąga się leniwie i nie może uwierzyć, że jest już prawie martwe, przedjesienne.Ja — nie mogę nawet głębiej odetchnąć.Uderzenie było zbyt silne (gruchnięcie na szosę — tym bardziej!), by obeszło się bez dramatu, tragedii, hekatomby.Pani Jasia pewnie n-ty raz pielgrzymuje na dawne włości, lisek z wyjedzonymi oczami próbuje mi się przyśnić na jawie, przymajaczyć. Myślę o nieszczęsnym wypracowaniu, to chyba obsesja. Dopisuję nowe zdania, choć nie umiem stwierdzić, na jaki NIE było temat.Diabelny tekst-widmo, szkolny Latający Holender, UFO, które pojawiło się na bezchmurnym niebie. Niechciany prezent. Niespodziewany nalot kardynałów-siepaczy z hiszpańskiego Oficjum.Kobiety w moim życiu. Temat właściwie niezaistniały.Mężczyźni — tym bardziej.Jestem nietowarzyski. Ze wszystkich typów ludzi najbardziej nie znoszę młodych chłopaków, ściślej: ich cwaniactwa i arogancji, wywyższania się, prób udowodnienia przed sobą i otoczeniem, że są lepsi, przez to swoje zaburaczone chamstwo ode mnie. Ich pokazywania kto tu rządzi, wybijania mi naprężonym kutasem zębów, okładania nim po głowie.Dresów, chuliganów, złodziei, całej tej hałastry podludzi z marginesu chyba nikt nie cierpi (no, chyba, że kolesie z jednej bandy), więc ich pominę.Gdy idzie taki bezczelniak ze swoją dupą, bo przecież zamuł nie nazwie dziewczyny z szacunkiem — niby od niechcenia odwracam wzrok, by się nie przypieprzył, że co się gapię. Choć się nie gapię. Bo jestem aseks, a gdybym nawet nie był — nie startowałbym do wywłoki, która wcześniej była z takim… takim… To jak donaszanie butów po kimś chorym na grzybicę stóp, majtek po dziadku, który nie trzymał moczu.Jestem poza światem rytuałów godowych, zanęceń, całego cyrku podchodów, zastawiania sie jak myśliwy na (często -grubego) zwierza, prób poderwania kogoś na Tinderze, albo — o zgrozo — płatnych stronach z anonsami…Ogłaszać się? Ja pier… mona tak nisko upaść, by wystawiać siebie niemalże na sprzedaż, jak lanosa z instalacją LPG, mitsubishi colta z dziewięćdziesiątego szóstego? W głowie się nie mieści, że istnieje tak dziki i desperacki głód drugiej osoby, ktory pcha starych kawalerów na te E-darlingi, Sympatie.pl…Nie, jestem z poprzedniej epoki, urodziła mnie Bona Sforza, albo Dobrawa… Moi rodzice byli bezpłodni i oziębli, nie dotknęłi się nigdy, nawet przez ubranie. Odziedziczyłem po nich aseksualizm.Dawać do netu, do gazety ogłoszenie, że kogoś poznam? Jeszcze z dołączonym zdjęciem?W życiu… Zresztą — po co? To już melodia przeszłości, miałem kogoś tam, okazało się, że jestem niekompatybilny, niezwiązkowy… I dobra, trudno. Teraz będzie trzeba szukać pielęgniarki… dochodzącej… albo Opieka przydzieli… Kręgosłup pewnie poszedł w driebiezgi., nie ma co marzyć, że do końca tego roku, jeśli w ogóle, stanę na nogi…Leżę i jestem dogorywany przez siłę wyższą. Mężczyzna, który mnie potrącił, niewiele starszy ode mnie duch, blady jak papier czerpany i wyczerpany do cna, bibułoskóry, nieślubny syn Drakuli i cierpiącej na białaczkę wampirzycy, kredowogęby, łysiejący okularnik, tylko raz nachylił się nade mną, wykazał choćby odrobinę zainteresowania nieszczęśnikiem, którego pierdolnął. Który odbił się od maski kii ceed, poszybował pod niebiosa i spadł jak zestrzelony omlet-satelita, z plaskiem.Upewniwszy się, że oddycham, rozpoczął pan bękart Nosferatu, obdzwaniać, kogo popadnie. Symfonia grozy wygrywana na smartfonie: 112 nie odpowiada, to bezpośrednio na pogotowie. Znalazł — łże — potrąconego, żyje, ale prosiłby o przyjazd karetki, sam boi się ruszać, bo jeszcze gdzie nieprofesjonalnie dotknie i pogorszy stan, wiadomo, co tam jest zgruchotane? Będzie chciał obrócić na lewy bok — i niechcący zabije, bo żebra wejdą biedakowi w płuca… Kontaktu słownego z rannym — brak.Teraz Beata, słuchaj — wypadek miałem… Wbiegł przed maskę jakiś wariat z rowerem… nie wjechał, niósł go na plecach, pijany czub z koncertu, pank z Lady pank, no pewnie, że po dopalaczach…Nic nie pobite, zderzak, szyba przednia… a W NIM? Pojęcia nie mam, nie będę osłuchiwać, opukiwać, leży, nawet nie jęczy, patrzy w niebo, ale przytomny. Może nawet nie wie, co się stało… Odjechałbym, ale to przecież człowiek, nawet taka szmata…Nie trzęsie mną ze złości, gdy słyszę takie bzdury zawiesinowatego. Za bardzo jestem obolały.Wyszedł rozdygotany z auta, wielki, humanoidalny kluch, zobaczył, że nikogo nie zabił, to teraz zgrywa ciul wie, kogo…Bełkocz, bełkocz, obolałym językiem, którego przegryzłeś niemal na wylot podczas wczorajszego ataku padaczki, wmawiaj sobie, że spuchł ci tylko od wódki i piwa, masz reakcję alergiczną na gołdę i browar…Przypomnij sobie, jak niecałe dwa miesiące temu, na kacu wyplułeś kawał żylastego nabłonko-mięsa. Już zawsze będziesz mieć w tym miejscu dziurę. Zrozum — odgryzłeś wtedy, idioto, kawałek języka! Wczoraj — poprawiłeś, cholerny autokanibalu.Ataków epileptycznych się nie pamięta? Ty zaraz nie będziesz jarzył, jak się nazywasz, odpijesz rozum. Niewiele ci brakuje do zostania pacjentem zamkniętego oddziału odwykowego.(Spytacie — skąd mam informacje odnośnie zupełnie obcego mi kolesia, stałem się połączeniem narratora pierwszo- i trzecioosobowego? Znikąd, zaraz skończy się pan wszechwiedzący, zapomnę wszystko, co tu bredziłem, choć to szczera prawda, olśnienie minie, wystygnie, skończy się wraz z krótkotrwałym szokiem).Odwodniony nawija teraz z mężczyzną, bratem, albo kumplem.Synek tego drugiego za parę tygodni rozpoczyna naukę w zerówce. Rośnie przyszły piątkowicz, licealista, potem — student.Podręczniki kupione już wszystkie? To dobrze. Drogie, co…?Słucham jałowego pytlowania i czuję, że od niego mi gorzej. Ciężko jest wyleżeć w jednym miejscu, człowiek najchętniej wstałby i poszedł przed siebie, jak najdalej od nie swoich spraw, cudzego dziecka i jego elementarzyska, zeszytów, kredek świecowych, jeszcze nie narysowanych szlaczków, koślawych literek, temperówek, ołówków.Im dłużej i intensywniej (pewnie to jego sposób radzenia sobie zee stresem, przyznaję — dziwny: zamiast zająć się rannym koleś obdzwania pociotków i znajomych, bladym świtem gada, blada morda, obzdetach, jakby chciał zagłuszyć wyrzuty sumienia, że potrącił człowieka) mój drugi tej nocy kat nawija, tym robi się jaśniej.Mroki rozpuszczają się pod wpływem jego gorącej śliny, rozparzonych, pełnych emocji zdań. Zwykła, przyjacielska nawijka zmienia się w zaklęcia szamańskie, od których dnieje.Obserwuję (choroba — nie da się uniknąć kuriozo — patosu) intronizację skacowanego Słońca, bladej, ledwie trzymającej się nieboskłonu kuli. Krweawe łuny, najpewniej — oznaki paradontozy, albo pobicia. Gwiazda, która w nocnej bójce straciła jedynki, dwójki i kły.Bezzębny Ra. Niebo z bistoru. Wstępująca tarcza — mechaniczny, żelazny balon wciągany z wielkim trudem i moziołem przez gwiezdną obsługę. Pot tych parobków skapujący na moją poobijaną twarz, na rozgorączkowaną łysinę Klucha (wręcz daje się słyszeć cichuśkie „pssssss”).Nieeee, Słońce to nie płoche zwierzę, jak raczą majaczyć poeci; to blaszany — ale całkiem żywy, żeby nie było! — smok-zjadacz mgieł. Pożeracz gwiazd, albo/ i bezdennej ciemnicy. Niewydarzony trochę, bo ziejący krwią, zamiast ogniem.Nikt nas nie mija, żadna dobra dusza nie zatrzymuje się aby sprawdzić, co się stało. Okoliczne wioski śpią w najlepsze, ludzie odsypiają koncert, okołosklepowe ochleje, albo ciężkie, sobotnie nieróbstwo, śnią o dalszych losach rodziny Lubiczów, czy — jeśli ktokolwiek jest tak diablo lamerski i tego słucha — Matysiaków.Dźwięk początkowo prztypomina miauczenie kota, który koniecznie musi wyjść na dwór, dopomina się, by go wypuścić.Za krzakami, za lasami jęczy wielki, napalony kocur, któremu zachciało się pokonkurować z innymi o względy kocic w rui. Albo zwyczajnie chce kupę, a w domu, u ludzi — nie można, to grozi dostaniem łomotu.Zbliża się, jęczydło, coraz głośniek wyje. Tornado wdziera sie w sielankowy krajobraz, doszczętnie go burzy. Nawet chmury przestawia.Dźwięęęęęęęk, od którego świerki, lipy, sosny zaczynają się gibac jak techno-muły na dyskotece.Początek lat dwutysięcznych, Darude przyjeżdża do Polski z nieśmiertelnym hitem Sandstorm.Tidydidydidit — tidydidydit! — korony dziko rosnących osik kłaniają się przed mechanicznymi nutami.Trance, house, monotonny para-utwór licho wie, jakiego gatunku. Arockowość. Agitarowość.Eo-eo-eo-eo-bau-bau-bau-bau…JEdzie tu potupajkowa karetka, z której pewnie wyskoczą b-boye, zaczną tańczyć małpio i narkotycznie, wywijać kończynami… Sanitariusze-lansiarze w błyszczących, siateczkowych podkoszulkach i czapkach z daszkiem, lśniący od fluidów, kremów, naspidowani, nażelowani fani Bomfunk Mc’s, do tego kierowca — alfons (każdy z chłoptasiów po imprezie świadczy usługi dla płci obojga, jest, niekiedy z konieczności, biseksem, zabawia klientów — bynajmniej nie tylko dobrym słowem, opowieściami z życia służby zdrowia).Dojeżdżają. Nie jest tak źle: w miarę nie stary renault traffic, erka. Spodziewałem się raczej dobitego poloneza cargo w wersji sanitarka.Wysiadają — również nie dziwacznie-obskuranccy dwaj pielęgniarze/ ratownicy medyczni.Gadka-szmatka, co tam, co tam, kiedyś go pan znalazł, może tylko pijany, fałszywy alarm? Nie, żecsz cholercia — rower mu ktoś przejechał, więc może i coś było…Łysy trup robi za dobroczyńcę, roztrajkoca się, jak to on dzielnie resuscytował ofiarę potrącenia, przez chusteczkę, dla własnego bezpieczeństwa, bo kto to wie, czego mogę być nosicielem.Gadając, mitoman i deliryk, patologiczny kłamca obrasta w kevlarowy pancerz i pelerynę. Z „krętka bladego” — we własnych oczach staje się superbohaterem dzielnie ratującym przydrożnych pijaków, rowowych żuli, zgarniającym z polnych dróżek bezmózgich alkonautów.Nakręca się tak bardzo, że wręcz dostaje halucynozy, na sucho, zaczyna wierzyć w czyny, których „dokonał”, oczekuje pochwał, może nawet podziękowań ze strony jakiegoś oficjela. Taki marszałek województwa na przykład — mógłłoty, albo chociaż srebrny medal za ofiarność, o liście gratulacyjnym nie wspominając, bo ileż kosztuje wydrukowanie takiego? Toż to tylko kartka papieru, urząd by nie zbiedniał, a sprawiedliwości stałoby się za dość, gdyby prawy, szalchetny i sprawiedliwy, dzielny człeczyna otrzymał zasłóżnione wyróżnienie. Któż, jak nie on na to zasługuje!Ratownicy nie słuchają baśni, pewnie w pracy co rusz stykają sie z domorosłymi Supermanami, głosicielami mitologiad objawionych; takie trucie to dla nich nie pierwszyzna.Robią swoje: sprawdziwszy że oddycham, tli się we mnie duch, fruwa bezpióry co prawda, zmasakrowany, ale ciągle żywy gołąbek-dusza (w moim przypadku to chyba raczej ślepy, pokryty krostami marabut) — dźwigają mnie z szosy i kładą na noszach.I jestem w karetce.I wywiad: czy słysze, jak się nazywam i czy wiem, co się stało.Próbuję odpowiedzieć na wszystkie pytania jednocześnie, ale z gardła wydobywa się jedynie gulgotanie. Przełykam krawawe slińsko i ponawiam próbę.— Krzy… siek… Panasewicz… — doznaję chwilowego zamroczenia i mówię bzdurę.Zamek na piasku, w krtórym mieszkała moja świadomość zostaje zmyty przez różową falę. Duchy straszące w opuszczonym klubie, u „Maxima” w Gdyni, biorą mnie za ręce i wciągają do kółeczka.Ja i rude, blowjobiczne dziewczyny, mahoniowi goście, krążymy coraz bliżej zgaszonej świecy.


XII. EKSTYRPATOR


Lasek Dańcowski — wypalony do gołej ziemi. Swąd, od którego przechodzą ciarki.Kacper, Natalia i Weronika śmiejący się w najlepsze z niedomacochy, przyszywanej cioci, która stoi jak wryta, bawi się w żonę Lota (poliżesz, Piotr? Czysta sól!).Która zbaraniała do reszty.Początkowo pytam ostrożnie, co się stało, ktoś może filmował? Ile było zastępów? Pewnie dużo, zjechały się straże z połowy powiatu…To tylko potęguje drwiny, w oczach dzieciaków widzę, że patrzą na mnie, jak na pierwszą naiwną, kretynkę, co wzięła udział w grze, której zasad nie rozumie, nie włada językiem szulera, ani nie może się porozumieć z przeciwnikami, Tylko patrzeć, jak zostanie oszwabiona (byłaby nawet, gdyby zjadła zęby, straciła pół życia grając w to-to), przepuści majątek, oszczędności życia — swojego i przodków do ósmego pokolenia. Biednej naiwniaczce zdawało się, że potrafi kontrolować przebieg partii, piąte przez dziesiąte łapie, o co chodzi w rzeczywistości…Znowu zostanie zronbiona na szaro. Bez mydła.Piotr, spokojnym głosem, tonem lektora filmów przyrodniczych mówi, że nie było żadnego pożaru, to, czego byłam świadkiem i co mnie tak diabelnie przeraziło zaszło naprawdę. Pewna przestrzeń, autonomia — jak ją nazywa — pewien skrawek INNOTY (co to, kurwa, za słowo?) powiększa się, staje coraz wyraźniejszy. Zaczyna dominować nad naszym realem.Czy to przejście, kortytarz między światami? Absolutnie nie, raczej… zbawienna pustka, wędrujący haj, latający trip, kawałek niebios. Święte miejsce bitników, hippiesów, każdego, komu nieobce są kontakty z psychodelikami.Że to przychodzi po ludzi, jak tylko kogoś upatrzy — nie ma odwrotu — musi porwać, zawłaszczyć. Można uciekać, szukać ratunku, nawet na drugim końcu świata — tylko po co? To byłaby skrajna głupota, barykadowanie się przed pracownikami loterii, którzy przychodzą nam do domu, by oznajmić z uśmiechem, że wygraliśmy główną nagrodę, sto milionów bitcoinów.Że mam się poddać tej energii, nawet, jeśli nigdy nie brałam udziału w żadnej loterii, a rynek kryptowalut to dla mnie czarna magia.Że nieprzyjęcia prezentu, daru, jak zwał, tak zwał, żałowałabym później do końca życia. Więcej: to uczucie zmarnowanej szansy, losu, który nie tyle mógł, ale chciał się odmienić, sam się napraszał, ta gorycz przeniosłaby się na Marka i jego przyszłe dzieci; odrtrącenie autonomii rzutowałoby na wszystkie pokolenia, którym przekazanoby tę historię.— Od mojego syna ty się odpierdol! — warczę sina ze złości.No i wychodzi, że jednak znam się na ludziach: chce, bydlak, podwtórki z rozrywki, raz mu się wyrwałam, to teraz planuje zwiększyć dawkę narkotyku, w prawie zakamugflowany, właściwie półjawny sposób zaprasza mnie na orgietkę. Do, kurwa, chmury! Ilu aniołków tam będzie?! Chce mnie stręczyć, szmaciarz — i prawie się z tym nie kryje…Jeszcze ta groźba, że jak się nie zgodzę — i ja pożałuję I MAREK!...gangus, może tylko zwykły bandzior, Jezu, czemu wcześniej nie zauważyłam…Zamiast serca mam pulsujący, świeżo spadły meteoryt. Parzy. Dostaję ataku astmy na tle nerwowym i dusznicy bolesnej naraz.Chcę uciekać i rzucić się na tego potwora, wydrapać mu ślepia. Umrzeć z przetrąconym krzyżem, bo przecież położyłby mnie jedną ręką.Chcę wymordować jego bachory, które są wtajemniczone, pewnie nie raz były świadkami dantejskich scen, jakie się tu… nikt mi nie wmówi, że nie brały udziału… Tatuś-tyran kazał, więc nie było wyjścia… Teraz pewnie są na tyle przyzwyczajone, że — o — rechoczą ze mnie, cnotki (jeszcze!) niewydymki (grupowo!).Gdzie ja trafiłam, do jakiej rodzinki Addamsów? Ojciec — gwałci z kolegami dzieci, a te mają frajdę, jakby zabrał je do Disneylandu, albo na największy rollercoaster świata…Psychopatia, jak widać, przenosi się drogą kropelkową, płciową i przez tresurę; koleś zaraża spaczeństwem, hoduje nowych świrów… by miał kto po nim przejąć biznes…?Skrajny przykład syndromu sztokholmskiego: współpraca z oprawcą, pomocnictwo. Co później, jak dorosną? Będą mu wyszukiwać… ofia…Mam hipermdłości, choć ostatni raz jadłam w niepamiętnych czasach czuję, jak przepełniony żołądek podchodzi mi do gardła.Uciekać… Tylko spokojnie, bez gwałtownych ruchów, wyzwisk, by nie rozdrażnić zdeformowanych (psychicznie) potworów rodem z cyklu filmów Wrong turn.Uśmiecham się, wiem, że wymuszenie, ale inaczej po prostu sie nie da. Drżę na całym ciele i nie jest to wina przeziębienia, które po tegonocnej eskapadzie przerodzi się w regularne zapalenie oskrzeli.Myślę co u Marka i mamy, jak bardzo egoistyczna, niedobra byłam, nie chciało mi się nawet rozpalać w piecu (zimny wychów: nastolatek to już nie maleńkie dziecko, nic by się nie stało, jakby pomógł chorej matce i napalił, to nic trudnego, żadna filozofia; ale skoro nie chciałość i siedzieliśmy w zimnie, szkoda, że najbardziej na tych naszych szczeniackich wojenkach cierpiała niczemu nie winna babcia; Jezu — naprawdę zmieniłam się w potwora, żeńską wersję Piotra).Iść na policję… Dokończyć zamówionego sznurzaka… praca… w ogóle straciłam do niej serce, chęci, zapał… dzierga się coś — nie coś, by z głodu nie zdechnąć, robi te quasi-peerelowskie makatki, kilimy, sowy, koty, ryby z powrozu, szpagatu, jakiegokolwiek sznura… Ale po pierwsze — z chałupniczej dłubaniny — gówno, nie zarobek, ledwie starcza na pokrycie kosztów materiałów, z drugiej…Kot, którego wyplatam, trochę przypomina Fabiana. Ten sam przenikliwy, dziki wzrok, cwaniacka, długowąsa mordeńka…Skupiam się na kocurze, czepiam myśli o nim i, ciągle głupio uśmiechnięta, kieruję się, bo idę to nieiodpowiednie określenie, w stronę micry. Obserwuje mnie dzika bestia, w każdej chwili gotowa rzucić sie z pięściami. I wciągnąć w głąb „chmurki”, gdzie będą już czekać archanielęta o świetlistych, długich do ziemi kutasach.Żeby jak najszybciej wymiksować się z tego podwórza, potem — związku, wrócić na jakiś czas do potulnego Krzyśka, pobyć z pluszowym misiem-kastratem do czasu znalezienia kogoś nor…Co ja pieprzę? Chciejstwo. Nie ma już normalnych facetów, kogo nie spotkam — skażony, jakby jego ulubioną potrawą była zupa ze sromotników, w dodatku — zbieranych w przyczarnobylskiej zonie.Faceci skończyli się na Kill’em all, pozostały wymoczki, albo psychopaci, mydłki, lub kolesie w stylu Kajetana Poznańskiego. Jak nie aseksualista, to Hannibal Lecter. Nikogo pośrodku. Za jakie grze…Drżącymi rękami, OBURĄCZ, przekręcam kluczyk. W hiorrorze micra zrobiłaby mi teraz świństwo i odmówiła posłuszeństwa, padłby zapłon, akumulator, rozrusznik, albo sto pięćdziesiąt innych rzeczy.Zaskoczył. Zapalił. Pracuje, silniczysko. Wrzucam wsteczny.Z ciągle przyklejonym uśmiechem macham stojącemu pod domem Piotrowi. Ciągle nie dałam mu, nawet wymijającej odpowiedzi, czy się zgadzam na gang-bang w chmurze, pardon — alienac… autochtonii… jak on to nazywał?


***


Ciągle wali, stara suka. Mareczku i Mareczku, weź rozpal i weź rozpal, przecież wiesz, jak mi ciężko wstawać.Kurwa… TAKI sen przerwać…Już był w ogródku, już witał się z czarnowłosą, głupią gąską, której może nawet nie trzeba by szczególnie bajerować, poszłaby sama z siebie. Wyglądała na taką, co — jeśli jeszcze nie próbowała — na pewno polubiłaby ten sport. Balet połączony z walką w octagonie. Piruety. Niebranie jeńców.Nachylała się nad nim, nie, by pocałować, na to było jeszcze o wiele za wcześnie.Chciała szepnąć kilka miłych słów, że jej się podoba, taki męski jest, dojrzały, kręcą ją takie budrysy. Skurwysynki (ciekawe, czy w realu używa takich słów, czy jest na nie za grzeczna, zbyt dobrze ułożona, mała, ciaśniutka suczeczka).— Zarrrrrraz! — mruczy Mareczek zaciskając powieki. Rzęsy to sieci. No chodź, daj się złowić, chociaż na parę chwil… — próbuje myśleć. Wychodzi gorzej, niż średnio.Wzwód poranny, aż do bólu. Szczękościsk. Nakrycie się z głową pod siną, jak wszystko w dynksowym domu babci, kołdrą.Wszechdreszcze. Wszechnaprężenie. Kłopoty ze zsunięciem napletka z żołędzi.Ciekawe, jakie ma TAM włoski? Przecież chyba nie goli, nosi dumna, że jej wyrosły. Że przeistacza się w kobietę, powli staje się dojrzała.Ma zniewalające oczy. Kocie. Gdyby byłą ruda — przypominałaby, to głupie, ale tak jest — Fabiana, kocura Wod-kana, nowego gacha matki…Oczy, które się skrzą. Czarodziejskie, dwie szklane kule (da się z nich wyczytać przyszłość?).Zapach jej badziewnych perfum „for teens”. Owocowość. Twardy, blaszany guzik dżinsów.Nie oponuje, nie odtrąca jego ręki, czarnulka.Serca obojgu walą jak młoty.Majteczki, kolorowe.No uklęknij, Marek, na co czekasz? Nie jesteś już dzieckiem. Wstydzisz się? Ty, taki dorosły, prawie, chłop? Przecież wiesz, że nie ma czego.Całuj je. Tkanina jest przesiąknięta potem. Czymś więcej. Weź głęboki wdech. Zaciągnij się. Badaj. Jest w tobie zwierzę mające wyjątkowo czuły węch. Rozbudź je, przerwij sen zimowy. Niech wyjdzie z gawry. Poczuje.Ten zapach to powrót do krainy… baśni? Szczęścia? Bez przesady, nie popadajmy w megalomanię.Do krainy zabawek. Myślisz o mówiącej lalce, za ścianą krzyczy ktoś na tę chwilę kompletnie ci obcy.Dziewczynka gładzi cię po włosach plastikową rączką. Dreszcz, aż do przesady. Za głęboki, zbyt odczuwalny w środku. Prąd raniący narządy wewnętrzne, kości. Infratartak, który cię przemieli na worek gorących i wilgotnych trocin.Czarnulka zaczyna mruczeć jak kot. Otwierasz oczy.Paskudna, skażona fantazja. Brrr, aż ciarki przeszły. Trzeba wstać, rozpalić w cholernym piecu, bo stara nie da żyć, zajęczy nas oboje na amen.Musowo dźwignąć się, odkryć niebiesiwo. Rozchodzić ciebie, wzwód. Przypowszednieć na parę godzin. Do wieczora. Wtedy znowu — seans spirytystyczny, pamięciówa. Odtwarzanie portretu, centymentr po centymetrze.Dopowiadanie szczegółów, których się nie widziało.

  Contents of volume
Comments (0)
ratings: linguistic correctness / text quality
no comments yet
© 2010-2016 by Creative Media